Áčáëčîňĺęŕ. Čńńëĺäîâŕňĺë˙ě Ęŕňűíńęîăî äĺëŕ.

 

 

Tom drugi

WIDZIAŁEM NA WŁASNE OCZY
(rozproszone szkice o Katyniu)

WIDZIAŁEM NA WŁASNE OCZY

JÓZEF MACKIEWICZ O SWOIM POBYCIE NA MIEJSCU ZBRODNI W KATYNIU

Znany literat i dziennikarz wileński p. Józef Mackiewicz powrócił przed kilku dniami ze Smoleńska, gdzie był obecny przy wydobywaniu zwłok w lesie katyńskim pomordowanych oficerów polskich. Współpracownik naszego pisma zwrócił się do p. Mackiewicza z prośbą o wywiad. Odpowiedzi, które przytaczamy poniżej, oddane są z dokładnością stenograficzną i przez p. Mackiewicza autoryzowane.

Pierwsze pytanie jest najtrudniejsze i dlatego wypada trochę bezprzedmiotowo: – „Więc był pan tam?” – Oczywiście wiedzieliśmy, że był.

– Tak jest. Widziałem na własne oczy.

I znów nasuwają się pytania, których liczbę i formę trudno od jednego razu opanować: – „Jak to wygląda?” – „Jak tam jest?” – „Więc istotnie?” – „Czy bardzo strasznie, wstrząsająco, okropnie?” – Właściwie chodzi o wszystko razem, o ogólny obraz, całokształt wrażenia i jednocześnie szczegóły, jak najwięcej szczegółów. Interpelowany nie chce nam pomóc przy pierwszych krokach, być może jest tylko zmęczony podróżą.

– Jest pan ciągle pod wrażeniem?

– Nie wiem, czy podobna to nazwać „wrażeniem”. Wrażenie zyskuje się raczej na skutek jakiegoś, najczęściej pojedyńczego zdarzenia czy faktu, w sobie ograniczonego. Smoleńsk, który widziałem, Katyń, zbrodnie, trupy, ruiny, bolszewizm, który sam przeszedłem, i listy, listy dzieci do swych ojców, zaczynające się od słów: „Kochany Tatusiu”, czy „Kochany Ojczulku”, wydobywane dziś ze stosów sprasowanych, cuchnących ciał, z tej mazi śmierci lub na wpół zasuszonych mundurów polskich... Tak, wszystko to razem wytwarza jakby długi łańcuch asocjacji, myśli, refleksji, zapadający głęboko w duszę. Nie nazwałbym tego wrażeniem. To raczej przeżycie.

– Czy mógłby pan zatem przedstawić nam w kolejności obrazy, jakie rzuciły się panu w oczy, tam, w Katyniu?

– Był to chłodny dzień... Słusznie pyta pan tylko o „obrazy”. Nie mam bowiem zamiaru powtarzać całego materiału rzeczowego, tylokrotnie już opublikowanego w licznych komunikatach, enuncjacjach, raportach komisji międzynarodowej, tudzież Polskiego Czerwonego Krzyża. To są rzeczy znane. Prace nie zostały jeszcze ukończone. Trafiłem na ich tok, jakkolwiek zbliżać się wydają ku końcowi. – Był tedy chłodny dzień i nad Smoleńsk, od strony frontu ciągnęły szkwałowe chmury, zlewając deszczem okoliczne ruiny domów. Jechaliśmy do Katynia pośród tych ruin, zwalisk żelaza, wypalonych wozów i wagonów, sterczących sztab żelaznych i łóżek żelaznych, tkwiących jeszcze w rumowiskach. Ludzie obyci twierdzili, że jest to pogoda najodpowiedniejsza. Zimno i deszcz, wiatr rozpędza swąd trupi, no i nie ma much. Można zatem wytrzymać. W pewnym miejscu szosa przekracza szyny kolejowe i biegnie wśród wyrębów. „Tu” – powiedział ktoś – „zaczyna się ta Golgota”...

– Przepraszam, jak to „tu”, to znaczy gdzie?

– To znaczy od stacji Gniezdowo. Na stację Gniezdowo przywożono naszych oficerów. Stąd tylko cztery kilometry do lasku katyńskiego. Te cztery ostatnie kilometry swego życia jechali tak samo jak my teraz, mijając te same drzewa, powiedzmy, tę oto czy tamtą brzózkę, której wygląd chciałbym sobie zapamiętać, ale która, jak to bywa, zatraca się zaraz w pamięci wśród szeregu innych brzózek i innych krzaków. Lasek Katyński nie jest duży. Obejmuje kilka hektarów. Dziś wjazd do niego strzeżony jest przez wartę, szlaban i tablicę z odpowiednim napisem. Droga gruntowa w głąb wyślizgana gumami samochodów. Stąd już tylko kilkanaście kroków. Przy wyjściu z auta uderza nas wnętrze lasu, odpowiadającego strefie naszego klimatu, a więc takiego samego jak nasz, wileński, gdy się składa z młodych sosenek, brzózek, mchu i świeżej, wiosennej trawy. Ale nie pachnie tam ani wilgotnym mchem, ani igliwiem. Przytłacza ohydnie cuchnący, słodkawy, lepki swąd trupi. Był on pomimo zimna i wiatru tak dotkliwy, że cofnąłem się odruchowo o krok w tył i właśnie wtedy nastąpiłem na przedmiot, który się ugiął pod nogą. Była to czapka oficera polskiego o ciemnozielonym otoku naszej artylerii. Podniosłem ją i odłożyłem na dywanik rosnących w tym miejscu nieśmiertelników. Może zakrawa to trochę na patos, że zwróciłem uwagę na rosnące kwiatki...

– Proszę, proszę, niech pan opowiada dalej.

– A więc podłoże lasu w tym miejscu wygląda brzydko. Wygląda po prostu tak, jak powiedzmy, podmiejski lasek opuszczony przez majówki i wycieczkowiczów niechlujnych, którzy w niedzielę rozkładają się pod drzewami, a później pozostawiają po sobie odpadki, niedopałki, papiery, śmiecie. W Katyniu pomiędzy tymi śmieciami rosną nieśmiertelniki. Przy bliższym przyjrzeniu stajemy przykuci niezwykłym widokiem. Nie są to bowiem żadne śmiecie. Osiemdziesiąt ich procent stanowią pieniądze. Polskie papierowe banknoty złotowe, przeważnie wyższych emisji. Leżą niektóre w paczkach po sto, po pięćdziesiąt złotych, po dwadzieścia. Leżą pojedyńczo i drobniejsze, wojennej emisji dwuzłotówki, w jednym wypadku widziałem czerwońce. Wyblakłe, oblazłe, przesiąkłe trupim odorem i cieczą trupów. Tuż obok cygarniczki drewniane, papierosy, strzępy sowieckich gazet, guziki z orłami, rękawiczki, kawałki mundurów, chustki do nosa, skórzane portmonetki... Wszystko to są rzeczy wydobyte z grobów. Dzieje się tak nie na skutek lekceważenia lub braku sumienności ze strony pracującej tu komisji Polskiego Czerwonego Krzyża, która przeciwnie, jak to opowiem dalej, z pełnym samozaparciem i poświęceniem pracuje nad zidentyfikowaniem pomordowanych i zachowaniem pozostałych po nich pamiątek. Dzieje się tak dlatego, że pomordowane tysiączne ofiary, rzucane były do straszliwych dołów łącznie z całym ich osobistym życiowym balastem codzienności. Jest tego strasznie dużo, co każdy człowiek nosi przy sobie i czym wypycha kieszenie za życia, gdy się to mu wydaje ważne. Ale po śmierci ważne są tylko rzeczy niektóre. Dla komisji przede wszystkim wszystko, co służy do zidentyfikowania zwłok, jak legitymacje, listy, pamiętniki itd. Poza tym wszystkie przedmiotu metalowe, nie ulegające psuciu, podlegające oczyszczeniu, mogące pozostać drogą relikwią dla rodziny. Wszystko inne, bezwartościowe, na wpół przegniłe, przesiąkłe na wieki już jadem rozkładu, usuwa się na razie na bok. I to leży. Leży teraz w postaci świadectwa, straszliwego, ponurego świadectwa, bezładnymi strzępami wśród drzewek lasu katyńskiego.

– A właściwe groby, czy doły z trupami, znajdują się obok?

– Tak, jest ich, a raczej było, siedem. W dwóch największych warstwa trupów sięgała dwunastu rzędów w głąb.

– I pan to widział?

– Czy widziałem! Straszliwy odór przyprawił mnie w pierwszej chwili o mdłości, zanim całym wysiłkiem woli zdołałem się opanować. Poszliśmy ścieżką usianą wydobytymi już rzędami trupów i tam, za grubą sosną, za wałem świeżo wykopanego piasku, spojrzałem w dół.

– Straszne...

– Straszne. Jeden, dwa, trzy trupy ludzkie robią już ciężkie i przygniatające wrażenie. Proszę sobie wyobrazić ich tysiące, tysiące, i wszystkie w mundurach oficerów polskich... Kwiat inteligencji, rycerstwo Narodu! Tworzą warstwy w głąb, warstwy ciał ludzkich jedne na drugich. W tej okropnej chwili przychodzi mi straszliwe porównanie ich do wielkiej skrzyni sardynek. Ułożone są jak sardynki, przekładane nawzajem to nogami, to głową, sprasowane, spłaszczone w trupim soku, który na dnie niektórych dołów ustaje się nieraz w postaci zielonej, martwej cieczy, nie odbijającej ani wierzchołków drzew, ani obłoków na niebie. Obnażyliśmy głowy i stali nieruchomo, jakieś ptaszki ćwierkały na sośnie. Deszcz akurat przestał padać, błogosławiony wiatr odegnał na przeciwną stronę grobu odurzający swąd. I nawet na chwilę wyjrzało słońce. Był to moment, którego nie zapomnę nigdy, bo promienie tego słońca padły i zabłysły nagle na złotym zębie czyichś tam, w głębi, na wpół otwartych ust. Odchyliłem głowę, by zmienić kąt odbicia i nie patrzeć na te słoneczne igraszki. W takich chwilach samo życie wydaje się cynizmem. Wiosna nad dołem splątanych nawzajem rąk, nóg, wykrzywionych twarzy, zlepionych włosów, oficerskich butów, strupieszałych mundurów, pasów. Pomyśleć sobie, że każda z tych pozycji leżących, skrzywienie kolana, odrzut głowy był ostatnim odruchem najwyższej męki, rozpaczy, strachu, bólu... czy ja wiem zresztą, jakich najgorszych odczuwań ludzkich.

– Nie stawiali oporu?

– Owszem, stawiali. Znaczna część skrępowana była sznurami, niektórzy pokłuci bagnetami. Tego dnia, gdy opuszczałem Katyń, wydobyto zwłoki, które tym się różniły od innych, że nie były strzelane tym stereotypowym strzałem w potylicę czaszki, jak to już powszechnie wiadomo, a wykazywały postrzał z tyłu między łopatki, przebite poza tym prawie na wylot bagnetem i kilkakrotnie jeszcze pokłute w różnych miejscach. Właśnie stawiających opór, jak to wykazały badania, krępowano. Widziałem ten charakterystyczny węzeł. Nie potrafię go powtórzyć, ale chodzi w nim głównie o to, że którąkolwiek bądź rękę poruszy delikwent, zaciska wszystkie więzy. Niektórym sznury założone były na szyi, w takim wypadku szarpnięcie skrępowaną ręką zaciskało jednocześnie pętlę na szyi i dusiło. Ostatni raport dr Mariana Wodzińskiego, przesłany do centrali Polskiego Czerwonego Krzyża mówi, że 0,4 procent zwłok wykazało podwójny postrzał w potylicę, zaś 1,5 procent podwójny postrzał szyi. Kaliber jak wiadomo był zawsze ten sam 7,63, [1] nie dający zresztą dużej detonacji. Również na kilka dni przed moim przybyciem dokonano wstrząsającego odkrycia, o którym doprawdy mówić można tylko przez zaciśnięte zęby: oto w jednym z dołów znaleziono warstwy oficerów, których kładziono żywcem twarzami na dół na poprzednio już zabite warstwy albo jeszcze drgające w konwulsjach przedśmiertnych, i strzelano ich w pozycji leżącej.

– Ach, jakież to straszne! W jaki sposób fakt ten został ustalony?

– W ten sposób, że delikwent leżał twarzą w dół, w czapce. Daszek tej czapki był załamany na czole, a kula tkwiła w daszku. W każdej innej pozycji taka okoliczność byłaby niemożliwa.

– Jak dokonywano tych zbrodni? To znaczy chodzi mi o techniczny po prostu przebieg. Przecież tyle tysięcy oficerów...

– Widzi pan, poruszamy tu temat może kulminacyjny tej tragedii, która dziś nie jest już tragedią poszczególnych osób czy ich rodzin, ale całego Narodu. Wiem, że pytanie postawione jest po to, aby odpowiedź, czy opowieść następnie opublikować. Jestem zupełnie głęboko przekonany i nie wstydzę się tego, i nie ukrywam, i nie ukrywałem nigdy, że najszersze warstwy naszego Narodu, jak zresztą wszystkich narodów, powinny zrozumieć głębszy sens i niebezpieczeństwo bolszewizmu. Sięgamy tu jednak w dziedzinę okropności. Dla obcych być ona może źródłem sensacyjnych dreszczów tylko. Dla Polaków winna być sprawą ich wewnętrznej przeżywanej dziś męki. Nie chciałbym, aby cokolwiek powiem, miało posmak sensacji. Otóż pytanie, które pan postawił, przyznam, mrożące krew w żyłach, zadawałem sobie i innym w Katyniu nieraz. W tej chwili nie znamy świadka, który by na nie mógł dać wyczerpującą odpowiedź. Istnieją hipotezy, które ozdobić możemy literacko-psychologiczną fantazją. O tym nie chcę mówić. Skąpych wiadomości udzielić mogą miejscowi mieszkańcy. Właśnie na skraju drogi, dalej od złego powietrza miejscowi robotnicy, Rosjanie, rozpalili ognisko. Stał tam m.in. ów słynny dziś staruszek, siedemdziesięcioletni Kisielew, który figurował już na ilustracjach, jako „ten, który wskazał”. Rozmawiałem z nim i innymi. Dym, zapach smolnego drzewa łagodził odór. Przy ognisku przyjemnie było posiedzieć. Zapaliliśmy papierosy. Naturalnie z ludzi tych nie jest łatwo cośkolwiek wydobyć. Ludzie sowieccy tym się różnią od innych, że najlepiej umieją milczeć i wartość milczenia ocenić. Taki to zawsze woli, żeby sąsiad mówił, a on sobie tymczasem trochę pomilczy. Nie są też przyzwyczajeni do formułowania jawnych sądów. Trzeba z nich wydobywać słowo po słowie. Z tych słów jednak mogłem wysnuć następujący bieg zdarzeń:

W marcu, kwietniu roku 1940 na stację Gniezdowo koło Smoleńska, o 4 kilometry od Katynia, codziennie przybywał pociąg, złożony z trzech wagonów i parowozu. [2] Z wagonów tych wyładowywano oficerów polskich. Wyładowywano do samochodów więziennych, znanych zarówno w Smoleńsku jak całej Rosji pod nazwą „czernyj woron” (czarny kruk). Samochody pochodziły ze Smoleńska, których tamtejsze NKWD posiadało cztery sztuki. Do Katynia chodziło ich trzy. Przodem jechała ciężarówka z rzeczami, za nią „czernyje worony”, zaś karawanę zamykał samochód osobowy z urzędnikami NKWD. Ponieważ oficerowie przywożeni byli z rzeczami, wynika z tego, że do ostatniej chwili nie wiedzieli, co ich czeka. Po pewnym czasie auta zawracały na stację i w ten sposób kursowały cały dzień tam i z powrotem. Nazajutrz przychodziły nowe wagony, nowy transport. Ilu w ten sposób tracono dziennie, ustalić trudno. Obszar lasku katyńskiego od lat już znany był okolicznym mieszkańcom jako miejsce kaźni. Otoczony drutem kolczastym, obstawiony wartami, które krążyły z psami. Nikt się doń nie mógł zbliżyć i oczywiście każdy, kto zna stosunki sowieckie, rozumie, że nikt zbliżyć się nie miał ochoty, ani mówić, co tam się dzieje, ani szeptać, ani patrzeć, ani domyślać się, ani w ogóle myśleć nawet. To jest zupełnie zrozumiałe. Czego się spodziewali nasi oficerowie, jadąc w ten sposób te cztery krótkie kilometry, co czuli i przeczuwali, o czym między sobą mówili, możemy snuć tylko domysły, my wszyscy, zarówno ja i ci, którzy byli w Katyniu, jak panowie którzyście tam nie byli. Być może to najstraszniejsze, które rozegrało się później, które następowało natychmiast po przybyciu do lasku, zostanie ujawnione w przyszłości. Być może zezna ktoś z agentów NKWD, ktoś z wartowników, żołnierzy sowieckich wówczas obecnych, jak ginęli nasi oficerowie, ofiary bezbronne, jeńcy wojenni bez wojny. Z jakimi słowami na ustach, z jakim gestem, protestem, przerażeniem czy bohaterstwem. Zapewne byli tam różni ludzie i różnie się zachowywali. Życie i śmierć to sprawa arcyludzka. Tylko sposób, w jaki śmierć ta została zadana, pretekst i towarzyszące okoliczności są tak nieludzkie, że jakkolwiek zdarzać się mogą w historii wojen, historia... „pokoju” dotychczas ich nie znała.

– Proszę nam powiedzieć – odezwaliśmy się po krótkiej chwili milczenia – czy istnieje jeszcze jakakolwiek wątpliwość, że zabici w lesie katyńskim nie są oficerami polskimi?

– Nie, wątpliwość taka nie istnieje.

– A czy istnieje jakakolwiek wątpliwość, że zamordowani zostali nie przez bolszewików?

– Nie. Ja osobiście nie mam najmniejszej wątpliwości, żadnej absolutnie wątpliwości, że zamordowani zostali właśnie przez bolszewików. Przekonałem się naocznie na miejscu zbrodni w Katyniu.

– W jaki sposób się pan przekonał?

– Poza już wymienionymi zeznaniami świadków, byłem obecny przy pracy wydobywania zwłok i następnej identyfikacji. Zaznaczyłem już na początku, że trafiłem w chwili, gdy prace te były w toku. Prace prowadzi Polski Czerwony Krzyż. Delegacja składa się z siedmiu osób, na czele z panem Wodzinowskim. Kieruje zaś robotami zaproszony przez Polski Czerwony Krzyż dr Marian Wodziński z Instytutu Medycyny Sądowej w Krakowie. Tak jak wszystko w Katyniu widziałem również na własne oczy, jak się to robi.

– Mianowicie...

– Mianowicie robotnicy miejscowi wkraczają do dołów, w których spoczywają zabici, oddzielają pojedyńcze zwłoki, często przy tym zmuszeni są je odrywać, tak bardzo spłaszczone i sprasowane są warstwy trupów. Układają je na nosze i niosą na wolną przestrzeń, gdzie zostają złożone na ziemi. Inna grupa robotników, pod ścisłym kierownictwem członków i funkcjonariuszów Polskiego Czerwonego Krzyża wydobywa wszystko, co się przy zwłokach znajduje. Widziałem stan zwłok i stan mundurów. Gleba piaszczysto–gliniana sprzyja częściowo mumifikacji znanej w nauce pod nazwą „tłuszczowosk”. Mundury są oczywiście sprasowane, zlepione, kleiste, bezbarwne. O odpinaniu guzików mowy być nie może. Operuje się nożami. Rozcina się więc kieszenie i kieszonki, nawet cholewy butów, aby wydobyć wszystko, co człowiek ten nosił przy sobie za życia. I oto nastaje chwila, w której niemy, ponury grób zaczyna przemawiać. Przed oczyma naszymi przesuwają się obrazy prywatnego życia i politycznego, i duchowego, i rodzinnego, i więziennego, i... no i tak dalej. Przy niektórych zwłokach znajdują się tylko drobne ułamki ich osobistych spraw. Przy niektórych liczne i nawet bardzo liczne wskazówki, które pomagają stwierdzić datę, historię ostatnich tygodni, nastroje, nazwiska, stan rodzinny, stopień wojskowy, zawód cywilny. Nie wstydźmy się powiedzieć, że z grobu tego, z cuchnącej zbrodni, o której pokoleniom zapomnieć nie będzie wolno, idzie ku nam człowiek już nie żywy, który kiedyś żył jak inni, cieszył się, cierpiał, marzył, pił, modlił, romansował, płakał, czytał, pisał, myślał, grał, miał wady i zalety. Na światło dnia tej wiosny, wydobywane jest z grobu wszystko, co było jego: zgniecione zapałki, ostatnie nie wypalone papierosy, pieniądze, medaliki i legitymacje, ordery i portmonetki, książeczka do nabożeństwa obok gazety sowieckiej, świadectwa szczepienia w Kozielsku, pamiętnik i fotografie, a nade wszystko listy. Atrament i chemiczny ołówek najczęściej nie wytrzymują próby wilgotnego grobu. Natomiast świetnie zachowuje się pisane ołówkiem zwykłym i słowo drukowane. Oto proszę pana...

Pan Mackiewicz ma w tej chwili wyraz człowieka nad wyraz zmęczonego, gdy sięga po plik fotografii.

– ...oto proszę zobaczyć, jak się to robi, jak rozcina mundury, bada i sprawdza, segreguje rzeczy potrzebne od niepotrzebnych. A oto jeszcze dowód, bardzo przykry, bardzo cuchnący, ale cóż począć...

Sięga teraz po paczkę, zawiniętą w ogromną ilość gazet. Rozwija. Zwolna w powietrzu zawisa swąd trupi. Jeszcze jeden papier, jeszcze jeden papier. Potem widzimy mały, drewniany portcygar, w nim trzy, dobrze zachowane papierosy. Obok guziki z orłami. Gazetę sowiecką z grudnia 1939 roku. Papierowe 2 złote. Kulę wyjętą z czaszki. Naramienniki majora z liczbą trzy i naramienniki kapitana.

– I tak mniej więcej wyglądają wszystkie te rzeczy tam, w Katyniu. Taki jest ich stan. Oto na przykład kładą na stole zwłoki o nieco podkurczonych nogach, z głową odrzuconą na bok, z czoła której zieje dziura wylotowa kuli. Władysław Bielecki. Kartka pocztowa doskonale zachowana. Stempel pocztowy wskazuje datę. Białystok 14.I.1940 r. W bocznej kieszeni „Głos Radziecki” z dnia 29 marca 1940 r. Druk przebija wyraźnie poprzez lepką wilgoć: „Towarzysze. Idziemy ku lepszemu jutru. Przychodzą nowi ludzie, którzy naszą ojczyznę... Towarzysz Stalin...” no itd. Następny. List do Kozielska. Nazwisko nieczytelne. Książeczka do nabożeństwa. Portfel. Doktór Wodziński otwiera go i nagle na nas wszystkich, którzyśmy zbliżyli głowy, patrzy mokra, tak dziwnie wyraźna, kobieta, jasna, o dużych oczach, blondynka, z dzieckiem na ręku. Może ma na tej fotografii trochę niemodną i przydługą suknię, może się komuś wydać banalną... To jego żona z córeczką. Poszedł z nimi do grobu. Kula siedzi mu jeszcze w czaszce, co się zdarza rzadko.

– Tak, proszę panów – mówi dalej pan Mackiewicz – fotografie i listy, to drugi tom tej tragedii, a dla mnie osobiście ten tom drugi wydaje się jeszcze smutniejszy, jeszcze bardziej rozdzierający. Mówiłem poprzednio o kulminacyjnym punkcie tematu. Dotyczy on wszakże strony niejako rzeczowej, tych oficerów, tych mężczyzn rodaków naszych, którzy ginęli mordowani w nieludzki sposób przez największego z naszych wrogów. Jest jeszcze inny punkt kulminacyjny, gdy oderwawszy wzrok od trupów pomordowanych ojców, skierujemy go na listy ich dzieci. Te które miałem w ręku, wszystkie pisane były do Kozielska.

„Kochany Tatusiu. Jesteśmy niespokojni, bo nie mamy wiadomości ani listu. Wysłaliśmy 100 rubli i paczkę, i rzeczy, o które Tatuś prosił. My jesteśmy zdrowi i na tym samym miejscu. Proszę się o nas nie bać. Gdy się zobaczymy... Podpisane: Twoja Stacha. 15 lutego 1940 r.”

„Drogi Ojczulku. Dziękuję Ci bardzo i życzę również zdrowia i wszystkiego, wszystkiego najlepszego. Do szkoły nie chodzę. Z powodu mrozów jest zamknięta. Na Hnidówce nie byliśmy bo daleko i mróz. Znaczki pocztowe zbieram...”

Jakże ważną wydawała się ta wiadomość synka, która turkotała po szynach sowieckich kolei, zanim dosięgła ojca na niewiele dni przed jego straszliwą śmiercią: Tadzio zbiera znaczki. Tadzio wierzy: „...kiedy wrócisz” – pisze. Ten refren powtarza się ciągle: „gdy wrócisz”, „jak będziemy razem”, albo: „zobaczysz”, „Tatuś zobaczy”... Nie!! nie zobaczył już nigdy! Dzieci są pełne zaufania. Wierzą w dobry koniec, w samo przez się zrozumiały powrót do domu. Przebija w nich taka doza wiary i tęsknoty, że czytając te listy, tam w Katyniu, nad przedziurawionymi czaszkami, jakaś gorzka ślina dusi w gardle. Tu mam jeszcze jeden, tak pełny miłości dziecinnej, tak tchnący troską o los „najukochańszego Tatusia”, a jednocześnie wiarą i otuchą, że nie ważę się go przytoczyć, ani wymienić imienia. Mimo wszystko byłoby to świętokradztwem. List ten doszedł na krótko przed końcem. Widziałem na własne oczy, jak w stosie trupów wyglądał ten, do którego był adresowany. Złożył on to pismo dziecinne, pisane ołówkiem, wielkimi literami, skrupulatnie we czworo i schował w portfelu. Teraz dopiero go wydobyto z cuchnącego padołu. Ale nie zdaje mi się, żeby pisany był daremnie. Dziś już przeadresowany jest na imię Boga i wołać będzie o pomstę.

– A jak wygląda ta willa czy dom wypoczynkowy agentów NKWD, o którym wspominały komunikaty, że mieści się w lasku katyńskim?

– Leży w odległości niespełna kilometra od miejsca kaźni, prześlicznie położona na górze. U stóp wije się wśród zieleni Dniepr. Z tej strony leży weranda i w dół do Dniepru zbiegają schody. Widok stąd piękny. Istotnie trudno sobie uzmysłowić nastawienie psychiczne katów, którzy tu mieszkali i – „wypoczywali” po swojemu. Dla mnie osobiście zestawienie to jest nie do pojęcia.

– Czy znajdowano też inne ofiary poza oficerami polskimi?

– Owszem. Kopie się dalej i nieomal wszędzie natrafia się na trupy i starsze już kości ludzkie. To stare miejsce kaźni. Widziałem kilka takich dołów, w których szkielety leżą jeszcze skręcone w typowej pozycji z rękami założonymi na plecy. Sznur już przegnił oczywiście.

– A co się dzieje ze zwłokami naszych oficerów już zidentyfikowanych?

– Jak już powiedziałem, zwłoki są numerowane i odpowiedni numer otrzymuje również torebka zawierająca dokumenty i pamiątki. Dokumenty te idą na oddział identyfikacyjny, gdzie się sporządza liczby porządkowe, a następnie wszystko przesłane zostaje do centrali Polskiego Czerwonego Krzyża w Warszawie. Same zaś zwłoki chowane są we wspólnych grobach. Takich grobów istnieje już trzy. W największym złożono 980 oficerów polskich. Poza tym dwa groby, gdzie w drewnianych trumnach pochowano oddzielnie generała Smorawińskiego i generała Bohaterewicza.

– Podobno na miejscu przebywali również oficerowie polscy z obozu jeńców w Niemczech.

– Tak jest. Mówiono mi, że przyjeżdżała delegacja oficerów polskich na czele z generałem Bortnowskim. Byli również angielscy oficerowie jeńcy.

– Czy razem z panem byli też inni dziennikarze?

– O ile wiem, przyjeżdżało ich poprzednio dużo, zarówno z Polski jak z innych krajów. Ze mną przybyło dwóch dziennikarzy portugalskich i jeden Szwed. Jednocześnie z Warszawy przyjechała delegacja robotników, przedstawicieli różnych fabryk. Złożyli oni wieniec na grobie pochowanych już oficerów z szarfą o polskim nadpisie. [3] Uczciliśmy pamięć trzyminutowym milczeniem. [4]

(„Goniec Codzienny” Wilno 1943, nr 577; 3 czerwca)



SPRAWOZDANIE Z PODRÓŻY

ODBYTEJ DO KATYNIA W MAJU 1943

Na wstępie zaznaczyć muszę, że piszę to sprawozdanie wyłącznie z pamięci. Miałem z Katynia bogaty materiał w postaci własnych notatek, fotosów, wycinków i publikacji niemieckich, oraz dowodów rzeczowych, przywiezionych stamtąd przedmiotów. Wszystkie te rzeczy utraciłem częściowo w Warszawie, resztę zaś podczas mojej pieszej ucieczki z Krakowa w dniu 18 stycznia 1945 r.

Przejścia ostatnich lat, nawał wrażeń, niebezpieczeństw, spotykanych ludzi, ciągłe zmiany miejsc pobytu itd. zatarły w mojej pamięci niektóre nazwiska i daty. Dlatego w poniższym sprawozdaniu będę zmuszony braki te omawiać: „nie pamiętam”, „około” itp.

Sprawozdanie to piszę sucho nie nadając mu żadnej formy literackiej, nie zabarwiając subiektywnie, a tam gdzie wyrażam własny sąd, zaznaczam wyraźnie.

a) ZAPROSZENIE

Podczas okupacji niemieckiej mieszkałem w roku 1943 we własnej willi, 12 km od Wilna. Do Wilna przychodziłem (przeważnie pieszo) raz lub dwa razy na tydzień. W roku 1943, na kilka tygodni przed Wielkanocą, spotkałem na ulicy Mickiewicza b. członka Syndykatu Dziennikarzy Wileńskich, który pracował w wydawanym przez Niemców „Gońcu Codziennym” [5] w dziale ogłoszeń administracji. Zatrzymał mnie w podnieceniu, powiadając, iż słyszał, że szef niemieckiego biura prasowego przy tzw. „Gebietskommisariat Wilna-Stadt”, Klau (czy też Klaue), od kilku dni gwałtownie poszukuje mego adresu, bo chce rzekomo zaprosić mnie na wyjazd do Katynia.

Wiadomość ta przejęła mnie od pierwszych słów. W moim przekonaniu była to sprawa doniosła, nie tylko dla mnie osobiście, któremu danym by było zobaczyć największą zbrodnię tej wojny na własne oczy, ale również dla Polski całej, gdyż niewątpliwie tylko bardzo nielicznym wypadnie kiedyś stanąć przed jakimś trybunałem czy po prostu sądem historii, w charakterze świadka tej sprawy.

Poprosiłem go zatem, aby osobiście zawiadomił tego Klaua, że postara się odszukać mnie w ciągu trzech dni i z nim zetknąć. Te trzy dni chciałem wyzyskać dla skontaktowania z naszymi władzami podziemnymi i od ich decyzji uzależnić wyjazd do Katynia.

Trudności związane z nagłymi kontaktami ludzi podziemia są znane. Natychmiast zawiadomiłem najbliżej mi osiągalnego członka tajnej organizacji, R.R., aby w ciągu trzech dni skontaktował się z władzami i dał mi odpowiedź. Odpowiedział, że załatwi natychmiast, radził jednak niezależnie od tego, abym się skomunikował z Z.A. (moim byłym kolegą), bezpośrednio podległym wileńskiemu komendantowi AK. – Z.A. radził mi nie pytać nikogo, twierdząc, że najlepiej sam sobie zdaję sprawę, co mi czynić wypada, co jest politycznie ważne, a co nie. Postawiłem to jednak za warunek wyjazdu.

Po trzech dniach R. zawiadomił mnie, że otrzymał decyzję, żebym pojechał. Z.A. zaś oświadczył, że komendanta w Wilnie nie ma, natomiast zastępca komendanta, znany mi osobiście pod pseudonimem „pułkownik” vel „Michał”, stanowczo poleca jechać.

Sprawa wyjazdu odwlokła się jednak niespodziewanie ze względu na niemiecką biurokrację wojskową. Klau wyjaśnił mi, że zaproszenie podchodzi od „Ostministerium” w Berlinie, na­tomiast władza wojskowa nic o tym nie wie i że trasa i sposób, w jaki miałbym się dostać do Katynia, nie jest ustalona. Prosił uprzejmie, żebym zgłosił się za tydzień. Po tygodniu oświadczył, że wyjazd mój bezpośrednio na Mińsk nie może być brany pod uwagę. Że muszę jechać do Warszawy, tam się zameldować u odnośnych władz, skąd polecę samolotem. Wydał mnie też przepustkę do Warszawy, ale prosił zgłosić się nazajutrz po dokument podróży. Nazajutrz zaś oświadczył, że sprawa znowu uległa zwłoce. Że otrzymał telefon z Berlina, iż do Katynia może jechać tylko zbiorowa wycieczka wprost z Berlina samolotem, w towarzystwie oficera łącznikowego.

b) ROZMOWA Z PROF. S.

W międzyczasie udałem się do profesora uniwersytetu polskiego S., znanego w Polsce autorytetu w dziedzinie medycyny sądowej. Prosiłem go o udzielenie mi pewnych wyjaśnień, wskazówek praktycznych. Chodziło mi o to, abym poza oficjalną wersją niemiecką mógł uzyskać własny pogląd w dziedzinie, w której jestem kompletnym laikiem. Profesor S. dał mi krótki wykład. Polecił mi przede wszystkim zwrócić uwagę na glebę. Jeżeli jest tak, jak piszą Niemcy, że gleba w Katyniu jest gliniasto p i a s c z y s t a, to by się zgadzało z ich wywodami o konserwacji trupów. Taka gleba wytwarza połowiczną mumifikację, znaną w medycynie sądowej pod nazwą „tłuszczowosk”. Pokazał mi rysunki i fotografie, które następnie miałem możność porównać ze zwłokami w Katyniu. Powiedział mi nadto, że nazwisko szefa komisji niemieckiej do badania masowych grobów w Rosji, prof. Buhtza z Wrocławia, jest znane w Europie lekarskiej, że jest to sława w dziedzinie medycyny sądowej. Jest to człowiek prawy. Zna go osobiście jeszcze z ławy uniwersyteckiej i jest przekonany, iżby się nie dał nakłonić do żadnych niezgodnych z prawdą enuncjacji fachowych.

c) LOT DO SMOLEŃSKA

Dopiero po Wielkanocy (daty nie pamiętam) wyjechałem pociągiem do Berlina. Stamtąd zaś w towarzystwie dwóch dziennikarzy portugalskich i jednego szwedzkiego, przybyłego specjalnie w tym celu ze Sztokholmu, tudzież z towarzyszącym nam oficerem łącznikowym Wehrmachtu przy ministerstwie spraw zagranicznych, samolotem przez Warszawę do Smoleńska.

W Warszawie wzięliśmy ekipę około ośmiu czy dziesięciu robotników polskich z tamtejszych fabryk.

Zarówno w Berlinie jak podczas podróży traktowano mnie chłodno, ale ze zwykłą grzecznością, nie czyniąc prawie różnic pomiędzy mną jako Polakiem, a dziennikarzami neutralnymi. Sytuacja uległa zmianie w Smoleńsku. Wprawdzie zachowanie pozostało grzeczne, ale zimne. Odseparowano mnie też od dziennikarzy neutralnych, przydzielając pokój w hotelu oficerskim, ale na wyższym piętrze, obok robotników polskich, jednak oddzielnie.

Poruszać się po Smoleńsku nikt z nas na własną rękę nie miał prawa. W tym celu do dziennikarzy zagranicznych przydzielony był jeden Sonderführer, do robotników polskich inny, który znał język rosyjski. Moje zbliżenie do jednego z Portugalczyków i Szweda, którzy mnie, jako znającego kraj i język rosyjski, zarzucali początkowo mnóstwem pytań – zwróciło od razu uwagę. Kolację podano nam w kasynie oficerskim. Ale już nazajutrz, pod grzecznym pretekstem, że chciałem rzekomo zwiedzić miasto, zaproponowano mi wycieczkę łącznie z robotnikami polskimi i od tej chwili pozostawałem i jadałem z nimi w kasynie podoficerskim, widując się z cudzoziemcami jedynie podczas wyjazdów do Katynia.

d) CO MÓWIĄ MIESZKAŃCY

Kontakt z ludnością Smoleńska był utrudniony i minimalny. Z drugiej strony znana jest niechęć obywateli sowieckich do rozmów z nieznajomymi, a cudzoziemcami w szczególności. Z tych, z którymi rozmawiałem, jak na przykład posługaczkami w hotelu, staruszkiem na ulicy, stróżem cmentarza katolickiego, nie mogłem wydobyć żadnego ich poglądu na sprawę masowego mordu. Wzruszali ramionami, tłumacząc, że nic nie wiedzieli, że usłyszeli o tym dopiero teraz. Nastrój w zupełności odpowiadał temu, jak znany nam jest z obrazów sowieckich. Każdy wolał raczej milczeć.

Pytałem ich, czy słyszeli o tym, że wiosną roku 1940 przywożono jakichś oficerów polskich? Wszyscy odpowiadali, że słyszeli. Nie mogłem im zadać pytań, czy widzieli w okresie pomiędzy wiosną 1940, a jesienią 1941 oficerów polskich, albo czy słyszeli o jakichś tu, w pobliżu zorganizowanych obozach jeńców polskich – bo pytanie podobne nie mogło mi przyjść do głowy; nie znałem wówczas oficjalnej wersji sowieckiej.

W samym lasku katyńskim, wśród grobów na Koziej Górze (Kosogory) rozmawiałem z ludnością. Z niej bowiem rekrutowali się robotnicy wolnego najmu, którzy pomagali przy wydobywaniu i przenoszeniu zwłok.

e) ŚWIADEK KISIELEW

Rozmawiałem też ze słynnym Kisielewem, tym starcem, który według wersji niemieckiej miał rzekomo pierwszy zawiadomić o masowych grobach. Kisielew nie zrobił na mnie osobiście dobrego wrażenia. Wyglądał jakby przyuczony do swej roli żywego manekina, mającego uzupełniać całokształt obrazu. Zupełnie stary, nieinteligentny, oczywiście pozbawiony wszelkiego wykształcenia, nie-po-sowiecku gadatliwy, robił wrażenie człowieka nie tyle wyuczonego swej lekcji, ile powtarzającego ją już kilkakrotnie. Ponieważ przede mną przyjeżdżało już wiele wycieczek, delegacji, komisji, a każda z nich chciała rozmawiać z Kisielewem, staruszek się musiał zmanierować tym bardziej, że znając metody niemieckie, nie mam wątpliwości, że był przez Niemców instruowany i reżyserowany, ażeby efekt na słuchaczy wypadł silniejszy. Jedyny Kisielew spośród wszystkich mieszkańców twierdził, że słyszał strzały. Zauważyłem, że robotnicy siedzący wokół ogniska traktowali go z pewnym lekceważeniem i odcieniem żartobliwości. Do słów Kisielewa nie przywiązuję większej wagi.

f) STRZAŁÓW NIE BYŁO SŁYCHAĆ

Inni chłopi okoliczni podawali mniej więcej zgodnie wersję następującą:

Wczesną wiosną r. 1949 przywożeni byli jeńcy – oficerowie polscy pociągiem na stację Gniezdowo, odległą o jakieś 4 km od lasku katyńskiego i tam ładowani do aut więziennych, znanych pod przezwiskiem „czernyj woron”, a będących w rozporządzeniu smoleńskiego NKWD. Następnie auta te jechały szosą i niknęły w lasku na Koziej Górze (Kosogorach). Chłopi, jak to chłopi, lubujący się i gubiący w szczegółach, wszczynali wobec mnie dyskusję między sobą, czy NKWD smoleńskie posiadało cztery auta tego typu, czy też trzy? Jaki był porządek: czy z przodu i z tyłu, czy tylko z tyłu jeździło auto osobowe z „enkawudzistami”? Co do tych szczegółów były różne zdania. Natomiast wszyscy stwierdzali jednogłośnie, że auta jeździły regularnie i znikały w lasku na Koziej Górze (Kosogorach). Nikt z nich strzałów nie słyszał. Dlaczego? Przy rozważaniu tej okoliczności należałoby wziąć pod uwagę przede wszystkim topografię miejscowości i odległość od zamieszkałych siedzib, oddalonych do dwóch i więcej kilometrów od miejsca straceń. Zanim przejdę do tej sprawy, streszczę na razie słowa chłopów. Ich zdaniem od dawna nikt nie zbliżał się do tego lasku, który zresztą otoczony był drutem kolczastym i wewnątrz którego chodziły ponoć nawet złe psy. Przede wszystkim zbliżać się nie było wolno, po drugie każdy się bał. Omijano go z daleka. Stali też wartownicy. „Patrzeć w tę stronę nie chcieliśmy nawet.”

g) PROF. BUHTZ

Prof. Buhtz robił wrażenie kulturalnego Europejczyka, fachowca, do głębi przejętego pracą sobie powierzoną. Profesora S. przypomniał sobie dokładnie i prosił, żebym mu przekazał pozdrowienia. Po krótkim streszczeniu orzeczenia fachowego, znanego powszechnie z ogłoszonych przez Niemców komunikatów, nie ukrywał wcale faktu, który jak twierdzi, zastanowił go również, że okoliczni mieszkańcy nie słyszeli strzałów. Zaprowadził nas do obszernego garażu, położonego za willą „domu wypoczynkowego funkcjonariuszy NKWD” i pokazywał, że w tym garażu szukał śladów kul. Z jego obszernej praktyki, jaką miał z licznymi ośrodkami masowych miejsc straceń w Sowietach, przekonał się, że sam akt morderstwa odbywał się bardzo często w garażu, przy jednoczesnym zapuszczaniu motorów stojących na zewnątrz aut. Sądził zatem, że okoliczność nie słyszenia strzałów przez mieszkańców też tej metodzie przypisać należy. Tu jednak żadnych śladów kul nie znalazł. Musieli być zatem strzelani w lasku, a to że nie słyszano strzałów, należy tłumaczyć oddaleniem osiedli.

h) PORTUGALCZYK OPOWIADA NA LOTNISKU
W WARSZAWIE

Muszę tu zaznaczyć, że nastrój ludności w stosunku do Niemców był wyraźnie wrogi, a objawiał się w źle maskowanej niechęci. Niewątpliwie wyzyskałaby ta ludność każdą wersję nieprzychylną dla Niemców w sprawie mordu katyńskiego, jak to było w Polsce, gdzie krążyły na ten temat różne pogłoski. Nie ulega dla mnie najmniejszej wątpliwości, iż gdyby prawdą było, co mówi wersja sowiecka, że ludzie zamieszkali w okolicach Smoleńska notorycznie widywali zatrudnionych koło poprawy szosy oficerów polskich, aż do lata 1941 roku, wiadomość o tym nie dałaby się utrzymać w tajemnicy, nie tylko w rejonie Smoleńska, na Białorusi sowieckiej, ale przeniknęłaby stamtąd dalej na zachód, na teren tzw. „Ostlandu” i „Generalnej Guberni” tzn. całej Polski. Tymczasem stwierdzić mogę z całą stanowczością, że o takiej wersji nigdy i nigdzie nie słyszałem, aż do ogłoszenia komunikatu sowieckiego, mimo że krążyły najbardziej fantastyczne opowiadania, jak na przykład to, które poniżej przytoczę.

W drodze powrotnej ze Smoleńska wylądowaliśmy znów na lotnisku w Warszawie (Okęcie) – nagle jeden z Portugalczyków wziął mnie pod rękę i odprowadzając na bok, powiedział:

„Zauważyłem, że Niemcy tak pilnie odseparowują Pana od nas, że nie miałem sposobności zadać panu najważniejszego pytania, a zdanie pańskie jest dla mnie miarodajne, jako Polaka znającego teren i stosunki. Czy pan jest przekonany, że to są oficerowie zabici przez bolszewików?”

„Tak” – odpowiedziałem – „jestem głęboko przekonany o tym. A jakiego rodzaju wątpliwości posiada pan?”

„Widzi pan, to było tak: jak pana pierwszego dnia zabrano od nas, niby to na zwiedzenie miasta, nas powieziono o kilka kilometrów od Smoleńska dla obejrzenia organizowanej przez Niemców „wzorowej wsi”. Był tam jakiś kabarecik, nawet tańce, wódka itd. Wszyscyśmy dużo wypili, a nasz „Oberleutnant” (chodziło o oficera łącznikowego, który sprawował rolę opiekuna wycieczki) zasnął. Ja zaś wdałem się w amory z jakąś ładną Rosjanką. I otóż ona mi po cichu powiedziała, pod największą tajemnicą i zaklęciami, żebym nikomu nie zdradził, że cały ten Katyń to jest wielkie kłamstwo, że u nich się mówi, że to wcale nie są żadni oficerowie polscy, tylko Żydzi wymordowani w Polsce przez Niemców i pogrzebani następnie w mundurach oficerskich, przewiezieni aż pod Smoleńsk.”

Dziś dodać tylko mogę, że gdyby komunikat sowiecki o istnieniu trzech obozów dla jeńców polskich pod Smoleńskiem, odpowiadał prawdzie, cóż prostszego byłoby ze strony wspomnianej Rosjanki, jak ujawnienie tej prawdy, gdyby ją chciała na ucho ujawniać, zamiast wysilania na fantastyczne i niewiarygodne opowiadania o żydowskich trupach...

i) CO TO JEST KATYŃ?

Jest to miejscowość położona o 16 km na zachód od Smoleńska, a 4 km odległa od stacji kolejowej Gniezdowo. Wzdłuż szosy spotykają się skąpe zabudowania pojedyńcze. Od Gniezdowa do domu wypoczynkowego NKWD (miejsce zbrodni) ciągną się przeważnie błotniste wyręby i pastwiska. Tu i owdzie pojedyńcze laski. Samego Katynia nie widziałem. Ma to być licha wioska oddalona o 3 do 4 km Tzw. „lasek katyński”, czyli Kozia Góra albo Kosogory, składa się z kilku hektarów zalesionych głównie sosną i krzakami jałowca. Położony pięknie nad Dnieprem, na lewo od szosy, jadąc ze Smoleńska, i stanowi jakby wyspę wśród pól, łatwą do strzeżenia od wewnątrz. Dom wypoczynkowy NKWD mieści się w drewnianej willi, budowli starej, zapewne należącej ongiś do bogatego właściciela w stylu rosyjskiej „daczy” z wieżyczką. Stamtąd prowadzą długie schody aż nad brzeg rzeki. Widok piękny.

j) PIERWSZE WRAŻENIE

Przyjechaliśmy do Katynia nazajutrz po południu. Padał drobny deszcz i było zimno, co dla pracy przy rozkładających się trupach stanowiło okoliczność pomyślną. Wjechaliśmy autobusem przez bramę z drutów kolczastych, strzeżoną przez żandarmów. Pierwszym wrażeniem był odór trupi, który dolatywał wszędzie. Cofnąłem się jakby mimo woli, stąpając w głębokim wrzosie, jaki tu rósł, niebacznie wlazłem na krzak jałowca i w tej chwili nastąpiłem na coś miękkiego. Pochyliłem się i podniosłem wojskową czapkę polską, kapitana artylerii, o wyraźnym, zielonym acz wypłowiałym otoku. Nie było ją czuć trupem. Widocznie spadła tu z głowy i przeleżała w gęstym krzaku wszystkie te lata, aż do chwili obecnej. Gdyśmy uszli kilkanaście kroków w kierunku dołów śmierci, las przybrał wygląd kompletnie zaśmieconego. To, co się najbardziej rzucało w oczy, to były pieniądze; polskie papierowe banknoty stu złotowe sprzed roku 1939, zarówno pojedyńcze, ale głównie w paczkach po 20 i 100 złotych. Przesiąknięte trupim sokiem, niektóre trochę odbarwione. Wśród nich widziałem tylko jeden banknot trzech czerwońców zupełnie odbarwiony. Pomiędzy tą masą pieniędzy leżały różne szpargały, kawałki gazet, portmonetki, cygarniczki, drewniane fajeczki, woreczek płócienny z tytoniem, guziki i strzępy mundurów, orzełki, pudełka od zapałek i papierosów, cygaretki kręcone ręcznie, a zawijane z dwóch końców, lusterko, grzebyki i moc najróżniejszych przedmiotów z tej kategorii i ich strzępów, wszystkie wydające ze siebie okropny trupi swąd.

W ten sam sposób, w mniejszym lub większym nasileniu grupowym, zaśmiecony był cały lasek koło dołów, z których wydobyto już zwłoki.

Szliśmy dalej ścieżką pomiędzy szpalerem leżących na ziemi trupów oficerów polskich, wydobytych właśnie i mających być zbadanymi. Widziałem na nich mundury, palta, pasy, gwiazdki z oznaczeniem rangi, wężyki na kołnierzach; ordery; wszystko zachowane w stanie łatwym do rozpoznania. Gleba wokół była głównie piaszczysta.

Minęliśmy doły już opróżnione, zbliżyliśmy się do tych, przy których trwała właśnie praca.

k) MOGLIŚMY SIĘ PORUSZAĆ ZUPEŁNIE

SWOBODNIE

Tu muszę z całym naciskiem podkreślić, Niemcy wpuściwszy nas na teren właściwych mogił, cofnęli się pozostawiając nam wolną rękę. Mogliśmy się przyglądać, poruszać w dowolnym kierunku. Oberleutnant policji SS, o czeskim nazwisku (zapomniałem go) zakomunikował, że możemy wszystko, co znajdziemy na ziemi, zabierać ze sobą. Wokół kręcili się tylko żołnierze-fotografowie, którzy nas filmowali. Mogliśmy szperać, przeszukiwać krzaki, włazić do pustych już dołów i rozmawiać z pracującymi na terenie robotnikami.

l) MROŻĄCY KREW WIDOK

Całość przedstawiała się mniej więcej następująco: doły położone były blisko jedne od drugich. Niektóre wypróżnione, inne napoczęte. Ilości ich nie przypominam sobie dokładnie. Mimo iż piszę suche tylko sprawozdanie, nie uważam za możliwe pominąć w nim wstrząsającego wrażenia, jaki robił ten mrożący krew widok.

Wszędzie było widać trupy i trupy w mundurach oficerów polskich. W dołach napoczętych, a doprowadzonych z jednej strony do dna, warstwa trupów leżących obok przypominała swym wyglądem jakieś olbrzymie o koszmarnej zawartości pudełko sardynek. Czasami trupy poukładane były na przemian to głowami, to nogami, aby wyrównać i ucieśnić warstwę.

Straszliwy ten widok potęgowany był przez odór, który początkowo zapierał po prostu dech w piersiach i powodował wymioty.

Twarzy wymordowanych nie podobna było rozpoznać. Przeważnie spadały na nie rozczochrane włosy, poklejone mazią. Niektórzy mieli usta szeroko otwarte, w niektórych widać było złote koronki. Stan trupów był bardzo różny., zależnie od miejsca, w którym się znajdowały. Od połowicznej mumifikacji, aż do daleko posuniętego rozkładu.

m) JAK SIĘ ODBYWAŁA PRACA

Bezpośrednio kierował pracą Polak, dr Wodziński. Robotnicy miejscowi wydobywali, a raczej odrywali z masy sklejonych trupów, pojedyńcze zwłoki i na noszach wynosili je na otwarte miejsce, tam kładąc na ziemi. Obok dr Wodzińskiego pracował starszy jegomość, też Polak, woźny instytutu medycyny sądowej w Krakowie, ponoć doskonały fachowiec przy sekcjach. Poza tym zauważyłem jeszcze jednego pana, młodego Polaka w ciemnych okularach, który odgrywał rolę jakby asystenta dr Wodzińskiego.

Wszystkim wydobytym trupom rozcinano nożem boczne kieszenie mundurów, tudzież cholewy butów, częściowo kieszenie spodni. Stamtąd wydobywano wszystko skrupulatnie. Przedmioty wydobyte były pobieżnie oglądane na miejscu i segregowane.

A więc: dokumenty, legitymacje, kwity, notatki, pamiętniki, fotografie, listy i przedmioty nie ulegające psuciu, metalowe, jak medaliki, medale, ordery itd. itd. – wkładano do specjalnej torby oznaczonej kolejnym numerem. Ten sam numer (wybity na metalowym krążku) przyczepiano za pośrednictwem cienkiego drutu do czaszki zabitego. Resztę zaś nie mającą istotnego znaczenia, jak przede wszystkim pieniądze papierowe, przedmioty skórzane, drewniane, papierowe, gazety itd. wyrzucano, wprost do lasku. Stąd to powstało owe zaśmiecenie, które przede wszystkim rzucało się w oczy.

n) IDENTYFIKACJA

Wszystkie te, zaopatrzone numerami torby, odsyłano następnie do miejscowości, położonej w odległości kilku kilometrów, której nazwy zapomniałem, leżącej przy tej samej szosie, wiodącej do Smoleńska. Było tam kilka drewnianych domów. Jeden z nich, największy, z dużą werandą, zajmowała policja SS. Na werandzie poustawiano gablotki oszklone jak w muzeach i w nich wystawiono najcharakterystyczniejsze dowody rzeczowe, w postaci dokumentów, orderów, listów, kwitów itd.

Między innymi wystawione też były listy pisane z kraju przez dzieci do swych ojców, w oryginale, obok tłumaczenia w języku niemieckim. Były to listy istotnie wzruszające do łez wszystkich, którzy je czytali, nie tylko Polaków, ale i cudzoziemców. Każda wycieczka, sprowadzona przez Niemców, zwiedzała ten dom.

Wewnątrz domu mieściło się biuro dla badania znalezionych przy zwłokach dokumentów i identyfikowania trupów. Widziałem, jak pracę tę wykonywała kobieta, mówiąca biegle po polsku, ale z pewnym akcentem niemieckim. Przyglądałem się jej pracy dwa razy. Moim zdaniem robiła to sprawnie. Pracowała w gumowych rękawiczkach, zaś do obracania sklejonych trupim sokiem kartek i notesów, posługiwała się specjalnymi łopatkami wyciętymi z drzewa. Tu też powstała główna lista ofiar znalezionych w Katyniu, zaopatrzonych odpowiednim numerem rejestracyjnym, z wyszczególnieniem przedmiotów i dokumentów przy każdym ze znalezionych. Odniosłem ogólne wrażenie takie: praca prowadzona była sumiennie i zupełnie jawnie. Moim zdaniem nie zachodziły żadne okoliczności, wymagające tajemnicy ze względu na propagandę, którą Niemcy postawili sobie za cel. Wszystko było jasne. Oczywiście nie wykluczam pomyłek przy identyfikacji. Ktoś mógł mieć przy sobie papiery innego, albo list pisany do innego.

W dołach, w lasku, wydobyto w mojej obecności pewne zwłoki, przy których nie znaleziono niczego prócz koperty listu poleconego pisanej atramentem. Zarówno nazwisko adresata jak nadawcy rozpłynęło się. Pozostał jednak przyklejony nadruk „polecenia”, ”Zamość” i numer. Według tego numeru, pouczono mnie, będzie się szukało w urzędzie pocztowym w Zamościu nadawcy i wyjaśniało nazwisko adresata.

o) ODKRYCIE, KTÓRE W MOIM PRZEKONANIU STWIERDZA DATĘ ZBRODNI

Przyglądałem się pilnie pracy wydobywania zwłok z dołów śmierci, przecinania kieszeni, przeszukiwania ogólnego, wyciągania przedmiotów znalezionych. Odbywało się to bez żadnej specjalnej kontroli ze strony Niemców, rękami miejscowych robotników, pod kierownictwem tych Polaków, o których wspomniałem. W trakcie tych prac zwróciłem specjalną uwagę na gazety. Bardzo wiele, absolutna większość tych trupów, przy których rewizji byłem obecny, posiadała przy sobie gazety. Były to gazety sowieckie zarówno w języku rosyjskim, jak też polskim. Tu muszę wtrącić jeszcze, że wszelki druk zachował się w grobach wyjątkowo dobrze. Litery przebijały na tle zwilgłego papieru bardziej ostro i wyraźniej niż normalnie. Niektórzy posiadali całe gazety złożone, widocznie przeznaczone do czytania. Inni, części gazet, bądź strzępy. Wreszcie znaczną ilość drobnych przedmiotów zawiniętą po prostu w papier gazetowy.

Poświęciłem wiele czasu na przeglądanie tych gazet. Żadna z nich, zarówno sądząc z daty jak z treści, nie była późniejsza od kwietnia 1940 roku. Przeważnie zaś marzec-kwiecień 1940 roku.

Przypominam raz jeszcze: wydobywane przy mnie zwłoki nie należały do okazów pokazowych. Praca zbliżała się ku końcowi. Główna fala wycieczek i komisji międzynarodowych już minęła. Praca biegła normalnie. Robotnicy pracowali pod kierunkiem, ale wybór zwłok odrywanych w danej chwili od ogólnej masy zależał od ich decyzji. W każdej chwili mogli wziąć tego albo innego z zabitych oficerów na nosze. Czynili to w moich oczach.

To, że zamordowani mieli przy sobie gazety do czytania i przedmioty zawinięte w papier gazetowy, uważam za rzecz zupełnie normalną. Gazeta w obozie jenieckim zarówno dla czytania, jak dla wielu innych potrzeb, jest artykułem bardzo pożądanym.

Moim zdaniem gazety znalezione przy trupach obalają wersję sowiecką, że jeńcy zabici zostali we wrześniu roku 1941, a nie w marcu-kwietniu roku 1940. Nie do pomyślenia jest bowiem, ażeby jeńcy specjalnie chronili przy sobie gazety do czytania sprzed półtora roku, zwłaszcza wobec wypadków dziejowych w roku 1941.

Nie do pomyślenia jest dalej, ażeby papier gazetowy, w który owinięte były przedmioty w kieszeniach, w ciągu półtora roku nie uległ zniszczeniu od przetarcia, wskutek noszenia. I żeby jeńcy w ciągu tego półtora roku nie zdołali zdobyć żadnych nowych gazet, które by im zastąpiły stare, zwłaszcza, jak już nadmieniłem, po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, niosącej ze sobą moc cennych dla każdego Polaka wiadomości.

Wersja sowiecka twierdzi, że w marcu roku 1943 zwłoki zostały przez Niemców wydobyte i zrewidowane. Z wersji tej wynika, że 500 jeńców sowieckich, znajdujących się w rękach niemieckich, miało rzekomo wydobywać trupy na powierzchnię, rozpinać im kieszenie, wyjmować z nich dokumenty, następnie zaś wkładać niektóre z powrotem, znów kieszenie zapinać itp. Miało się przez to usunąć wszelkie dokumenty późniejsze niż marzec-kwiecień 1940 roku. Przekonałem się na miejscu ze stanu trupów i wielu okoliczności towarzyszących, że praca tego rodzaju nie mogła mieć miejsca, gdyż trupy oglądane zaledwie po miesiącu lub dwóch od chwili ich wydobycia, musiałyby nosić ślady tej pracy. Po drugie [rzecz] robiona rękami jeńców sowieckich budziłaby obawę niedokładności wykonanej roboty. Ta okoliczność ze swej strony musiałaby Niemcom nasuwać obawy, że niepożądane dokumenty wyjdą na jaw i w żadnym wypadku nie mogliby zezwolić asystującym wycieczkom na tak daleko posuniętą swobodę poruszania, poszukiwań na własną rękę itd. Tym mniej powierzenie tej pracy Polakom, którzy w teoretycznym wypadku największego nawet oddania sprawie niemieckiej, nie mogliby nigdy budzić aż tyle zaufania, ażeby w ich ręce powierzać tajemnicę państwową o charakterze światowego skandalu.

Powracam jednak do gazet. W tym wypadku Niemcy musieliby nie tylko usunąć wszystkie gazety z roku 1941, ale wyszukać (zakupić) tysiące gazet sowieckich właśnie z marca-kwietnia 1940 roku, powtykać je w najróżniejszy, a nie budzący swą jednolitością podejrzeń sposób; niektóre z nich podrzeć sztucznie, w niektóre pozawijać różne przedmioty znalezione u trupów, odwinąwszy stare opakowanie. Na przykład: komuś zawinąć rozsypany tytoń... innemu paczkę z drobiazgami – rzeczy te następnie powsadzać z powrotem, zapiąć kieszenie (które zresztą nie nadawały się do tego zabiegu), pracując w mazi rozkładających się trupów. Moim zdaniem byłby to pomysł równie fantastyczny, co niewykonalny.

Ale nawet w wypadku wykonalności tej koncepcji, wszystkie gazety wsadzone dopiero w marcu 1943 roku w kieszenie zabitych, oglądane w kwietniu-maju tegoż roku, czyli już po miesiącu lub dwóch, musiałyby razić swą świeżością i brakiem tych cech rozkładowych, które wykazywałyby przez porównanie inne papiery. Stanowiłyby więc dowód przeciwny, kompromitujący Niemców, a nie potwierdzający ich wersję. I trudno sobie wyobrazić, przy całej gruboskórności politycznej reżymu hitlerowskiego, aby na takie widowisko zapraszał fachowych gości z państw neutralnych i przedstawicieli Międzynarodowego Czerwonego Krzyża.

Gazety znalezione w Katyniu w kieszeniach zamordowanych oficerów polskich są, moim zdaniem, jednym z głównych argumentów, obalających wersję sowiecką na temat tego mordu.

p) NIE 12.000, ALE 4.500

Nie wspominałem dotychczas, że w chwili mego przybycia duża część zwłok już zidentyfikowanych, pogrzebana została przez Niemców w ogólnych mogiłach, nad którymi poustawiano drewniane krzyże. Takich wspólnych mogił usypanych widziałem trzy. Prócz tego dwa groby oddzielnie generała Smorawińskiego i Bohaterewicza, każdy z nich zaopatrzony specjalnym krzyżem. Posiadałem dokładne notatki, co do ilości zwłok w każdej z poszczególnych mogił. Cyfr tych teraz nie pamiętam. Wiem tylko, że największy z tych grobów zawierał przeszło 900 zwłok. Dwa mniejsze coś pomiędzy 600, a przeszło 700.

Pierwszego dnia pobytu w Katyniu podszedłem do wspomnianego już raz pomocnika dr Wodzińskiego, młodego Polaka w ciemnych okularach, z opaską Czerwonego Krzyża na ręku i biorąc go na bok, zapytałem wprost:

„Czy może mi pan powiedzieć w trzech słowach, co tu jest nie w porządku?”

„A o co panu chodzi?”

„Czy istnieje jakakolwiek wątpliwość, że to zrobili bolszewicy?”

„Nie ma takiej wątpliwości.”

„A coś takiego, czego Niemcy nie podali, co ukrywają? Czy jest coś takiego?”

„Oczywiście, przede wszystkim liczba.”

Byłem zaskoczony.

„Jak to, nie ma 10 czy 12 tysięcy oficerów?”

„Ale skąd.”

Wzruszył ramionami. Następnie zaczął dokładnie wyliczać, ilu leży już na nowo pogrzebanych, w każdej mogile z osobna. Później w tym dole napoczętym, w tamtym otwartym do połowy i jeszcze jednym małym (niestety cyfr nie pamiętam). Zakończył tymi słowami:

„Mogę panu powiedzieć z całą dokładnością do dwustu-trzystu. W Katyniu znajduje się od 4.200 do 4.500 zamordowanych oficerów polskich. Liczbę tę Niemcy ukrywają, ponieważ wyskoczyli z cyfrą do 12.000. Jak pan widzi, ci wokół pracujący jeńcy sowieccy, to są właśnie prace dokonywane celem wyszukania brakujących. Szukają, ale nie mogą znaleźć. Znajdują inne trupy, ale nie polskich oficerów.”

Istotnie, gdy chodziłem następnie po lasku, widziałem w wielu miejscach pokopane doły – puste. W jednym widziałem na dnie kościotrupa. Ciało i ubranie już zgniło, ale ręce ułożone były w charakterystyczny sposób, jak związane z tyłu (sznur oczywiście przegnił). Na kończynach nożnych miał buty typu rosyjskiego.

Gdym przybył nazajutrz, byłem świadkiem podnieconej wymiany zdań pomiędzy dr Wodzińskim i jakimś oficerem niemieckim, którego nie znałem. Ten sam Polak wyjaśnił mi:

„Chodzi właśnie o to, że w tym małym dole, który pan widzi (stała tam woda na dnie, bardzo cuchnąca o barwie brudno-zielonej cieczy) – pływa trochę trupów po powierzchni, a na dnie leży może jeszcze kilkudziesięciu. My chcemy te trupy wydobyć, a Niemcy chcieliby dół zakopać, twierdząc, że zwłoki są już w stanie kompletnego rozkładu. Jestem pewien, że Niemcom chodzi o to, ażeby stworzyć precedens, że nie wszystkie zwłoki zostały wydobyte i ogłosić, że niektóre doły musiały być zasypane ze względu na wodę podskórną i ogólny stan trupów, ażeby w ten sposób ukryć dokładną cyfrę i móc ją naciągnąć do zaokrąglonej liczby 10-12 tysięcy, z którą wyskoczyli w swej propagandzie, a teraz nie chcą się cofnąć.”

Przypuszczać należy, że Niemcy podali tę cyfrę dlatego, że mieli wiadomości o liczbie zaginionych oficerów polskich w Sowietach – takie jest moje zdanie. Innego wytłumaczenia nie znajduję.

Charakterystycznym jest natomiast, że bolszewicy potwierdzają w swym komunikacie o zbrodni katyńskiej, którą przypisują Niemcom, cyfrę powyższą, obniżając [ją] cokolwiek, a mianowicie do 11.000. Wersja niemiecka jest dla nich w tym wypadku niezmiernie wygodną, uchyla bowiem nowe przykre dla nich pytanie, co się stało z resztą oficerów, których w Katyniu nie znaleziono? I ukrywa jednocześnie drugą zbrodnię popełnioną w nieznanym dotychczas nikomu miejscu.

r) JAK ZABIJANO OFICERÓW POLSKICH?

Nie jestem w stanie przytoczyć żadnych nowych danych, dotyczących ekspertyzy sądowo-lekarskiej. W dziedzinie tej jestem laikiem, a wskazówki udzielone mi przez prof. S. były natury powierzchownej i nic nie rzuciło mi się w oczy, co by podważało którąkolwiek ze znanych mi z niemieckich komunikatów tez.

Wszystkie zwłoki oficerów, które oglądałem, nosiły ślady strzału w potylicę u nasady czaszki. Wiadomo powszechnie, ze oficerowie strzelani byli z bliskiej odległości z pistoletu kal. 7 mm. [6] Niektórzy mieli na sobie ślady ukłucia bagnetem.

Niektórzy stawiali opór. Tak należy wnioskować z faktu, że mieli skrępowane ręce na plecach. Według słów dra Wodzińskiego liczba zwłok z rękami skrępowanymi nie przekracza 4%. Istnieje hipoteza, że oficerowie strzelani byli bezpośrednio na krawędzi dołu w pozycji stojącej. Na drugi dzień naszego pobytu w Smoleńsku zjawił się wspomniany już oficer policji (o czeskim nazwisku), który oświadczył, że wczoraj znaleziono trupa, którego dokładne oględziny wykazały, że musiał być zastrzelony w pozycji leżącej, żywcem położony do grobu na warstwę martwych już kolegów. Miał on na głowie mianowicie czapkę z daszkiem. Otóż daszek był złamany na czole, a kula tkwiła w daszku. [7] W żadnej innej pozycji taka sytuacja nie byłaby możliwa.

s) TAJEMNICA ŁUSEK

Jeszcze w Wilnie w rozmowie z prof. S. poruszaliśmy temat, że jednym z notorycznych środków śledztwa przy badaniu morderstwa popełnionego za pośrednictwem pistoletu – bywa znalezienie wystrzelonej łuski, zabezpieczenie jej i poddanie gruntownym oględzinom. Zwróciłem już uwagę profesora, że żaden ze znanych w prasie komunikatów niemieckich ani jednym słowem nie wspomina o łuskach. Tymczasem trudno jest przypuścić, ażeby przy tej ilości oddanych strzałów nie znaleziono ani jednej łuski pistoletowej, czy to w samych dołach, czy też w rozkopanych następnie terenach. Łuski musiałyby niewątpliwie ustalić nie tylko kaliber wystrzelonego pocisku, ale również rodzaj pistoletu.

Niepomału się też zdziwiłem, zastawszy w Katyniu sprawę łusek pomijaną kompletnym milczeniem, ba, jakby tajemniczością. Zapytałem wprost o to wymienionego już kilkakrotnie oficera o czeskim nazwisku. Zrazu odpowiedział wymijająco, następnie zaś dodał:

„Proszę pana, robimy wielki hałas koło wykopalisk w Katyniu i propaganda ta może się wydać komuś niesmaczna. Bylibyśmy jednak zaprawdę upadli na głowę, odkrywszy te groby i nie robiąc z nich antysowieckiej propagandy i to właśnie w chwili, gdy stosunki polsko-sowieckie zaczynają się psuć. Ale podkreślamy w niej momenty najbardziej jaskrawe, istotne. Kwestia łusek nie jest istotna. Owszem, znajdowaliśmy łuski i poddawali je gruntownemu badaniu, nie naprowadzają jednak na żaden konkretny wniosek.”

Któryś z oficerów niemieckich (nie pamiętam który) mówił mi, że największa ilość znalezionych łusek pochodzi rzekomo ze specjalnych pistoletów, wyrabianych przez fabryki zagraniczne na zamówienie sowieckie. Być może, iż zamówienia te czynione były przez Sowiety w okresie ich współpracy z Niemcami.

To samo dotyczyło kul. Któryś z Polaków pracujących przy wydobywaniu zwłok powiedział do mnie:

„O, kul nikomu oni nie pozwalają zabierać.”

Bezpośrednio po tym wypowiedzeniu byłem świadkiem oględzin zwłok, [gdzie] z czoła wystawała kula. Lekarz wyjął ją lancetem. Stał przy tym major niemiecki (nazwiska nie pamiętam). Zapytałem go, czy mogę zabrać ze sobą kulę. W odpowiedzi wziął ją do ręki, zważył w dłoni jakby w zamyśleniu, a potem oddając mi ją odpowiedział:

„Ja, ja, das können sie haben”.

Kulę zabrałem. „Miał pan wyjątkowe szczęście” – powiedział ów Polak.

Charakterystycznym jest, że „tajemnica łusek” utrzymana jest również w wersji sowieckiej. Ani sowiecki oficjalny komunikat katyński, ani poprzednie enuncjacje na ten temat ze strony sowieckiej, ani słowem nie poruszyły sprawy wystrzelonych łusek pistoletowych.

t) ŻYDZI W KATYNIU

Na listach ofiar katyńskich spotkało się wiele nazwisk, a zwłaszcza imion żydowskich. Fakt ten pomijali Niemcy zupełnym milczeniem w swej propagandzie, ale imion tych z list nie skreślali, ani ich nie ukrywali. Fakt ten uważam z następujących względów za ważny:

Kto poznał jednostronność, tendencyjność i bezkompromisową zaciekłość antyżydowskiej propagandy w okresie wojny, propagandy, która absolutnie identyfikowała Sowiety z interesami i rządami żydowskimi, ten nie mógłby wątpić, że w wypadku sfałszowania przez Niemców dokumentów znalezionych u ofiar katyńskich, jak to twierdzi wersja sowiecka – przede wszystkim usunięte by zostały wszystkie dokumenty, świadczące o żydowskim pochodzeniu zamordowanego. Za długo bowiem i za intensywnie wmawiano światu, że w Sowietach nie może się stać żadna krzywda żadnemu Żydowi.

W rozmowie z oficerem (o czeskim nazwisku) zwróciłem na to uwagę. Odparł z wyraźną niechęcią:

„Tak, tak, wiem, są Żydzi. Stosunkowo ich nie dużo”. Po czym dodał:

„No, ale nie sądzę, ażeby należało ten moment specjalnie podkreślać”.

u) UWAGI LUŹNE

Na zakończenie chciałbym dodać luźne uwagi w sprawie, co do której nie mam żadnych konkretnych danych, ale na pytania jej dotyczące wypadało mi nieraz odpowiadać rodakom w kraju. Chodzi tu o termin odkrycia grobów przez Niemców. Będąc głęboko przekonany, że zbrodni katyńskiej dopuścili się bolszewicy, z drugiej strony przekonany jestem, że Niemcy dokonali odkrycia o wiele wcześniej niż do tego się przyznali. Niewątpliwie czekali z tym aż do momentu odpowiedniego politycznie oraz ugruntowania pewności, że całe odkrycie nie chybi celu propagandowego. Wskazywałyby na to dosyć mętne okoliczności, towarzyszące odkryciu zbrodni. [8] Kisielew, jak już zaznaczyłem, nie budzi we mnie zaufania. Mówiło się poza tym o jakichś szoferach Polakach na służbie niemieckiej itd. Dziś nie potrafię już zreasumować tych wszystkich wątpliwości, które na podstawie szeregu przesłanek budził we mnie niemiecki termin odkrycia Katynia.

Drugie pytanie, które wypadło mi często rozważać, było: jak bolszewicy mogli być tak nieostrożni, ażeby zakopać tysiące zamordowanych przez się ludzi, pozostawiając tyle dowodów swej zbrodni w ich kieszeniach?

Na pytanie to odpowiadam: nie było to wcale nieostrożnością, a raczej dowodem przebiegłości i znajomości ludzi. Odbieranie dokumentów i osobista rewizja pochłonęłaby więcej niż drugie tyle czasu zużytego na zgładzenie oficerów. Uprzytomniałaby niejednemu grożące niebezpieczeństwo, o którym dowiadywał się zapewne dopiero w ostatniej chwili, należałoby się zatem liczyć z oporem jeńców. Pociągnęłaby za sobą stworzenie dodatkowego aparatu przeglądającego względnie niszczącego te dokumenty. Nie mogłoby się też obyć bez odbierania rzeczy wartościowych, a nawet odzieży, na przykład butów oficerskich polskich, które wśród nędzy panującej w Sowietach stanowiłyby ponętną zdobycz. Przedmioty te następnie trafiłyby niewątpliwie na wolny rynek, byłyby obnoszone i mogły być pokazane w chwilach niebacznego zapomnienia wraz z komentarzami. Sprawa ta mogłaby przez to nabrać większego rozgłosu, o który chodziło, ażeby go uniknąć. Bolszewicy postanowili zatem postąpić w myśl popularnego określenia: „jakby pod ziemię się zapadł”. Pod tę ziemię zapaść się tedy miało tysiące oficerów polskich wraz ze wszystkim, cokolwiek mieli przy sobie. Wiadomym jest bowiem, że oprawcy zdzierali z ofiar tylko rzeczy wartościowe, uwidocznione na zewnątrz, jak zegarki ręczne, pierścionki itp.

W roku 1940 panowały tego rodzaju stosunki polityczne pomiędzy Sowietami i Niemcami, iż na pewno nie mogli się liczyć z przypuszczeniem, że w kilka lat później ci sami Niemcy będą się grzebać w ziemi het pod Smoleńskiem.

w) POWRÓT, SPRAWOZDANIA, WYWIAD

Po trzech dniach pobytu opuściliśmy w tym samym składzie Smoleńsk. Z nieznanych mi bliżej przyczyn zachowanie oficera łącznikowego w stosunku do mnie nabrało cech wyraźnie nieuprzejmych. Po zaproszeniu do samolotu dziennikarzy neutralnych wsiadł sam przede mną, nie zapraszając mnie wcale. W Warszawie postanowiłem skorzystać z wystawionej uprzednio przepustki na Warszawę, ażeby w niej wysiąść. Oficer łącznikowy zapytał mnie ostro, dlaczego tu wysiadam? Odpowiedziałem, że mam wrócić do domu najkrótszą drogą. „Wer hat das Ihnen gesagt?” (Kto to panu powiedział?) Na dowód wyjąłem uprzednią przepustkę z Wilna do Warszawy i z powrotem. To go przekonało.

W Warszawie złożyłem sprawozdanie stenograficzne naszym władzom podziemnym, na ręce redaktora P., byłego pracownika Polskiej Agencji Telegraficznej (PAT). Stenogram prowadził były stenograf oddziału wileńskiego tejże Agencji, W. Omawiając następnie w rozmowie prywatnej moje wrażenia na temat Katynia, powiedział mi redaktor P., że Delegatura Podziemnego Rządu w Warszawie posiada już informacje, że w Katyniu znaleziono o wiele mniejszą ilość zwłok, niż podała propaganda niemiecka.

W Wilnie złożyłem sprawozdanie ustne zastępcy komendanta Armii Krajowej, o którym wspomniałem, że znałem go pod pseudonimem „pułkownik” vel „Michał”, w obecności wspomnianego Z.A., oraz dwóch jeszcze nie znanych mi panów tajnej organizacji. Posiedzenie odbyło się w mieszkaniu siostry A., na przedmieściu, za Wilią. Przyniosłem ze sobą przywiezione z Katynia następujące dowody rzeczowe, w charakterze egzemplarzy pokazowych: dwa naramienniki z gwiazdkami oficerskimi, drewniane pudełko do tytoniu, ręcznie kręcone cygaretki, gazety, pieniądze papierowe, kulę wyjętą z głowy. Przyniosłem też fotosy robione przez Niemców podczas mojej bytności w Katyniu.

Na prośbę „pułkownika” złożyłem poza tym sprawozdanie na piśmie. W sprawozdaniu tym zaznaczyłem, że pomijam całość opisu znanego już wszystkim z relacji niemieckich, a ograniczam się jedynie do okoliczności przez Niemców przemilczanych.

Po oczekiwanym żądaniu ze strony Klaua, ażebym opublikował swe wrażenia w wydawanym przez Niemców „Gońcu Codziennym” [9] , odpowiedziałem, że pisać nie będę, a mogę co najwyżej udzielić wywiadu i to pod warunkiem autoryzacji i nie dokonywania w nim żadnych zmian. Wywiadu takiego udzieliłem. Został zamieszczony bez żadnych zmian i docisków. Jedynie w ostatnim ustępie, w którym mówię o złożeniu wieńca na grobach przez robotników polskich, skreślone zostały słowa:

„Nie mogliśmy nic więcej uczynić – na razie”.


Rzym, dnia 12 czerwca 1945 roku Podpis

(Sprawozdanie red. J. Mackiewicza z podróży odbytej do Katynia w maju r. 1943; [w:] Zbrodnia katyńska w świetle dokumentów. Z przedmową Władysława Andersa. Londyn 1948, [wyd. I]; s. 261-280.)



DYMY NAD KATYNIEM

[Artykuł ten drukowany w piśmie „Lwów i Wilno” 1947, nr 10, 11 – został w całości, w zasadzie dosłownie, włączony do polskiego tekstu książki Mackiewicza o Katyniu. (rozdział: Moje odkrycia w Katyniu). Drobne ingerencje w tekst wskazują, że pierwodruk w piśmie „Lwów i Wilno” został potem jeszcze odredagowany. Nie są to jednak poprawki znaczące. Z tego względu tekst ten został w obecnym wydaniu opuszczony. Zamieszczam jedynie poniżej dwa małe fragmenty, opuszczone przez autora w książce.]

Po upływie kilkunastu dni rzecz przestała być rewelacją. Zarówno raport policyjny sekretarza Geheime Feldpolizei Voßa, jak bardzo sumienne sprawozdanie prof. Buhtza, ustaliły oficjalnie, że w siedmiu grobach znaleziono 4.143 zwłoki. Tylko.

To nie są rzeczy nowe, o których tu pisałem. Dziesiątki „miarodajnych” osób zna je doskonale. To są tylko rzeczy, których się nie publikuje, aby kogoś nie rozdrażnić, komuś innemu się nie narazić.

(„Lwów i Wilno” 1947, nr 10 z 19 stycznia, nr 11 z 26 stycznia)


OSTROŻNIE Z WIADOMOŚCIAMI O KATYNIU

 

Rząd sowiecki zdawał sobie od początku i zdaje w dalszym ciągu sprawę z jakościowej wagi zbrodni katyńskiej. Rząd sowiecki nie może sobie pozwolić na przyznanie się wobec światowej opinii publicznej do tej zbrodni, którą popełnił, nie może się ani tłumaczyć, ani wykręcać, ani uzasadniać. Może jedynie zaprzeczać w sposób najbardziej kategoryczny. Ponieważ jednak kłamstwo na tak wielką miarę nie da się i nie dało się utrzymać w obliczu ogromnej ilości poszlak, czynniki sowieckie, słusznie oceniając sytuację, postanowiły za wszelką cenę nie dopuścić, aby poszlaki przeistoczyły się w dowody. W tym celu, począwszy od momentu wykrycia zbrodni, to znaczy od roku 1943, umyślnie wytwarzały wokół sprawy Katynia chaos, wprowadzając własne, ale jednocześnie popierając wszystkie inne wersje, podsycając je i rozdmuchując te spośród nich zwłaszcza, które się nawzajem wykluczały, przeciwstawiały, przeczyły jedna drugiej itd. W ten sposób, ludzie, którzy by chcieli dojść prawdy, zaplątywali się w sieć nieraz najbardziej bzdurnych relacji, a w rezultacie szeroka opinia publiczna nabierała przekonania, że: „Sprawa daleka jest jeszcze od ostatecznego jej wyświetlenia...” Właśnie o wywołanie takiego wrażenia chodzi bolszewikom najbardziej. Niewątpliwie o wiele bardziej niż na zapoznaniu świata z treścią ich oficjalnego komunikatu.

ŚWIADEK MOSKOWSKAJA

Komunikat sowiecki zredagowany jest na sposób typowo bolszewicki, tzn. cynicznie lekceważący poważną jego krytykę. Przy tym kłamstwo, które jak przysłowiowe szydło, zawsze musi wyleźć z worka, spłatało redaktorom tego komunikatu fatalnego figla. Kto go przeczytał choć raz uważnie, musi dojść do przekonania, że szczytowym jego punktem, spajającym koncepcje tzw. „Komisji Specjalnej”, badającej rzekomo groby katyńskie ze strony sowieckiej, są zeznania niejakiej Moskowskiej, mieszkanki Smoleńska, w szczególe zaś relacja niejakiego Jegorowa, który przed swym tajemniczym zniknięciem najważniejszą rzecz sprawy opowiedział właśnie tej Moskowskiej, a ona dopiero Komisji „śledczej”. Pech jednak chciał, że Jegorow, według treści komunikatu, widział się z Moskowską w marcu 1943, natomiast opowiadał jej, co się działo, w ... kwietniu 1943 roku!

Komunikat jednak nie został ani zmieniony, ani sprostowany. Wydrukowano go w wielu językach i na tym się oficjalna rola rządu sowieckiego skończyła. Wyszedł on z trafnego założenia, że ci którzy mu są posłuszni zarówno w granicach jak poza granicami Związku Sowieckiego i tak muszą twierdzić, że zbrodni dokonali Niemcy. Tych zaś, którzy by chcieli znać prawdę, nie komunikat oficjalny, to właśnie chaos stworzony wokół spraw Katynia, odstraszy od sprecyzowania definitywnego oskarżenia pod adresem Sowietów.

ROTMISTRZ ANTON I „PEWNA PANI”.

Jak wiadomo, oficjalna wersja sowiecka od roku 1943 twierdziła, że oficerów polskich w Katyniu wymordowali nie bolszewicy w roku 1940, a Niemcy, w roku 1941. Wersja ta jednak nie mogła być popularną na ziemiach polskich, ponieważ rodziny wywiezionych oficerów przestały od nich otrzymywać listy, jak nożem uciął, właśnie od wiosny 1940 roku. Przeciwnie, raczej wzbudzała podejrzenie. To też po odkryciu grobów katyńskich przez Niemców, bolszewicy bynajmniej jej w Polsce nie lansowali. Robili co innego. Oto przez swoich agentów, którymi szpikowali nasze organizacje podziemne, rozpuszczali najprzeróżniejsze wersje i relacje, nie troszcząc się bynajmniej o to, że były sprzeczne z oficjalną wersją sowiecką. Jedna z takich wersji twierdziła, że odnalezione trupyto Żydzi wymordowani przez Niemców i poprzebierani w mundury polskie”. Druga, że „jeńcy sowieccy” w ten sam sposób poprzebierani. Trzecia, że „trupy przywieziono z Oświęcimia”. Czwarta, że „oficerowie polscy, ale z Oflagów”. Piąta, że „Niemcy chodzą do każdej rodziny, o której się dowiedzą, że jeden z jej członków wpadł do niewoli sowieckiej i spisują jego nazwisko, aby następnie umieścić na liście wymordowanych w Katyniu” itd. itd.

Wersje te padały na podatny grunt nienawiści do Niemców i do wszelkich ich enuncjacji i pleniły się w ten sposób w nieskończoność. W rezultacie, nawet czysta polska wersja propagowana z podziemia przyjęła za podstawę, że: „Jakkolwiek nie ulega wątpliwości, iż to bolszewicy wymordowali gros oficerów polskich w Katyniu, to jednak Niemcy musieli tam coś... dorzucić ze swej strony”. Tego czysto zresztą propagandowego stanowiska nie należy utożsamiać z materiałem dowodowym, na podstawie którego wtajemniczone „góry” podziemia posiadły względnie dokładny i prawdziwy obraz Katynia już na jesieni roku 1943 i w ciągu 1944.

Nie przeszkadzało to jednak, że na tle ówczesnych nastrojów, największą popularnością cieszyły się kolportowane przez agentów sowieckich szlagiery, które skuteczniej od ukutej wersji obiegały zupełnie bezkrytycznie całą Polskę. Takim szlagierem na terenie Wilna na przykład, była osoba rotmistrza Konstantego Antona, z 4 pułku ułanów nadniemeńskich, który figurował na niemieckim wykazie ofiar katyńskich. Pewnego dnia rozeszła się plotka, że jego żona, zamieszkała w Wilnie, otrzymała odeń list z Bliskiego Wschodu via Turcja. W ciągu następnych kilku dni wersja ta obiegła całe miasto, a w ciągu tygodni prowincję. Powtarzana była z takim uporem i przekonaniem, że nikt w nią nie wątpił. Jako przykład przytoczę siebie samego. Oglądałem Katyń na własne oczy, ale wobec uporczywości tej plotki, uwierzyłem w nią, sądząc, iż może Anton uciekając z niewoli sowieckiej zamienił się z kimś dokumentami. Bolszewicy są doskonałymi psychologami. Wiedzą, że na tysiąc osób, które powtarzają plotkę, ani jedna nie pofatyguje się, by ją sprawdzić. I ja też nie poszedłem do żony stwierdzać, jakkolwiek Anton był moim kolegą. Każdy miał wówczas więcej kłopotów na głowie. Dopiero po latach, już w Italii, dowiedziałem się, że Anton wywieziony do Kozielska nigdy stamtąd nie wyszedł i że żadnego listu do swej żony z Bliskiego Wschodu nie mógł pisać...

Bardziej totalnym powodzeniem cieszył się szlagier warszawski. Brzmiał on, jak następuje: „Pewna pani, przeczytawszy na niemieckiej liście ofiar zbrodni katyńskiej nazwisko swego męża, który nigdy w Rosji nie był, natomiast osadzony został przez Niemców w Oświęcimiu, poszła do Gestapo (ach, jaka głupia!), aby wyjaśnić sprawę. Poszła i... nie wróciła”. Jakkolwiek nikt nie podawał ani nazwiska, ani adresu tej pani, ani jej męża, jakkolwiek nie ulega wątpliwości, że pani ta wcale nie egzystowała – plotka obiegła dosłownie całą Polskę jak była długą i szeroką przed rokiem 1939!

Jeżeli tak działo się w Polsce, bezpośrednio zainteresowanej i dobrze zorientowanej w sprawach bolszewickich, to można sobie łatwo wyobrazić, co sobie o Katyniu szeptano w podziemiach reszty Europy, jęczącej pod jarzmem hitlerowskim!

BUJACZ Z „NOWEGO ŚWIATA”

Sytuacja nie zmieniła się do dziś dnia. Jakkolwiek zbrodnia katyńska wyświetlona jest do najdrobniejszych szczegółów, jakkolwiek na terenie zachodnim, poza zasięgiem władzy sowieckiej, znajdują się nie tylko naoczni jej świadkowie, ale i pewien major NKWD, zbiegły z Sowietów, a współodpowiedzialny za zbrodnie, [10] definitywne, sprecyzowane oskarżenie nie zostało opublikowane. Liczne, wzajem kłócące się i sprzeczne wersje, w dalszym ciągu obiegają prasę światową. Z panującego wokół tej sprawy chaosu profitują nie tylko agenci sowieccy, ale również niesumienni informatorzy. Jesienią roku zeszłego w wychodzącym w Ameryce czasopiśmie „Nowy Świat”, ukazała się relacja anonimowa, człowieka, który się podał za oficera polskiego ocalonego z Katynia... Zawierała stek bzdur. Facet ten oświadczył w redakcji, iż nie może wyjawić swego nazwiska, bo związany jest jakimś tajemniczym słowem z 2 Korpusem (!). W sprawozdaniu swym twierdzi, że masakry dokonali wprawdzie bolszewicy, ale nie wiosną roku 1940, a latem roku 1941, w chwili zbliżania się Niemców. Że zginęło 11 tysięcy oficerów. Że dostał kulę w bok. Że wygrzebał się spod usypanej ziemi itp. bujdy. Oczywiście, że kuli w bok nie mógł dostać, ponieważ ani jedna ofiara nie była strzelana inaczej jak w potylicę. Wygrzebać się również nie mógł, ponieważ górna warstwa ziemi wynosiła 2 metry. Zastanawiającym jest natomiast, iż data zbrodni i liczba ofiar zbiega się raczej z wersją sowiecką, zapewne jedynym jego źródłem informacji.

Czyżbyśmy mieli do czynienia z nową prowokacją sowiecką? Po szczegółowym przestudiowaniu tej fantastycznej relacji dochodzi się do wniosku, że raczej nie. Po prostu facet chciał zarobić kilka dolarów i skorzystał z nieświadomości, nadużył zaufanie redakcji.

SABAT NA KOŹLIM WZGÓRZU

Z prawdziwą przykrością przeczytałem w numerze „Wiadomości” z dnia 27 kwietnia, z przygotowywanej przez p. Janusza Laskowskiego książki pt. Sabat na Koźlim Wzgórzu, wyjątek: Krzyże z brzeziny. Jest to relacja z rozmowy z niejakim Niemcem, nazwiskiem Germandt, który niewątpliwie, a podobnie jak anonimowy facet, [nadużywając] zaufania p. Laskowskiego, naopowiadał mu trochę bredni własnego pomysłu, w większości jednak poprzekręcał w sposób fatalny zapewne tylko zasłyszane przez siebie fakty, a w rezultacie przyczynił się do nowego zamętu i podważenia znanych już, stwierdzonych z absolutną pewnością okoliczności zbrodni.

Publikując swą rozmowę z tym Niemcem, p. Laskowski wychodzi z błędnego założenia, że:

... wśród ogłoszonych przez nich (Niemców) dokumentów, nie ma takich, które by mówiły, jak władze niemieckie doszły do tego odkrycia.

Nie tylko w zbiorze dokumentów niemieckich (Amtliches Material...) sprawa ta jest szczegółowo omówiona. Podana została przez radio Berlin już dnia 13 kwietnia 1943 zaraz w następnych audycjach, po pierwszej, obwieszczającej odkrycie grobów w Katyniu. Ale dziś (i nie od dziś) wiemy o wiele więcej i wiele dokładniej, jak to było, a wcale nie było tak, jak to opowiada Niemiec Germandt.

POLACY Z TODT'U

Istotnie, w jednym z oddziałów organizacji Todt, który stacjonował w pobliżu Katynia, znajdowali się Polacy, którzy dowiedzieli się od okolicznych mieszkańców, że w pobliżu bolszewicy rozstrzelali oficerów polskich. Rzecz jednak nie działa się

... W lutym, albo początkach marca 1943 roku.

Albowiem w lutym Niemcy już mieli dokładne informacje od ludności, a dnia 29 marca rozpoczęli pierwsze prace ekshumacyjne. Gdy Polacy z Todtu dowiedzieli się o mogiłach oficerów polskich, na świecie był lipiec roku 1942. [11] Mieszkali oni w wagonach towarowych, które stały koło tzw. Brieckowo Mosta, na skrzyżowaniu dwóch odnóg kolejowych ze Smoleńska, Aleksandrowskiej i Lichorłowskiej. Nie wycinali też oni „w nocy” brzózki na krzyże, a w biały dzień. Nie potrzebowali się bowiem śpieszyć, bo nieprawdą jest, że

... pozostali tylko jedną noc. Nazajutrz o świcie ruszyli w dalszą drogę ku frontowi.

Pozostawali oni przez czas dłuższy, około kilku tygodni, i zatrudnieni byli gromadzeniem łomu żelaznego. Istotnie postawili dwa krzyże z drzewa brzozowego, jeden większy, drugi mniejszy. Przetrwały one na tych grobach około 8 miesięcy, od lipca roku 1942, aż do dnia 18 lutego 1943, gdy dokonano pierwszego próbnego kopania ze strony Niemców.

537 BATALION SAPERÓW NIEMIECKICH

Zanim przejdę do opowiedzenia, jak do tego doszło, należy zwrócić uwagę na jeszcze jedną niedokładność p. Germandta, pozornie błahą, a w rzeczywistości ważną, jeżeli chodzi o rozwikłanie kłamstw komunikatu sowieckiego. Oto Niemiec ten opowiada p. Laskowskiemu:

Mieliśmy w najbliższej okolicy rozrzucone oddziały 537 pułku łączności...

Chodzi o to, iż bolszewicy stwierdzają istnienie jakowejś zakamuflowanej jednostki pod nazwą „Sztab 537 batalionu roboczego”, która miała być rzekomo właściwym wykonawcą zbrodni. Udało się ustalić, iż nie była to jednostka zakamuflowana, nie nazywała się wcale „batalionem roboczym”, a po prostu 537 batalionem saperów, a sztab jego nigdy nie stacjonował w Katyniu, ale w gmachu sanatorium BWO (Białoruskiego Okręgu Wojennego), tuż przy stacji Gniezdowo, o 4 kilometry od Kosogorów. Germandt, nazywając go „pułkiem łączności”, wprowadza nową wersję i nowe zamieszanie. [12]

PARFEMON KISIELEW I WASYL KISIELEW

Kompletnie nie do rozwikłania jest dalsza jego relacja na temat, kto mianowicie wskazał władzom niemieckim istnienie grobów? Z początku powiada:

... żołnierze tego pułku... (537) zauważyli krzyże ze świeżej brzeziny... zameldowali o tym swoim zwierzchnikom. Odkopano ziemię... I wówczas przekonaliśmy się o zawartości...

Następnie o kilka ustępów poniżej:

Kiedy akcja odkopywania grobów katyńskich była już w pełnym toku... Wasyl Kisielew zjawił się pod eskortą i zgłosił się na stację w Katyniu... (nie było takiej stacji nigdy!) [por. przypis niżej] ... we wszystkich miejscach, które Kisielew wskazał, znaleźliśmy groby oficerów polskich.

Trudno jest z tego opowiadania wyrozumieć: czy żołnierze „537 pułku łączności” wskazali na miejsce zbrodni, czy też Wasyl Kisielew, rzekomy jeniec sowiecki właśnie świeżo wzięty do niewoli, jak chce pan Germandt? I skąd się w ogóle tu wziął Wasyl Kisielew? Kto zna sprawę, łatwo odgadnie, że p. Germandt wszystko poplątał. W rzeczywistości było tak:

Wspomnieni wyżej Polacy z organizacji Todtu, szukali, szukali kogoś, kto by im mógł wskazać dokładne miejsce zakopania oficerów polskich, o których rozstrzelaniu mówili okoliczni mieszkańcy. Poradzono im, ażeby udali się do chaty Parfemona Kisielewa, który najwięcej wie. Parfemon Gawryłowicz Kisielew, urodzony w r. 1870, a więc już staruszek siedemdziesięcioletni, pożyczył Polakom łopat, wskazał im miejsce (w lipcu 1942). Na tym się skończyło. Minęło pół roku. Wreszcie, w lutym 1943 roku, zameldował Niemcom o zbrodni katyńskiej Iwan Kriwoziercew i Andriejew. Gdy przybyli do lasku na Kosogorach, nie mogli ustalić dokładnego położenia grobów. Andriejew zwrócił uwagę, że położenie to będzie znał na pewno Parfemon Kisielew. Ten istotnie przybył i pokazał zarówno groby, jak i postawione na nich krzyże z brzeziny. Stąd traktowany był za właściwego odkrywcę zbrodni.

Dalsze jego losy były smutne. Wywiad sowiecki oplątał go w ten sposób, jeszcze w okresie okupacji niemieckiej, że staruszek się nie ruszył, nie uciekł. NKWD, które przybyło „po wyzwoleniu”, połamało mu na śledztwie rękę i biło po głowie, aż ogłuchł. W komunikacie sowieckim stwierdzono, że to Gestapo go tak oporządziło.

Powracam jednak do pytania: skąd tu się wzięło nazwisko Wasyl Kisielew? Otóż Wasyl Kisielew, urodzony w r. 1911, syn Parfemona, wraz z matką swoją Aksinią i żoną Marią, był jednym z tych, którzy w śledztwie NKWD figurują jako potwierdzający (fałszywe) zeznania, że jego ojca Niemcy bili i okaleczyli. (Nawiasem muszę dodać. że z Parfemonem Kisielewem rozmawiałem przy końcu prac ekshumacyjnych, a więc już dawno po badaniach niemieckich. Był on zupełnie zdrowy i słyszał doskonale. Istnieją świadkowie, którzy go widzieli na jesieni roku 1943, w chwili cofania Niemców również zdrowego.) Na tym rola Wasyla w aferze katyńskiej wyczerpała się. Nigdy nie figurował w śledztwie niemieckim, nie brał udziału w rozkopywaniach zwłok, nie wskazywał miejsca grobów, ani w żaden inny sposób nie przyczynił się do ich odkrycia. Cała długa opowieść Germandta, przytoczona przez p. Laskowskiego, została po prostu wyssana z palca... Niewątpliwie autor jej coś słyszał czy zasłyszał, o Kisielewych, ale pomieszał imiona i daty, a dla urozmaicenia dokooptował wymyśloną przez siebie historyjkę.

LICZBA

Liczba trupów wykopanych w Katyniu jest dokładnie znana. Jest poza tym jednym z bezpośrednich dowodów, że zbrodni dokonali bolszewicy. Omawiając ją, informator p. Laskowskiego, zapewne bezwiednie, wprowadza w tę sprawę zamęt, na którym tak bardzo zależy stronie sowieckiej. Pisze:

Właściwie nigdy nie doszliśmy do jej określenia. Pierwsze ekshumacje stwierdzały, iż około 3.000 oficerów pochowano w grobach. Potem liczba ta wzrosła... Być może ogólna liczba ofiar obliczona przez Niemców na 11 tysięcy jest prawdziwa. Wątpię jednak, ponieważ nigdy nie odkopaliśmy więcej niż 5 tysięcy. Jeśli chodzi o stronę niemiecką, liczbę wzięto z ksiąg ruchu stacji Gniezdowo.

W tym wszystkim nie ma ani jednego słowa prawdy. Nie: „pierwsze ekshumacje stwierdzały” 3 tysiące, a jedynie zawartość największego grobu oznaczonego nr 1 lub literą „L” (ze względu na jego kształt). Przy tym komisja międzynarodowa obniżyła szacunek do 2.500. Nigdy Niemcy nie podali cyfry 11 tysięcy. Podawali zawsze 10 tysięcy, a później 12 tysięcy. „11 tysięcy” jest cyfrą wykoncypowaną przez bolszewików i ogłoszoną przez nich w ich komunikacie oficjalnym, jako pośrednia pomiędzy 10 i 12 tysiącami, ponieważ stronie sowieckiej zależało na utrzymaniu wersji niemieckiej, dotyczącej ilości znalezionych zwłok. (Ażeby uchylić się od odpowiedzi na pytanie, gdzie zginęła reszta, w Katyniu nie znaleziona, zaginionych jeńców polskich?) Wcale też: „...być może liczba ofiar obliczona przez Niemców jest prawdziwa”, a wręcz przeciwnie: wiadomo jest dziś bardzo dokładnie, że liczba ta jest nieprawdziwa. Nieprawdą też jest, że: „nie odkopaliśmy nigdy więcej niż 5 tysięcy”. Niemcy wykopali z siedmiu grobów dokładnie 4.143 zwłoki i z ósmego grobu 13 zwłok. Razem więc ściśle 4.156 i ani jednego więcej. Później dopiero (poza badaniem niemieckim) udało się stwierdzić, że grób nr 8 zawierał nie więcej niż ponad 100 zwłok. [13] Wcale też Niemcy nie dokonali swych obliczeń na podstawie „ksiąg ruchu stacji Gniezdowo”. Obliczenia ich bazowały pierwotnie na przypuszczeniu, że całe wzgórze stanowi jeden wielki grób, a nie poszczególne groby. Poza tym na relacjach z zagranicy, że tylu właśnie jeńców polskich zaginęło w Sowietach. Głównie zaś na propagandzie, której zależało na wyolbrzymieniu zbrodni ilościowo.

W ogóle zaś opowiadanie Germandta budzi podejrzenie, iż człowiek ten chyba nigdy w Katyniu nie był. Opowiada bowiem:

... na łagodnie opadającym ku Dnieprowi wzgórzu można było zobaczyć długie zagony świeżo poruszonej ziemi.

W rzeczywistości wykopane groby znajdowały się w dość gęstym lesie, w odległości 250 do 300 metrów od Dniepru, [14] którego zresztą brzegi wcale nie opadały łagodnie, a stromo. Wewnątrz lasu znajdowało się wzgórze, właśnie Kosogora czy jak go tam przezwano Kozie Góry. Doły, w których zakopano trupy, znajdowały się na jednym ze zboczów tego wzgórza, ale nie opadającego „ku Dnieprowi”, a wręcz przeciwnie, od Dniepru w głąb lasu. Dojrzeć je z odległości kilkunastu metrów było niepodobieństwem.

 

OŚMIESZANIEMATERIAŁUDOWODOWEGO

Pomijając fakt, że przedstawiona przez informatora p. Laskowskiego relacja dotycząca rewizji na stacji Gniezdowo i cały inny szereg okoliczności nie odpowiada prawdzie, największą pretensję można mieć do niego za następujące zdanie:

Bodaj najbardziej przekonywującym dowodem dokonania morderstwa przez Rosjan był brak zegarków u ofiar lasku katyńskiego.

W tej chwili istnieje potężny i miażdżący stronę sowiecką materiał dowodowy, stwierdzający jednoznacznie, iż tej straszliwej zbrodni dokonali bolszewicy. Na tle tego stanu faktycznego ogłaszać, że „najbardziej przekonywującym dowodem jest brak zegarków u ofiar...” jest już nie tylko podważaniem istniejącego materiały dowodowego, jest po prostu jego ośmieszaniem.

(„Lwów i Wilno”, Londyn 1947, nr 23, z 11 maja)
kopia


TAJEMNICA MIĘDZYNARODOWEJ KOMISJI

W KATYNIU

Minęło już przeszło pół roku od chwili, gdy dr Naville, profesor medycyny sądowej w Genewie, złożył swe oświadczenie w sprawie Katynia. Prof. Naville był członkiem Międzynarodowej Komisji ekspertów zaproszonej przez Niemców dla przeprowadzenia ekspertyzy sądowo-lekarskiej na miejscu zbrodni. Oprócz niego uczestniczyli w tej komisji:

Dr Speleers, prof. okulistyki w uniwersytecie w Gandawie, dr Markow, docent medycyny sądowej w Kopenhadze, dr Saxén, profesor anatomii patologicznej w Helsinkach, dr Miloslavich, profesor medycyny sądowej i kryminologii w Zagrzebiu, dr Palmieri, profesor medycyny sądowej i kryminologii w Neapolu, dr de Burlet, profesor anatomii uniwersytetu w Groningen (Holandia), dr Hájek, profesor medycyny sądowej i kryminologii w Pradze, dr Birkle, rzeczoznawca medycyny sądowej rumuńskiego ministerstwa spraw wewnętrznych, dr Šubik, profesor anatomii patologicznej w Bratysławie, dr Orsós, profesor medycyny sądowej i kryminologii w Budapeszcie.

Oświadczenie prof. Naville, który w tej komisji reprezentował Szwajcarię, wywołało trochę komentarzy, spowodowało kilka przedruków, polemik i wymysłów z innej strony i poszło w niepamięć. A przecież rzecz dotyczyła największej, a jak chcą niektórzy, jednej z największych zbrodni w tej wojnie, co do których świat cały otrzymał uroczyste przyrzeczenie, że będą ukarane. Jakże więc stać się mogło, że trybunały alianckie, że opinia, że mężowie stanu, że narody, że ten świat cały przeszedł po prostu do porządku nad oświadczeniem starego i poważnego profesora, fachowca, członka Komisji, który na własne oczy oglądał i badał zbrodnie?

Gdybyż jeszcze prof. Naville wyrażał tylko własne, subiektywne zdanie, merytorycznie dotyczące samego przestępstwa. Nie, prof. Naville oświadczył w imieniu i za komisję, w imieniu grona profesorów, docentów i rzeczoznawców europejskich, znanych z nazwiska i autorytetu naukowego. Ani jeden z nich, poza prof. Markowem z Sofii, ujętym przez władze sowieckie, nie zaprzeczył, nie zdezawuował słów prof. Naville.[15] Sprawa jest jasna. Sprawa z drugiej strony wygląda dziwnie tajemniczo...

Żadne z czynników angielskich, ani amerykańskich nie dały się poruszyć słowami profesora. Profesor Naville niedwuznacznie oświadczył, że głos w tej sprawie winni zabrać przede wszystkim bezpośrednio zainteresowani, tzn. Polacy. Ale i Polacy, poza kilku notatkami w gazetach, z wezwania tego nie korzystają. Jakaż działa tu siła, czyja ręka przesłania usta opinii światowej? W czyim interesie się milczy? Za jakie srebrniki?

Niestety, jest to tylko pozorna tajemnica, bardzo nietrudna do rozszyfrowania. Zbrodni dokonali bolszewicy. Anglicy zaś, Amerykanie i Francuzi, czynnie i bezpośrednio, z początku nie w Norymberdze, a później w Norymberdze przyczynili się i pomogli bolszewikom, by tę ich zbrodnię zatuszować i ukryć. Nie może więc zależeć na jej ujawnieniu ani sprawcom, ani współwinnym w jej ukryciu. A Polacy? A Polacy znajdują się niestety w tej fatalnej sytuacji, że są albo pod presją Sowietów, albo pod presją Anglików i Amerykanów. Oto i cała tajemnica. Niektóre zaś jej szczegóły, zwłaszcza w odniesieniu do Komisji Międzynarodowej, przedstawiają się, jak następuje.

KOMISJA RZEKOMO „NIEMIECKA”

W przestępczej akcji ukrycia sprawy zbrodni, najtrudniej było przejść do porządku nad orzeczeniem wspomnianej wyżej Komisji, która w roku 1943 ogłosiła swój historyczny raport. Ale jednocześnie nadarzała się ku temu jedna z najbardziej notorycznych okazji: uczeni i profesorowie, bez względu na ich osobisty autorytet, pochodzili wszyscy z państw bądź okupowanych bezpośrednio przez Niemców, bądź też satelickich. A zatem: „orzeczenie ich należy potraktować jako z góry stronnicze, jeżeli nie w ogóle wymuszone...”

Takie stanowisko zajęto od początku i w tej formie utrzymano je do dnia dzisiejszego. Było ono od tego początku, do dnia dzisiejszego faryzeuszowskie.

Przede wszystkim Niemcy zwrócili się do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w Genewie, który ze względu na swój światowy, blisko osiemdziesięcioletni autorytet, nie mógł być podejrzewany, że wyda opinię wymuszoną, czy zgoła przekupną, nieobiektywną, czy w ogóle niezgodną z prawdą lub sumieniem członków, których by delegował na miejsce zbrodni. Odnośną depeszę niemieckiego Czerwonego Krzyża, podpisaną przez Grawitza, otrzymano w Genewie dnia 16 kwietnia 1943 roku, potwierdzoną następnie przez drugą depeszę prezesa tejże organizacji niemieckiej, księcia von Coburg.

Wynika z tego jednoznacznie, że Niemcy w wypadku Katynia nie obawiali się odsłonić i przekazać dla badania największemu autorytetowi międzynarodowemu w podobnych okolicznościach całej prawdy.

Niemcy, jak wiadomo, zwozili na teren Katynia liczne wycieczki z całej Europy, z Polski, zatrudnili nawet personel Polskiego Czerwonego Krzyża itd. Przywieźli też nie tylko jeńców polskich z „Oflagów”, ale też oficerów jeńców angielskich, kanadyjskich, amerykańskich. Ci ostatni, w przeciwieństwie do swoich polskich kolegów, którzy okazali przesadną już może powściągliwość nie wzbraniali, by ich fotografowano na miejscu. Ich też podobizny ukazały się w zbiorze dokumentów niemieckich w sprawie Katynia. (Gdzie oni się podzieli? Dlaczego nie występowali jako świadkowie w Norymberdze?...) [16]

Komisję zaś ekspertów europejskich powołali Niemcy dopiero wtedy, gdy zamierzana interwencja Międzynarodowego Czerwonego Krzyża została storpedowana przez Sowiety. Z gruntu zatem musi odpaść zarzut premedytacji w doborze jej członków. Tym bardziej, jeżeli weźmiemy pod uwagę fakt względnie mało znany, że do komisji tej zaproszony został również delegat Rządu Polskiego w Londynie... Rząd Polski nie przyjął zaproszenia. Wreszcie uczestniczył w niej ten właśnie prof. Naville z Genewy, reprezentujący państwo neutralne, pod żadnym wpływem politycznym Niemiec nie pozostające.

Dlaczegoż nie powołano go w Norymberdze na świadka, jeżeli członkom Międzynarodowego Trybunału „Sprawiedliwości” tak zależało, by wykryć zbrodniarzy i powiesić ich na szubienicy? Dlaczego nie zawołano żadnego z liczby pozostałych 12 uczestników Komisji ekspertów, prócz jednego tylko, jedynego prof. Markowa z Sofii, którego przywieźli bolszewicy?

CZASZKA Nr 562

Komisja ekspertów medycyny sądowej przybyła na miejsce zbrodni dnia 28 kwietnia 1943 roku. Dnia 31 kwietnia członkowie jej podpisali w Smoleńsku ekspertyzę, [17] a w pierwszych dniach maja ogłosili komunikat zawierający szczegółowy raport.

Raport ten potwierdził z grubsza znane już okoliczności dotyczące zeznań świadków, stanu konserwacji trupów, zachowania mundurów, dużą ilość dokumentów, notatek, gazet itd., znalezionych w kieszeniach. Na uwagę zasługuje, że raport nie wypowiada się wcale w sprawie lansowanej przez Niemców ogólnej ilości znalezionych zwłok. Natomiast pierwotny szacunek niemiecki, dotyczący największego grobu tzw. „L”, redukuje z liczby „około 3 tysiące”, na : „około 2 i pół”.

Jako pewnego rodzaju rewelację w dziedzinie medycyny sądowej, komisja przyjęła do wiadomości odkrycie dokonane przez profesora Orsósa z Budapesztu. Uczony ten stwierdził mianowicie na podstawie doświadczeń, że czaszki ludzkie przebywające w ziemi, ulegają przemianom w postaci skorupień, tworzących na powierzchni mózgu masę podobną do glinki. Czaszki przebywające w ziemi mniej niż trzy lata, nie ulegają tym przemianom. Natomiast znalezione w Katyniu...

... Wykopano zwłoki oficera polskiego, którego mundur wskazywał wyraźne dystynkcje porucznika. Nie miał przy sobie niczego ponad dwa listy ukryte na piersi, fotografię kobiety, medalik z Matką Boską Ostrobramską. Nazwiska nie można było zidentyfikować, bo i listy były bez kopert. "Kochany"... zaczynał się jeden z nich, dalej w litery imienia wgryzła się ciecz trupia i przeżarła je, unicestwiła. Nie można mu było zatem nawet imienia nadać i tylko oznaczono kolejnym numerem identyfikacyjnym: 526.

Tym to właśnie numerem zajął się specjalnie prof. Orsós z Budapesztu. Czaszka, czaszka „kochanego”... przez kogoś, leży teraz na stole sekcyjnym, [18] a profesor węgierski w rękawiczkach gumowych, uzbrojony lancetem, obraca ją na wsze strony. Rzecz tak normalna w prosektoriach i tak wyświechtana w zestawieniach literackich. Uczony tłumaczy członkom Komisji wyniki swoich doświadczeń: numer 526 – powiada – wykazuje najwyraźniej fenomen przemiany, jakiej ulega czaszka zwłok, która leży w ziemi dłużej niż trzy lata. To znaczy, że numer 526, tym oto tu wystrzałem w tył głowy, po którym pozostał wyraźny wlotowy i wylotowy otwór kuli, zabity został nie później, niż w roku 1940... A w roku 1940 pod Smoleńskiej mogli to uczynić tylko – bolszewicy...

„ODOSOBNIONE LOTNISKO” PROF. MARKOWA

Szczegółowy raport Komisji jest na ogół znany. Wielki nacisk kładzie ona na fakt zlepienia, zlutowania niejako zwłok przez trupią ciecz i szczególne zdeformowanie wskutek nacisku. Co wskazuje, że zwłoki te nie były i nie mogły być ruszane od czasu, gdy je wrzucono do dołów śmierci, zaś wszystkie inne okoliczności stwierdzają z absolutną pewnością, że wrzucono je tam wiosną roku 1940.

Tak sobie, jednym machnięciem ręki i gołosłownym zarzutem stronniczości, nie można było zbyć ekspertyzy Komisji Międzynarodowej. Najmarniejsza nawet szopka musi mieć swoje dekoracje. Za taką dekorację, która umownie miała zastępować rzeczywistość, posłużyła osoba prof. Markowa z Sofii, który fatalnym zbiegiem okoliczności znalazł się w zasięgu sowieckiego NKWD. Przywożą go zatem do Norymbergi i on opowiada. [19]

Opowiada, że członków Komisji Niemcy spuścili gdzieś na odosobnionym lotnisku, otoczonym przez żołnierzy niemieckich i tu zmuszono ich do podpisania ekspertyzy, która odpowiedzialność za zbrodnię skierowuje na bolszewików. [20] Markow opowiada o działaniu jakiejś „ostrej psychologii”, którą zastosowali Niemcy dla wymuszenia podpisów na dokumencie, którego rzekomo eksperci nie mieli czasu nawet przeczytać. Wszyscy członkowie Komisji złożyli posłusznie swoje podpisy, a i on, Markow, nie miał odwagi nie podpisać!...

Tak mówił Markow na procesie w Norymberdze, a sędziowie amerykańscy, angielscy i francuscy brali udział w tej makabrycznej komedii i poważnie kiwali głowami, udając, że od dziecka nigdy nie słyszeli jak zeznają oskarżeni czy świadkowie, którzy sami lub ich rodziny pozostają w zasięgu władania GPU-NKWD! Ale jeżeli o tym na prawdę nie słyszeli, to musieli z obowiązku do sprawy, którą prowadzili, słyszeć, że w Komisji tej brał udział również znany profesor genewski, nazwiskiem Naville, zamieszkujący państwo neutralne, a więc bezstronne, i bardziej nadający się do złożenia świadectwa prawdzie.

Teraz prof. Naville powiedział, że wszystko, co zeznawał Markow, było oczywistym łgarstwem.


A JAK BYŁO NAPRAWDĘ?

Profesor Naville złożył swoje oświadczenie nie z własnego impulsu, a zmuszony do tłumaczenia się przed Grand Conseil szwajcarskim. To jednak, że nie bał się mówić otwarcie, niedwuznacznie i osobiście, należy do wyjątków w obecnej sytuacji europejskiej. Zanim ta Europa, przez zapowiedziany Plan Marshalla rozpadnie się na dwa bloki, ekonomiczno-polityczne, na razie podzielona pozostaje na dwa bloki psychiczno-moralne. Różnią się one między sobą tym głównie, że w jednym można łgać głośno i nachalnie, w drugim mówić prawdę szeptem i na ucho. Dotychczas nikt z pozostałych na Zachodzie członków Komisji nie ośmielił się wypowiedzieć głośno.

W kwietniu roku bieżącego odwiedziłem jednego z profesorów, który brał w niej udział, a który teraz zamieszkuje z dala od granicy sowieckiej. Wszelako pierwsze słowa odeń usłyszane brzmiały: „Tylko błagam, niech pan nie wymienia mego nazwiska!”

Odmachnąłem ręką. Ten wieczny strach zaczyna już nudzić! Niechże profesor zamknie sobie drzwi, ale na miłość boską, nie mówi szeptem!

– Szczegóły poprzedzające powołanie Komisji pan pewnie zna. Niemcy zdecydowali się na nią niejako jak na malum necessarium, po odrzuceniu propozycji przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Delegat Rządu Polskiego też miał być...

– To już wiem.

– W Berlinie zebrało się nas trzynastu. Nie było ani jednego Niemca. Prof. Buhtz z Wrocławia, zresztą znakomitość w dziedzinie medycyny sądowej, był naszym łącznikiem z władzami niemieckimi. Otrzymaliśmy bilety darmowe na przejazdy i rachunki w hotelach były opłacone przez rząd niemiecki, co zresztą nie wykraczało poza powszechnie przyjęte zwyczaje gościnności w podobnych wypadkach. To wszystko. To znaczy, nikt z nas nie otrzymywał nie tylko żadnego honorarium i to pod żadną postacią, ale nie pobierał nawet diet, ani też w żaden inny, pośredni lub bezpośredni sposób, nie był wynagradzany.

Odbyliśmy pierwsze posiedzenie wspólne, na którym jednogłośnie zdecydowano, że rola nasza sprowadzona zostanie wyłącznie do badania metodą naukową, a rezolucje wykluczać będą wszelkie momenty polityczne, polemiczne itd. Ustaliliśmy trzy zasadnicze pytania, na które winniśmy znaleźć odpowiedź: 1) Kim są znalezieni w Katyniu? 2) Co było przyczyną ich śmierci? 3) W jakim terminie zmarli, ewentualnie zostali zamordowani?

Niemcy przyrzekli nam w Katyniu zupełną swobodę ruchów i wszelkie środki techniczne, których będziemy wymagali. Mogliśmy robić, co się nam podobało i gdzie podobało. Schodziliśmy osobiście do grobów, kierowaliśmy ekshumacją, wskazywaliśmy na te zwłoki, które chcieliśmy, aby zostały wydobyte i poddane obdukcji. Niemcy dotrzymali swych przyrzeczeń. Mieliśmy kompletną swobodę. O żadnym nacisku z ich strony mowy nie było.

W Katyniu skontaktowałem się z delegacją Polskiego Czerwonego Krzyża. Rozmawiałem z tymi panami na temat rezultatów ich badań. Mówili mi prywatnie, że doszli do rezultatów, które jak się później okazało, pokrywały się najzupełniej z wnioskami naszej Komisji. Przy opracowaniu tych wniosków, muszę to podkreślić w sposób zupełnie kategoryczny, osiągnęliśmy kompletną zgodę wszystkich członków Komisji, łącznie z prof. Markowem...

Po powrocie do Berlina, złożyliśmy znane już powszechnie sprawozdanie na ręce dr Conti, szefa Państwowego Biura Zdrowia, następnie Komisja została rozwiązana. Przy opracowaniu i redakcji naszego raportu nie odczuliśmy nie tylko nacisku, ale najlżejszej nawet sugestii. Wyniki naszych badań były najzupełniej obiektywne, oparte na metodzie ściśle naukowej. To, co powiedział prof. Naville, jest najzupełniej zgodne z prawdą.

– A co prof. Markow?

– Ach, biedny człowiek... jak rozumiem, on musiał... ja na szczęście nie musiałem, ale przyznam się panu, choć się to może wydać przesadą z tej strony „żelaznej kurtyny”, ale nie czuję się pełnoprawnym panem swego życia...

(„Lwów i Wilno”, Londyn 1947, nr 35, z 3 sierpnia)



HISTORIA „CIEPŁYCH UBRAŃ”

Wspomniałem już kiedyś na tym miejscu, że najważniejsza okoliczność w ustaleniu sprawców zbrodni sprowadzona jest przez Komunikat sowiecki do jednego „świadka”, który w marcu roku 1943 opowiadał to, co było w kwietniu tegoż samego 1943 roku!... Wersja ta ukazała się we wszystkich językach, w jakich Komunikat sowiecki był drukowany i oczywiście bolszewicy ani jej nie poprawiali, ani dementowali, ani nie wyjaśniali. Taki drobiazg! Co najwyżej, może bezpośrednio odpowiedzialny za opracowanie tego fragmenty enkawudzista poszedł gnić gdzieś na Kołymę. Drobiazg.

Trochę więcej kłopotu sprawiło Sowietom inne fatalne przeoczenie. A wszystko przez niechlujne traktowanie ważnej sztuki kłamstwa. Sprawa miała się, jak następuje.

Jeńcy polscy, jak wiadomo, wymordowani zostali przez bolszewików na wiosnę roku 1940, przeważnie w kwietniu. Zdajemy sobie sprawę, jaka jest pogoda w okolicach Kozielska, Smoleńska w kwietniu w ogóle, a pamiętamy ją w szczególe z roku 1940. Jest zimno. Oficerowie polscy mieli zatem na sobie rzeczy ciepłe: płaszcze, kurtki ciepłe, ciepłą bieliznę. Ponieważ mordowano ich i zasypywano w tym, w czym stali, więc też w tym samym ich odkopano w roku 1943.

Bolszewicy, którzy zaklinali się dotychczas, że nic o losie tych jeńców nie wiedzą, już na trzeci dzień po ogłoszeniu rewelacji niemieckich spreparowali w pośpiechu swoją wersję, zrzucili winę na Niemców, a pośpiech ten wpłynął, że termin rzekomego wymordowania przez Niemców określili na rok 1941 "sierpień–wrzesień". Przy czym na sierpień kładziono większy nacisk.

I znowu wiadome jest nam wszystkim, jaka pogoda panuje pod Smoleńskiem w sierpniu. Jest ciepło. Najczęściej bywa gorąco. Nikt wtedy nie nosi ciepłych płaszczy, a tym bardziej ciepłej bielizny. Ale autorzy sowieckiej wersji lekceważąc sobie sprawę, nie przywiązywali do tego faktu żadnego znaczenia.

W styczniu 1944 roku, po odebraniu Smoleńska od Niemców, zjeżdża tam „Komisja”, z gotową oczywiście redakcją śledztwa i odbywa się, typowo-sowiecka, operetkowa inscenizacja „dochodzenia”. W Komisji zasiadają naturalnie sami obywatele sowieccy, ale zaproszono na ten pokaz kilku dziennikarzy zagranicznych. Pokazują im trupy z przestrzeloną czaszką i mówią, że to zrobili Niemcy. Dziennikarze naturalnie nic nie mogą z tego osądzić, ale na wszelki wypadek kiwają głowami potakująco. Nagle, któremuś z tych dziennikarzy rzuciło się w oczy, że trupy są przecie w ciepłych ubraniach.

– Dlaczego? – pyta.

– Jak to dlaczego?

– No przecież w sierpniu jest tu gorąco.

Sprawa stała się głośna. (Opisał ją zresztą szczegółowo W.L. White na str. 133 i 134 swej książki pt.: Raport on the Russians, wydanej w Ameryce.) Dziennikarze pokazywali sobie [odzież] palcami. Zdawałoby się, mordercy i fałszerze przyłapani na gorącym uczynku łgarstwa. Ale trzeba znać metody sowieckie! Ich się takimi drobnostkami nie speszy. Rzeczywiście w sierpniu jest gorąco. Nie podoba się wam sierpień!?...

Na tym incydencie budowali już niektórzy możliwą kompromitację Sowietów. Nic podobnego. Komisja Sowiecka jednym pociągnięciem pióra wykreśliła po prostu... sierpień. Ażeby zaś już zaspokoić na wyrost pretensje, zdecydowała, że mordu dokonano w miesiącach: październik, listopad, grudzień... A w grudniu, listopadzie i w październiku jest pod Smoleńskiem zimno albo bardzo zimno.

Dla laików sprawa mogła być na tym wyczerpana, ale dla ludzi zobowiązanych do jej szczegółowego wglądu, za jakich niewątpliwie traktować winniśmy sędziów w Norymberdze, wyłaniałaby się nowa sprawa, gdyby ją chcieli uczciwie przewertować, bardziej jeszcze drastyczna od poprzedniej: oto bowiem „Komisja sowiecka” (jeżeli całą tę szopkę traktować literalnie) w orzeczeniu swym obala w sposób decydujący wiarogodność własnych „świadków”. A na tych rzekomych świadkach przecie i tylko na świadkach oparta jest konstrukcja całego Komunikatu sowieckiego.

Jakże się to stać mogło?

A no po prostu: słowo „sierpień” wykreślono i zastąpiono go słowami „pomiędzy wrześniem i grudniem”, ale tylko w „Orzeczeniu Komisji Specjalnej”, zapewne w ostatniej chwili. Natomiast całą resztą treści Komunikatu, składającą się z zeznań „świadków”, a przygotowaną i zredagowaną w ostatecznej formie zawczasu, pozostawiono w stanie poprzednim, niezmienionym. Wynikła z tego groteskowa sprzeczność. Wszyscy świadkowie sowieccy mówią o sierpniu, niektórzy z nich z dużym naciskiem. Natomiast ani jedna osoba figurująca w Komunikacie, ani jednym słowem nie wspomina nie tylko o grudniu, ale nawet o listopadzie czy październiku.

Tak na przykład Aleksiejewa ma stwierdzać, że Niemcy dokonywali egzekucji w końcu sierpnia... Michajłowa i Konachowskaja, na których „zeznaniach” opiera się cała wersja o tajemniczym „sztabie 537 batalionu roboczego”, potakują, że „jeńcy polscy rozstrzelani zostali w miesiącach sierpień–wrzesień”... Astronom Bazilewskij, którego bolszewicy taskali nawet do Norymbergi, opowiada o rozmowie z niejakim Mienszaginem, odbytej w początku września, w której Mienszagin miał powiedzieć: „Z nimi (Polakami) zrobiono już koniec”. [21] To zeznanie Bazilewskiego jest specjalnie uwypuklone przez Komunikat sowiecki, a wynika z niego, że już w początkach września wszyscy jeńcy polscy mieli być zastrzeleni. Ponieważ jednak Komunikat sowiecki upiera się jednocześnie przy ich liczbie 11 tysięcy i stwierdza w innym miejscu, że dostarczano ich na miejsce kaźni „w niewielkich grupkach”, po 20–30 ludzi, przeto wynika, że gros ich rozstrzelanych musiało być w każdym razie w sierpniu, jeżeli nie jeszcze w lipcu... itd. itd.

Gdybyż jeszcze orzeczenie Komisji opiewało: „pomiędzy sierpniem i grudniem”, moglibyśmy sądzić, że termin sierpnia opiera się na zeznaniach „świadków”, a do terminów październik, listopad, grudzień doszli członkowie Komisji na podstawie jakichś innych, tajemniczych przesłanek, o których w Komunikacie nie ma ani jednego słowa. Ale nie: „sierpień” został zupełnie, natomiast co do września, w punkcie I „Wniosków ogólnych” tego orzeczenia czytamy, że jeńcy „znajdowali się tam żywi w obozach do września 1941 r. włącznie”... A więc i we wrześniu mieli jeszcze żyć!

Wynikało by z tego jedno: Komisja sowiecka nie dała żadnej wiary własnym świadkom! A tym samym sprowadza cały Komunikat do absurdu.

 

Poruszyłem tu specjalnie historię „ciepłych ubrań”, w jej ostatecznej relacji, bo fragment ten, jako bardziej znany, zawdzięczając niedyskrecji dziennikarzy amerykańskich, komentowany już był kilkakrotnie. Ale cały Komunikat sowiecki, skonstruowany na fałszu, wypełniony jest podobnym nonsensem.

Sprawa jest jasna. Sprawa jest zupełnie jasna, tą przeraźliwą jasnością nagiej, wykrytej zbrodni, i na jej tle Komunikat sowiecki można by równie dobrze nazwać fantastycznym, jak bezczelnym. Naiwnie-nieudolnym, jak szyderczym, szyderstwem z tego świata, którego skorumpowanie pozwala dziś bolszewikom rzucić coś podobnego w twarz, jak ochłap dla zaspokojenia ich tam, burżuazyjno „demokratycznych” pozorów! Lepiej by może było powiedzieć po rosyjsku pazarów, tzn. wstydu, hańby.

A my tymczasem cieszymy się i dumni jesteśmy z naszych sojuszników i chwalimy ich za odwagę cywilną i poczucie sprawiedliwości, że: „jednak (a widzi pan! – i palec do góry!) Trybunał nie obciążył Niemców w Norymberdze zbrodnią katyńską, to znaczy... ”

(„Lwów i Wilno”, Londyn 1947, nr 38, z 31 sierpnia)
MIKOŁAJCZYK O KATYNIU

 

Pan Mikołajczyk w cyklu swoich artykułów ogłaszanych obecnie w prasie amerykańskiej wystąpił z rewelacjami na temat zbrodni katyńskiej. Jakkolwiek stwierdza, że dokonali jej bolszewicy, chaos, który wprowadza do tej sprawy, jest niewątpliwie wodą na młyn sowiecki. Jak to już pisałem swojego czasu, w interesie zbrodniarzy, w interesie sprawców leży przede wszystkim maksymalne zamącenie, a przez to zatarcie śladów zbrodni i wywołanie wrażenia w opinii publicznej świata, iż rzecz wygląda w gruncie tak tajemniczo i zawikłanie, że każdy mówi o niej coś innego, że przeto ostateczne wyświetlenie jej jest prawie niemożliwe. Pan Mikołajczyk pomięszał też cyfry, daty, kolejność niektórych zdarzeń, a co gorsza podtrzymał tezę sowiecką w głównych jej punktach: 1) że w Katyniu wymordowano 11 tysięcy; 2) że dokonano tego w roku 1941.

Oczywiście nie może być mowy, aby Mikołajczyk działał tu w jakowejś zmowie z czynnikami sowieckimi. Działał po prostu z własnego impulsu i ambicji do zabierania głosu we wszystkich ważnych sprawach dotyczących Polski, co wypadło fatalnie. Co gorzej, wykazał zdumiewającą ignorancję, lekceważenie i nieznajomość przedmiotu, który powinien był znać chociażby w głównych zarysach jako b. premier Rządu Polskiego na emigracji w czasie, gdy tragedia katyńska została ujawniona i była badana.

Nigdy w Katyniu nie wymordowano 11 tysięcy oficerów. Skąd się ta cyfra w ogóle wzięła? Wzięła się stąd, że Niemcy wykrywszy groby katyńskie, a wiedząc o tym, że nie możemy się doszukać w Rosji przeszło 10 tysięcy jeńców, nie przeliczywszy i nie wykopawszy jeszcze nawet wszystkich trupów, rozgłosili na cały świat, że natrafili na „10 do 12 tysięcy zwłok oficerów polskich”. Później tej cyfry nie chcieli zdezawuować, ażeby nie podrywać autorytetu własnej propagandy. Bolszewicy zaś, którzy wymordowali w Katyniu tylko obóz jeńców z Kozielska, a obozy ze Starobielska i Ostaszkowa – w innych miejscach, przypisując dokonanie zbrodni Niemcom, skorzystali z ich wersji, aby uniknąć pytania: gdzie reszta? Pytanie to byłoby niewątpliwie im postawione, gdyby ujawniono prawdziwą liczbę znalezionych w Katyniu, to jest zaledwie ponad 4 tysiące trupów. A zatem z cyfry „od 10 do 12 tysięcy”, propagowanej przez Niemców, wyciągnęli średnią i ogłosili w urzędowym swoim komunikacie, że w Katyniu leży „11 tysięcy”. Teraz wersję tą Mikołajczyk powtarza.

Zdumiewające jest również, że wicepremier a później premier Rządu Polskiego nie wie o tym, że bolszewicy wymordowali nie tylko „oficerów”, jak to powtarza za wersją niemiecko-sowiecką. Ogólna bowiem liczba wymordowanych przez bolszewików jeńców polskich sięga 15 tysięcy, a w tej liczbie 6.500 osadzonych w obozie w Ostaszkowie, z których zaledwie około 400 tylko było oficerami.

Natomiast niesłychane już zgoła lekceważenie w odniesieniu do jednej z największych tragedii naszych w tej wojnie wykazuje p. Mikołajczyk, nie racząc sobie nawet przypomnieć dokładnej daty, w której straszliwa zbrodnia katyńska została popełniona. Sposób, w jaki powtarza ciągle „wiosna 1941”, a nie jak było naprawdę: wiosna 1940, nasuwać może przypuszczenie, że zaszedł tu po prostu błąd korektorski. Ale błędu tego, tak niezmiernie istotnego, zasadniczego, p. Mikołajczyk dotychczas nie sprostował. W ten sposób wprowadza nie tylko zamęt, ale wręcz już podważa cały materiał dowodowy obciążający bolszewików. Olbrzymi materiał, który z najdokładniejszą i jasną precyzją świadczyć może przed każdym uczciwym trybunałem świata, że ludzie ci nie żyli od wiosny r. 1940. Kto stawia tę datę pod znakiem zapytania, ten nie przygważdża sprawców zbrodni, a bezpośrednio albo pośrednio i mimo woli, jak to czyni p. Mikołajczyk – działa na korzyść ich wykrętów i matactw. Pan Mikołajczyk w innym miejscu powołuje się na wiek drzewek zasadzonych na grobach katyńskich, który oczywiście może mieć tylko znaczenie przekonywające, jeżeli pochodziły z roku 1940, więc z tego widać, że chciał powiedzieć prawdę, ale wszystko poplątał i odniósł się do niej z lekceważeniem, jak do czytanej ongiś powieści kryminalnej, a nie jak powinien się był odnieść premier Rządu do wielkiego dramatu swego narodu.

Z tego samego też tytułu nie może przedstawiać żadnej wartości nowa, jakoby sensacyjna wersja, wprowadzona przez Mikołajczyka o jakowychś 30 tysiącach Ukraińców, których Hitler ćwiczył w rzemiośle wojennym „wiosną r. 1941”, a których w porozumieniu ze Stalinem postanowił rzekomo wymienić na jeńców polskich w Sowietach, następnie zaś zrezygnował i bolszewikom „powiedział, że mogą tych jeńców wymordować”... W tym czasie ci jeńcy polscy od roku już nie istnieli, a więc i cała sensacja p. Mikołajczyka istnieć nie mogła. Na marginesie należałoby jeszcze dodać, że stała tendencja wprowadzania, pod tym czy innym pretekstem, czynnika niemieckiego, jako w mniejszym lub większym stopniu odpowiedzialnego za trupy katyńskie, również przyczynia się do zagmatwania sprawy i ożywia jedynie kolory tezy sowieckiej. Poza tym, że jest nieprawdą, jest w dodatku nieprawdą niepotrzebną. Prawo kryminalne przewiduje, że za „działanie w bandzie” ponosi się większą odpowiedzialność. Byłoby zatem wskazanym takie podkreślenie, gdyby bandyta niemiecki do spółki z bandytą bolszewickim dokonali mordu pospolitego. Ale mord dokonany w Katyniu należy do rzędu jednego z takich, o których się zwykło mówić, a w danym wypadku słusznie: że jest niesłychanym w dziejach. W takim więc wypadku przerzucanie zań chociażby minimalnej współodpowiedzialności na Niemcy, abstrahując od nieprawdy oczywistej, pomniejsza plastyczną wyrazistość wyłącznej odpowiedzialności sowieckiej. – Co to znaczy, że „Niemcy powiedzieli bolszewikom, że mogą wymordować”? Czy to ma znaczyć, że bolszewicy to są tacy porządni ludzie, którzy bez natchnienia niemieckiego, nigdy by się na ten mord nie zdecydowali?...

Z karygodną niesumiennością i lekceważeniem wprowadza p. Mikołajczyk do swych rewelacji szereg bzdur, przekręcając lub zaciemniając fakty. Pisze więc, że jeńców ze Starobielska i Ostaszkowa wymordowano w Katyniu, podczas gdy ich wymordowano gdzie indziej. – Że „każdy” z oficerów miał ręce związane na plecach drutem, podczas gdy w istocie zawiązanych było około 4 do 5 % i nie drutem, a specjalnym sznurem. – Że „ciała wszystkich wrzucono do jednego długiego, wspólnego grobu”, podczas gdy naprawdę wrzucono je do ośmiu grobów oddzielnych. – Że „każdego” można było zidentyfikować przy ekshumacji, podczas gdy w rzeczywistości zidentyfikowano personalia 67,9 %.

Pan Mikołajczyk pisze dalej, że pierwszą wiadomość o wykryciu zbrodni katyńskiej nadali Niemcy 12 kwietnia 1943. Niemcy nadali ją 13 kwietnia. Pisze, że strona polska zwróciła się do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża 14 kwietnia. W istocie zwróciła się 17 [kwietnia], wręczając notę o godzinie wpół do piątej popołudniu. Itp. – szereg nieścisłości.

Mikołajczyk opisuje w dalszym ciągu rzekomy zamiar rządu warszawskiego wytoczenia pokazowego procesu katyńskiego w Warszawie i swoją rolę, którą w zaniechaniu tego projektu odegrał. Mnie się zdaje, że tu też coś plącze, albo po prostu zmyśla. W jednym bowiem zdaniu stwierdza, że wszedł do rządu „opanowanego przez komunistów”, a dalej, że wyraził zdanie, że „uczciwy proces wykaże, kim byli mordercy”. Jakże można sobie przedstawić proces bolszewicki „uczciwym”, w dodatku stwierdzającym winę Stalina! – Naturalnie stanowisko w tym wypadku Mikołajczyka można komentować jako rozmyślne udawanie głupiego („walanje duraka”), ale to wszystko, co w roku 1945 miał mówić prokuratorowi generalnemu Sawickiemu, wypada odnieść do rzędu fantazji. Nie mam żadnych dowodów na stwierdzenie kłamstwa, ale nigdy nie uwierzę, żeby pan Mikołajczyk był tym właśnie szaleńcem, który siedząc z łaski bolszewików za ich żelazną kurtyną, odgrażał się, że powie i zezna przed sądem całą prawdę o Katyniu, dając jednocześnie do zrozumienia, że obciąży stronę sowiecką! Nie, tu coś musiało być nie tak. Zwłaszcza jeżeli się weźmie pod uwagę, że po tej rozmowie siedział sobie w Warszawie jeszcze przez dwa lata...

Prawdą natomiast i smutną prawdą, którą usiłowałem przedstawić w zobrazowaniu sytuacji w Kraju w okresie okupacji niemieckiej, jest to, co wyznaje p. Mikołajczyk o polskich posunięciach politycznych na skutek ujawnienia przez Niemców zbrodni katyńskiej w 1943:

„Ze swej strony – powiada – rozwinęliśmy kontrpropagandę.”

Szkoda, że fatalnych skutków tej „kontrpropagandy”, które musiał zauważyć w kraju, nie chce przed czytelnikiem rozwinąć. Ani tych konsekwencji, wynikających z jego polityki, do której przyznaje się w swym katyńskim artykule, że Sowiety – „mimo zniewag z ich strony, nadal nazywaliśmy sojusznikiem”.

(„Lwów i Wilno” Londyn 1948, nr 59; z 8 lutego)
SZCZEGÓŁY NIE WYJAŚNIONE

Na skutek artykułów Mikołajczyka z jednej strony, a z drugiej rewelacji ogłaszanych w szwedzkiej „Dagens Nyheter”, sprawa mordu katyńskiego znowu zaczyna przybierać na rozgłosie. Ostatnio „Dziennik Polski” w Londynie powtórzył za pismem szwedzkim nazwiska przypuszczalnych morderców (raczej wykonawców mordu, ponieważ właściwym mordercą jest rząd sowiecki), traktując je jako rewelacje, a zapominając, że niektóre z nich już rok przeszło temu wymienione zostały na tym samym miejscu w „Lwowie i Wilnie” w moich wspomnieniach pt. Dymy nad Katyniem. Nadmieniałem, że z tej liczby: Lew Rybak, Chaim Finberg i Abraham Borissowicz (nie „Borusowicz”) ze szczególnym podkreśleniem wypominane były przez propagandę niemiecką, której zależało na uwypukleniu ich żydowskiego brzmienia. Nie są to zatem żadne nowe rewelacje, a rzeczy wiadome od lat bez mała pięciu. Otwartym pozostaje jedynie pytanie: czy to są rzeczy ścisłe?

Charakterystycznym jest, że w oficjalnym, ostatecznie zamykającym sprawę Katynia, zbiorze dokumentów niemieckich, nazwiska wymieniane uprzednio przez ich propagandę nie figurują. Świadczy to raczej dobrze o książce niemieckiej, która zawiera jedynie fakty i dokumenty bezsporne. Wyjątek pod tym względem stanowi fatalna ilość zwłok. Ale i ta podana jest błędnie tylko w nieoficjalnym wstępie, natomiast w części dokumentarycznej wymieniona [została] ich właściwa liczba (4.143) i pozostawiona otwarta furtka w postaci grobu nr 8, „którego, dla raptem nastałych upałów i plagi much, nie można było zbadać”...

Wynika z tego, że Niemcy nie mieli w ręku żadnych bezpośrednich dowodów stwierdzających wykonanie morderstwa przez tych, wymienionych z nazwiska, a nie innych ludzi. Skąd się zatem te nazwiska wzięły? W sposób nader prosty: w ręce niemieckie wpadły archiwa mińskiego NKWD w r. 1941, a wśród nich spisy jego pracowników. Ponieważ dalej, wiadomym jest, że mińskie NKWD wykonywało zbrodnię katyńską, przeto na podstawie skrupulatnej selekcji nazwisk jego członków, ich rang, ich kwalifikacji i zaufania, jakim się cieszyli w hierarchii tej organizacji, tudzież niektórych przypadkowych wskazówek, można było ustalić przypuszczalną listę nazwisk. Rzecz cała jednak nie wykraczała poza sferę hipotetyczną. Nie wiadomo też z jaką sumiennością była przez Niemców zbadana. Zachodzić może obawa, że nazwiska wyłapane zostały na chybił–trafił ze spisów mińskich. Prawdopodobnie nigdy nie dojdziemy w tym względzie prawdy i nigdy nie dowiemy się z całą pewnością, kto mianowicie, personalnie, strzelał w tył głowy naszym jeńcom wiosną roku 1940. Panujący w Sowietach system terroru pozwala na uzasadnioną obawę, że tym „murzynom, którym kazano zrobić swoje”, ułatwiono też w swoisty, sowiecki sposób, możliwość odejścia... Prawdopodobnie na wieki wieczne. Wprawdzie na terenie Zachodniej Europy znajduje się w tej chwili pewien major NKWD, który... Ale to są jeszcze sprawy nie wyjaśnione. [22]

Powracając natomiast do rzeczy ustalonych, powrócić zarazem musimy do pytania kapitalnego: skąd wiadomo, że mord wykonywany był nie przez inne, a właśnie mińskie NKWD? Istnieją pewne kategorie rzeczy wiadomych notorycznie, które nie mogą być poparte dowodami na poczekaniu. Podobnie rzecz się ma w tej sprawie. Tak na przykład wiadomo, że inne NKWD transportowało jeńców, inne je przyjmowało na miejscu, a jeszcze trzecie dokonywało egzekucji. Tym trzecim było to z Mińska. Słyszałem o tym wielokrotnie na miejscu w Katyniu. Mówili o tym świadkowie, którzy mieli znajomych wśród znajomych itd., jeden nawet krewniaka w mińskim NKWD. Przytaczanie w tym miejscu całego łańcucha okoliczności dowodowych zajęłoby zbyt dużo szpalt. Sprawa jest definitywnie wyjaśniona: jeżeli nie był to właśnie Lew Rybak, Finberg czy Siekanow, to w każdym razie ich najbliżsi koledzy.

Nie poruszałem dotychczas sprawy o stosunkowo podrzędnej doniosłości, tym niemniej stanowiącej dotychczas lukę w całości obrazu tragedii katyńskiej. Właściwy teren morderstwa, Kosogory, leży na lewo od szosy, jadąc od stacji Gniezdowo. Jest to las. Leśna, piaszczysta droga prowadzi od szosy do willi wypoczynkowej funkcjonariuszy NKWD. Masowe groby znajdują się mniej więcej w połowie, między wjazdem z szosy i tą willą, oddaloną stąd o kilkaset metrów nad Dnieprem. Las jest na tyle gęsty, że jej stąd nie widać.

Gdy Niemcy w kwietniu roku 1943 wydobywali zwłoki oficerów z głównego grobu, czterysta dziewięćdziesiątym z kolei był trup majora Solskiego z 57 pułku piechoty. W kieszeniach jego znaleziono szereg przedmiotów: świadectwo szczepienia w Kozielsku, jakiś rachunek, 2 medaliki, list pisany po rosyjsku, świadectwo lekarskie, kartka z adresami i aż dwa notesy. W jednym z nich major Solski prowadził dzienniczek wydarzeń bardzo skrupulatny. Tylko niektóre miejsca były nieczytelne. Resztę można było przeczytać zupełnie gładko. Ostatnie ustępy tego pamiętniczka brzmią, jak następuje:

8.IV. godz. 330 wyjazd ze stacji Kozielsk na zachód. 945 na stacji Jelnia.

8.IV.40 od godziny 12 stoimy w Smoleńsku na bocznicy.

9.IV. rano paręnaście minut przed 5–tą pobudka w więziennych wagonach i przygotowanie się do wychodzenia. Gdzieś mamy jechać samochodami. I co dalej?

9.IV od świtu dzień rozpoczął się szczególnie. Wyjazd karetką więzienną w celkach (straszne). Przywieziono gdzieś do lasu, coś w rodzaju letniska. Tu szczegółowa rewizja. Zabrano zegarek, na którym była godzina 630 (830) pytano mnie o obrączkę. Zabrano ruble, pas główny, scyzoryk...

Na tym urywa się ten straszny pamiętnik.

W tej chwili nie chodzi mi wszakże o jego tragiczną wymowę, a o pewien szczegół. Mianowicie słowa: „...coś w rodzaju letniska”. Co było to „coś”? Bo wokół, powtarzam, las. Normalny las, niczym nie różniący się od naszych, głównie sosnowy, ze znaczną przymieszką świerków, podszyty tu i ówdzie krzakami jałowca, małymi świerczkami. Las w leśnej okolicy i dlaczego śp. major Solski nazwał [go] raptem „rodzajem letniska”? Nie istnieją ku temu żadne wytłumaczalne powody, poza jednym chyba, że major Solski widział chyba ten pawilon, stał przed willą leśną w chwili ostatniej rewizji, bo tylko ją mógł nazwać „rodzajem letniska”. Wynikałoby z tego, że oficerów ze stacji Gniezdowo nie wieziono bezpośrednio nad wykopane doły śmierci, a do willi NKWD.

Hipotezę tę potwierdzali mi niektórzy ludzie, z którymi rozmawiałem w Katyniu. Ludzie nie wyszkoleni w wykładzie, ani precyzowaniu zaobserwowanych zjawisk, jak to często z ludźmi takiego typu bywa, nie umieli wytłumaczyć, na czym opierają swoje twierdzenia. Być może wiedzieli coś więcej, być może nie chcieli powoływać się na świadków nie wciągniętych w orbitę śledztwa, którego obywatel Sowietów tak bardzo stara się uniknąć. Jeden z nich mówił mi wprost: „To jasne. Przywozili najpierw do daczy, rewidowali, a stąd dopiero prowadzili na śmierć”.

Z drugiej jednak strony narzucałoby się pytanie: po co? Miejsce straceń leży koło samej drogi. Musiano by zatem robić dwa razy, tam i z powrotem te kilkaset metrów drogi, tylko dlatego, żeby odebrać zegarki i scyzoryki, obrączki? Boć przecie dokumentów, listów i innych przedmiotów nie ruszano. Zresztą główna rewizja odbywała się przy wyjeździe z Kozielska. Miała być zapewne ostateczną i pomordowani zakopani ze wszystkim, co posiadają. Musiał być pod tym względem na pewno nakaz z góry, gdyż jak wiadomo nie ściągano z nóg nie tylko cennych w Sowietach butów, jakie mieli nasi oficerowie, ale rewizje w lasku robiono bardzo pobieżnie, pośpiesznie, co wykazały późniejsze ekshumacje, [gdy} znaleziono przy zwłokach wiele wartościowych przedmiotów. Przemawiało by zatem, że kaci z mińskiego NKWD robili ją już na własną rękę. Czy po to mieli nakładać drogi do swej „daczy” i wracać nią z powrotem?

Robiąc pierwszy krok od drogi w kierunku największego grobu, znalazłem w krzaku bardzo gęstego jałowca wyblakłą już i poszarzałą czapkę mundurową (rogatywkę) oficera polskiego, z wyleniałym, ale wyraźnym zielonym otokiem artylerii. Był to jedyny przedmiot, który nie cuchnął trupem. Musiała tedy spaść z głowy zawczasu i w grobie nie była. Tkwiła w krzaku na deszczu i śniegu lata, ale przetrwała. Nie mógł ją zerwać z głowy wiatr. Wskazywałaby raczej miejsce, gdzie się mogła odbywać przedśmiertna rewizja, a może szamotanie i rozpaczliwy opór. Ta okoliczność przemawiałaby znowuż przeciwko przypuszczalnemu wożeniu jeńców aż do „daczy”.

Przytaczam te rozważania nad okolicznościami nawzajem sprzecznymi, dla podkreślenia, że istnieją jeszcze różne szczegóły ostatecznie nie wyjaśnione, które w rezultacie nigdy może wyjaśnione nie będą. Nie dojdziemy ich zapewne też drogą koncypowania teoretycznych formuł. Życie i śmierć są elastyczne, giętkie, związane z masą przypadków. Być może niektórzy jeńcy sprowadzani byli aż do willi, a inni nie. Dla tych lub innych powodów. Są to wszystko szczegóły drugorzędne, które stanowić mogą lukę, ale w niczym nie zaciemniają dokładnego obrazu całości, jaki posiadamy w tej chwili o zbrodni katyńskiej.

(„Lwów i Wilno”, Londyn 1948, nr 62; z 7 marca)

 

HITLER MIAŁ ZGINĄĆ W KATYNIU

I.

 

KŁOPOTLIWE DLA SOWIETÓW REWELACJE

Niewątpliwie zamach na Hitlera z dnia 20 lipa 1944 r. przejdzie do historii jako jedna z najbardziej sensacyjnych okoliczności wojny ubiegłej. Wystarczy choćby skupić uwagę na jej sprawcy: pułkownik hrabia Klaus Schenk von Stauffenberg, 37-letni oficer kawalerii (Bamberger Reiter), fanatyczny katolik, odbywa kampanię wojenną w północnej Afryce. W jednej z bitew traci jedno oko, prawą rękę i dwa palce ręki lewej. I oto ten kaleki hrabia o jednym oku i trzech tylko pozostałych mu palcach, dokonuje dzieła, na które nie zdobył się nikt z pośród milionów komunistów i demokratów całego świata. Bomba wybuchła i jak wiadomo Hitler wyszedł cało tylko cudem, jeżeli rzeczownik „cud” możemy zastosować w jego wypadku. Zamach się nie udał, ale stał się głośnym. Natomiast zupełnie prawie nieznany pozostał pierwszy zamach na Hitlera, z dnia 13 marca 1943 r.

Istnieje wiele, zarówno obiektywnych jak subiektywnych przyczyn, dla których antyhitlerowska akcja generałów, konserwatystów, a przede wszystkim arystokratów niemieckich nie jest popularną w opinii światowej. Wspomina się więc tylko rzeczy, które nie mogą nie być wspomniane. Nie będę poniżej tematu tego rozwijać. Natomiast poświęcając się już od lat badaniu sprawy Katynia, chciałbym zwrócić uwagę, że jedną z przyczyn, dla których pogłębienie okoliczności zamachu z 13 marca 1943 wypada bardzo nie na rękę Sowietom, może być ta właśnie sprawa Katynia...

PECHOWY KOMUNIKAT

Są kłamstwa o długich albo krótkich nogach, ale zdarzają się poniektóre wyjątkowo pechowe. Do takich zaliczyć wypada sowieckie kłamstwo zawarte w urzędowej interpretacji mordu katyńskiego. Wielokrotnie w tym miejscu poruszałem już sedno sprawy, jak też niefortunnie zełgany komunikat sowiecki, spreparowany w pośpiechu, na kolanie, bez należytej ostrożności, którą każde wielkie kłamstwo przede wszystkim winno mieć na uwadze. Pisałem już, że punktem ciężkości koncepcji sowieckiej, który to punkt całą resztę utrzymać ma w jakiej-takiej równowadze prawdopodobieństwa, jest wersja, że Niemcy dokonali rzekomo niesamowitej rewizji wszystkich trupów, wyciągając je w marcu 1943 r. z ziemi, niszcząc jedne dokumenty, a wsadzając im w kieszenie inne itd. W tym celu sprowadzili rzekomo 500 jeńców sowieckich z obozu nr 126 pod Smoleńskiem, którym kazali te trupy wykopywać, rewidować itd. Potem zaś tych jeńców po prostu rozstrzelali. W ogóle zaś rzekome fałszerstwo mogił katyńskich zakrojone było przez Niemców na olbrzymią skalę – powiada w dalszym ciągu komunikat sowiecki: do Katynia zwożono zewsząd ciężarówkami trupy ludzkie i zrzucano je do mogił. Akcja ta nie mogła oczywiście ujść uwadze okolicznych mieszkańców... A więc stwierdzają to jeden i drugi Jegorow; stwierdza Suchaczew – inżynier-mechanik, Jakowlew Sokołow Flor Maksymowicz i wielu innych rzekomych świadków. Sprawa miała być powszechnie znana, choć omawiana szeptem: dziesiątki „ciężarówek napełnionych trupami”, a strzeżonych przez Niemców „uzbrojonych w automaty, zjeżdżały notorycznie do Katynia...

Więc zapytamy teraz, czy mógłby o tym nie wiedzieć Fabian von Schlabnerdorff?

MARZEC 1943

Sowiety preparując swój komunikat, przedstawiły w nim całą sprawę w ten sposób, że wymordowanie oficerów polskich pod Smoleńskiem rzekomo dokonane zostało przez Niemców przy wykorzystaniu całego aparatu wojska, policji i tych wszystkich innych środków, jakimi notorycznie rozporządzają władze okupacyjne. Musiał być zatem puszczony w ruch wielki, rozgałęziony i dobrze obmyślony mechanizm masowego mordu i prowokacji, a niewątpliwie jeden z największych tego typu, którego ośrodkiem stały się okolice Smoleńska.

To, czego Sowiety wszakże nie wiedziały, redagując swą wersję, gdyż wówczas wiedzieć jeszcze nie mogły, to zbieg okoliczności, że... właśnie w tym samym okresie Smoleńsk stał się ośrodkiem największego, wewnętrznego spisku – antyhitlerowskiego. Z ujawnionych teraz szczegółów tego spisku wynika, że w tym samym marcu 1943, w którym według wersji sowieckiej wojskowe władze niemieckie pod Smoleńskiem zajęte były fałszowaniem mordu, zwożeniem trupów i kolejnym, masowym rozstrzeliwaniem, tym razem jeńców sowieckich – w rzeczywistości zajęte były akcją, którą w pewnej interpretacji można by scharakteryzować jako: wręcz odwrotną. W tym celu ściągnięto pod Smoleńsk pułk kawalerii barona Jerzego von Boeselager... Ale nie zabiegajmy naprzód.

W POSZUKIWANIU OŚRODKA FRONTOWEGO

Nie będę tu przytaczał tych szczegółów spisku, które pobieżnie są znane. Z grubsza wypada tylko przypomnieć: szefem i głową spisku był gen Ludwik Beck, b. szef sztabu generalnego; duszą dr Karol Goerdeler, nadburmistrz z Lipska, przewidziany na kanclerza Rzeszy w razie udanego przewrotu. Dowódcą sił zbrojnych miał w tym samym wypadku zostać generał feldmarszałek von Witzleben. Na razie siłę wojskową, na którą mogło liczyć sprzysiężenie wewnątrz Rzeszy, reprezentował gen. Olbricht, piastujący nieco przydługi tytuł funkcyjny: „Chef des allgemeinen Heeresamtes beim Befehlshaber des Ersatzheeres”, tzn. szef ogólnego urzędu wojskowego przy dowódcy armii zastępczej. Ośrodkiem skupiającym nici spisku był generał-major Hans Oster, prawa ręka admirała Canarisa, szefa wywiadu niemieckiego, również zresztą należącego do spisku. Plan, w najgrubszych jego zarysach, przewidywał zamordowanie Hitlera, opanowanie przez wojsko głównych ośrodków wewnątrz państwa. Do tego ledwo starczało tych jednostek, które by ewentualnie mógł zgromadzić gen. Olbricht, a które niewątpliwie od pierwszej chwili natrafiłyby na opór oddziałów SS. Zapewnić powodzenie mogły wyłącznie oddziały frontowe. W ten sposób punkt ciężkości leżał nie wewnątrz państwa, a na zewnątrz, na frontach, a sukces zależał od dobrych czy złych chęci, od dzielności i zdolności tych generałów, którzy posiadali w swoim ręku armie.

Zasadniczo wszyscy generałowie Wehrmachtu, z małymi wyjątkami, albo byli niechętni, albo zgoła nienawidzili Hitlera, ale zwycięskie wojny z jednej strony, a strach i oportunizm z drugiej, hamowały ich decyzje. Hamująco też wpływało stanowisko przeciwników w wojnie, które działało na skupienie pod sztandarem swastyki wszystkich sił walczących, ale to już specjalny rozdział. Gen. Brauchitsch, jakkolwiek od początku sympatyzował z zamierzonym przewrotem, nie dał się doń wciągnąć czynnie. Pierwsze lata wojny zeszły tedy prawie wyłącznie na poszukiwaniu odpowiednio zdeterminowanych, a rozporządzających faktyczną siłą wojskową, generałów frontowych.

VON TRESCKOW TWORZY GŁÓWNĄ KWATERĘ SPISKU

Jednym z najbardziej czynnych i zarazem najbardziej fanatycznych wrogów Hitlera w armii był generał Hennig von Tresckow. Zawdzięczając swym zdolnościom, a jak twierdzi wspomniany wyżej Fabian von Schlabnerdorff w swych pamiętnikach, również osobistemu urokowi, Tresckow potrafił jednać dla sprawy otaczających go oficerów. Z początkiem kampanii sowieckiej 1941 r. mianowany zostaje pierwszym oficerem sztabu Armii Grupy Operacyjnej „Środek” (Heeresgruppe Mitte), którą dowodził generał feldmarszałek von Bock. (Nie: Beck!) Bock uważany był powszechnie za bardzo zdolnego oficera i jego to upatruje sobie Tresckow na wodza, który ma wesprzeć przewrót w Niemczech armią frontową. Ale Bock nie jest zdecydowany. Von Tresckow ze swego centralnego stanowiska rozwija energiczną akcję celem obsadzenia maksimum kluczowych stanowisk przez oficerów wtajemniczonych. Między innymi otacza von Bocka dwoma spiskowcami: hrabią Hansem von Hardenbergiem i hr. Henrykiem von Lehndorfem, dając mu ich za adiutantów. Sam zaś ściąga sobie do pomocy Fabiana von Schlabnerdorffa. – Ale von Bock wciąż jeszcze się waha.

W tym czasie sztab Grupy Środek znajduje się w Borysowie. Następnie przechodzi do Smoleńska.

Koniec roku 1941 przynosi znane niepowodzenia. Załamania pod Moskwą, ustąpienie Rostowa, powszechne rozczarowanie, gdyż nie tylko Hitler, ale nawet Brauchitsch, liczył się poważnie z możliwością zakończenia całej kampanii sowieckiej w – sześć tygodni! W armii następują zmiany. Hitler usuwa Brauchitscha. Wtedy to von Bock zgłasza swe ustąpienie z zajmowanego stanowiska. – Jego następcą zostaje generał feldmarszałek von Kluge. Dzieje się to w grudniu 1941 r. w Smoleńsku. Tresckow rozwija z kolei wściekłą kampanię celem zjednania von Klugego, co mu się w znacznej mierze udaje. – Oto więc od jakiej daty i w jaki sposób Smoleńsk staje się główną kwaterą spisku.

NA OSI BERLIN – SMOLEŃSK

W ciągu całego roku 1942 i pierwszej połowy 43 akcja konspiracyjna rozwija się terenowo niemal wyłącznie na osi Berlin-Smoleńsk, przy tym ten ostatni nabiera charakteru bardziej definitywnego w miarę niepowodzeń niemieckich na wschodzie, dojrzewania planu działania, a głównie zapobiegliwości von Tresckowa i jego pomysłu, ażeby Hitlera ściągnąć do Smoleńska i tu go zamordować. Pomysł zostaje z grubsza akceptowany, chodzi jedynie o rozpracowanie szczegółów i o termin.

W tym celu teren wokół Smoleńska, jak długi i szeroki, zostaje rozpracowany taktycznie i wtedy to skoncentrowano dla ochrony działania i osobistego niejako rozporządzenia sztabu Grupy Środek, pułk kawalerii, dowodzony przez wspomnianego barona von Boeselagera wciągniętego do sprzysiężenia. Pułk ten miał tradycję arystokratyczną, a służyło w nim wielu oficerów z tak zwanych najlepszych rodzin.

Łącznikiem pomiędzy Smoleńskiem a resztą rozgałęzionego spisku w Berlinie pozostaje w dalszym ciągu generał Oster. – Latem 1942 przybywa do Smoleńska, zaopatrzony w fałszywe papiery, upatrzony na przyszłego kanclerza Goerdeler, odbywając z generałami Kluge i Tresckowem konferencje. Z początkiem roku 1943 zjeżdża do Smoleńska szef kontrwywiadu, admirał Canaris, jak wiadomo, powieszony w r. 1944 bestialsko na rozkaz Hitlera.

WYMOWNE ZESTAWIENIA

We wspomnieniach swoich, wydanych w Szwajcarii w roku 1946, pt. Offiziere gegen Hitler, Fabian von Schlabnerdorff występuje nie tylko jako ideowy wróg narodowego socjalizmu, rzecznik porozumienia z demokracjami zachodnimi, ale również jako oskarżyciel Hitlera w jego niezliczonych zbrodniach, dokonanych na terenach okupowanych. Chwilami czyni to nawet przesadnym podkreśleniem, z niejaką zapobiegliwą skrzętnością. Ponieważ nie posiada talentu literackiego, niektóre ustępy wypadają nieco płasko. Stąd można go podejrzewać nawet o chęć w schlebianiu i przystosowaniu do popularnego gustu, a brak jakiegokolwiek złego słowa o bolszewikach i kilka wyraźnych komplementów pod adresem Stalina nadaje tym wynurzeniom ten właśnie charakter, który posłużyć nam może za argument do pewnych zestawień.

Schlabnerdorff twierdzi, że jednym z celów planowanego przewrotu było przywrócenie praworządności nie tylko wewnątrz Niemiec, ale zahamowanie długiego szeregu zbrodni i aktów sprzecznych z prawem międzynarodowym, dokonywanych przez Hitlera na ziemiach okupowanych. Oburza się, że generałowie na odprawie u Hitlera przed kampanią polską nie zaprotestowali przeciw projektowanemu régime’owi terroru. Dodaje jednak, że później terror ten doprowadził do poważnego konfliktu pomiędzy SS i generałem Blaskowitzem w Polsce. Wspomina następnie odprawę przed kampanią sowiecką, na której Hitler zapowiedział, że wszystkich wziętych do niewoli komisarzy politycznych i oficerów sowieckich należy rozstrzeliwać. Brauchitsch przeciwstawił się tej decyzji, którą zmieniono o tyle, że nie miała dotyczyć oficerów, a tylko komisarzy. Von Bock i Tresckow wystąpili również w obronie komisarzy i jakkolwiek bez powodzenia, to jednak pierwszych komisarzy wziętych do niewoli von Tresckow zakazał rozstrzeliwać. – Oburza się dalej, na sprzeczny z prawem fakt przebrania dywizji-Brandenburg w uniformy sowieckie przy zdobywaniu Brześcia Litewskiego. Opisuje następnie straszliwą masakrę Żydów w Borysowie, dokonaną przez SS, przeciwko której protestowali rzekomo gwałtownie oficerowie armii, domagając się od Bocka wystąpienia przeciw tym Sonderkommando nawet z bronią w ręku! Cytuje rozkaz wydany o rozstrzeliwaniu wszystkich jeńców członków partii komunistycznej, przeciwko któremu wystąpili znowu oficerowie. Opisuje, jak wciągnięto do spisku SS-Gruppenführera Nebe, za pośrednictwem którego udało się wyratować wielu skazanych na śmierć Rosjan, za co później tenże Nebe zawisł na szubienicy itd. itd. Cytuje trochę naiwnie plan Hitlera, według którego cała Moskwa, wraz ze wszystkimi mieszkańcami, miała zostać zatopiona i na tym miejscu pozostać tylko – jezioro.

Nie chodzi mi wszakże o analizę intencji autora, ani słuszność jego tez, czy nawet o prawdę obiektywną przytaczanych faktów. Natomiast z zestawień cytowanych wynika rzecz bezsporna: gdyby Schlabnerdorff wiedział, czy chociażby podejrzewał, że masakry katyńskiej dokonali Niemcy i następnie zrzucili winę na bolszewików, on, który przez cały czas siedział właśnie pod tym Smoleńskiem, to by nie tylko wypomniał tę zbrodnię, ale by ją ujął za czołową ilustrację dla tych pogwałceń praw i norm międzynarodowych, które stanowią główną treść jego zarzutów przeciw Hitlerowi.

Nienawiść spiskowców do Hitlera, do jego régime’u, do SS, można uważać za absolutnie dowiedzioną. I właśnie pech, o którym wspominamy powyżej, fatalny pech dla wersji sowieckiej, chciał, że panowie ci obrali sobie za teren działania właśnie Smoleńsk, że rozłożyli się kwaterą Grupy „Środek” w lasach na zachód od Smoleńska, w pobliżu Katynia, że nie mogli nie wiedzieć dokładnie wszystkiego, co się tam wokół dzieje, i że – tej wersji sowieckiej nie mogą potwierdzić...

Oto dlaczego szczegółowe rozpracowanie tła i zaplecza terenowego jest dla Sowietów co najmniej kłopotliwe w całej aferze tego zamachu, którego dalszy przebieg był następujący. (d.n.)

 

(„Lwów i Wilno” 1948, nr 78; z 4 lipca)
13 MARCA 1943 ROKU

II.

 

W poprzednim artykule wymieniłem kilka głównych nazwisk osób biorących udział w próbie przewrotu antyhitlerowskiego. Początkowo rozważany był problem, czy można dokonać go bez mordowania Hitlera, czy też sprzątnięcia go jest konieczne? Większość zawyrokowała, iż bez usunięcia Hitlera mowy o żadnym przewrocie być nie może. Każde jego uwięzienie czy aresztowanie, pociągnie za sobą tylko jego odbicie. Hitler musi zginąć.

Jak i gdzie? Minęły lata, zanim wytworzyła się sytuacja, którą uważano za dostatecznie dojrzałą do zamachu. Było to w roku 1942. Plan został z grubsza aprobowany: ściągnąć Hitlera do Kwatery Operacyjnej Grupy Środkowej w Smoleńsku, opanowanej przez sprzysiężonych i tam go zabić. Dowódcą „Heeresgruppe Mitte” był generał feldmarszałek von Kluge, a inspiratorem zamachu pierwszy oficer jego sztabu, generał von Tresckow.

W końcu roku 1942 generał Olbricht i Oster prosili Tresckowa, aby dał im jeszcze kilka tygodni czasu dla dokonania ostatecznych przygotowań w Berlinie. Plany opanowania stolicy, Kolonii, Monachium i Wiednia nie były jeszcze dostatecznie rozpracowane i przygotowane. Niezależnie, gen. von Kluge nie był wciąż ostatecznie przekonany. W szczególności zaś wzdragał się na samą myśl, że Hitler ma być zabity właśnie w jego Kwaterze. Zdaje się, że Tresckow miał z nim dużo kłopotu.

ŚCIĄGNĄĆ HITLERA DO SMOLEŃSKA

Główną jednak troską były zabiegi wokoło ściągnięcia Hitlera do Smoleńska. Nastał rok 1943. W tym czasie szefem adiutantury osobistej Hitlera był niezmiernie przezeń ceniony gen. Schmundt, duszą i ciałem mu zresztą oddany. (Zginął podczas zamachu 20 lipca 1944.) Tresckow znał go dobrze. Drogą osobistego kontaktu usiłował go przekonać, aby namówił Hitlera do odwiedzenia Smoleńska. Oczywiście argumentów i pretekstów w tym okresie znaleźć było można pod dostatkiem. Schmundt nie był człowiekiem podejrzliwym i dał się przekonać.

Hitler zapowiedział swoją wizytę w Smoleńsku, ale zaraz potem ją znowu odwołał. „Leżało w jego zwyczaju” – pisze Schlabnerdorff – zapowiadać i odwoływać”. W ten też sposób było i z wizytą na środkowy odcinek frontu. Kilkakrotnie przychodziła depesza i kilkakrotnie była odwołana. Wytworzyło to stan nerwowy w kwaterze Klugego, doprowadzony do najwyższego napięcia.

Tresckow postanowił, że sztab zostanie otoczony pułkiem kawalerii barona von Boeselagera i Hitler zamordowany zaraz po przybyciu, strzałami z pistoletu.

ZMIANA PLANU

Gdy już wszystko prawie było przygotowane w najdrobniejszych szczegółach, nagle... von Kluge się załamał. – Nie i nie. Przede wszystkim – powiada – nie nastała jeszcze taka sytuacja na froncie, która by unaoczniała konieczność usunięcia Hitlera dla ratowania Niemiec. Trzeba zaczekać... Tresckow domyśla się, że Klugemu chodzi nie tylko o moment psychologiczny opinii, co o niechęć do zamachu w jego Kwaterze. Postanowiono zatem działać bez jego wiedzy, a postawić go przed faktem dokonanym.

Plan został zmieniony: nie strzelać do Hitlera otwarcie, a przeszmuglować do jego samolotu bombę zegarową, która by rozniosła cały aparat w powietrzu. Plan wydawał się o tyle lepszy, iż uniknie się w ten sposób całej afery morderstwa, zwali się rzecz na katastrofę albo zestrzelenie przez nieprzyjaciela. Następna konieczność objęcia władzy przez armię podczas wojny byłaby już tylko konsekwencją logiczną, przeciwko której mogłaby protestować najwyżej nieznaczna klika partyjna. Sprawa zastępstwa Göringa w ogóle nie była brana poważnie w rachubę.

Więc bomba. Ale jaka? Niemieckie bomby zegarowe miały duży defekt techniczny. Polegał on głównie na tym, że nie dawało się uniknąć pewnego, acz cichego, syczenia przewodnika zapalającego, co mogło zwrócić przypadkowo uwagę. O wiele lepsze były bomby angielskie. W tym czasie Anglicy zrzucali większe ilości materiałów wybuchowych, przeznaczonych dla akcji oporu i sabotażu. Większość tych zrzutów dostawała się w ręce niemieckie.

DWIE „FLASZKI KONIAKU”

Angielski materiał wybuchowy, o wielkości średniej książki, był w stanie zmieść i zniszczyć wszystko, co się znajdowało w obrębie jednego pokoju. Zapalniki angielskie skonstruowane były bardzo pomysłowo. Zresztą było ich trzy rodzaje. Jedne z nich działały po 10 minutach, inne po pół godziny, wreszcie takie po dwóch godzinach. Za pośrednictwem zwyczajnego naciśnięcia na szyjkę zapalnika pękała mała flaszeczka; wydobywała się z niej następnie gryząca ciecz, która przeżerała drucik utrzymujący iglicę; po pęknięciu drucika iglica uderzała w piston, a ten zapalał bombę.

Rzeczy proste natrafiają jednak czasem na nieprzewidziane przeszkody. Zdawałoby się bomb i materiałów wybuchowych jest dużo podczas wojny, zdawałoby się, nie budzi żadnego podejrzenia fakt, że jakiś generał potrzebuje materiału wybuchowego... A po co? W jakim, ściśle, celu?... Tymczasem czas naglił. Z opresji ratuje von Tresckowa pułkownik baron von Gersdorff, drugi oficer sztabu. W tym czasie nie należał on jeszcze do sprzysiężenia, ale właśnie charakterystyczne jest dla nastrojów wśród arystokracji niemieckiej tego okresu, że Tresckow nie waha się wyjawić swego planu baronowi von Gersdorff, z chwilą gdy jedynie za jego pośrednictwem służbowym mógł uzyskać potrzebny materiał wybuchowy, a baron von Gersdorff nie waha się pięciu minut, gdy się dowiaduje, że chodzi tu o... zabicie Hitlera!

Następnie dokonywują prób. Nie zawsze wypadają one dobrze. Dlaczego? Pod jakimś pretekstem interpelowany w tej sprawie fachowiec saper wyjaśnia, że niska temperatura zimy rosyjskiej przedłuża znacznie działania płynu żrącego.

W międzyczasie nadchodzi wiadomość, że Hitler wyznaczył swoje przybycie do Smoleńska nieodwołalnie na dzień 13 marca. Trzeba się było śpieszyć. Próby zakończono i materiał wybuchowy zapakowany został w kształt, mający imitować dwie flaszki koniaku. Trzeba było o tym pamiętać, iżby opakowanie nie przeszkadzało w puszczeniu w ruch mechanizmu zapalnika. Wszystko przygotowane.

HITLER LECI

Gdy czytam teraz opis Schlabnerdorffa, staje mi jak żywo przed oczami lotnisko w Smoleńsku. Wypada się nagle z chmur i widzi rudawe brzegi Dniepru, niebieską jego wstęgę, spalone miasto, biały sobór na wzgórzu. Olbrzymie lotnisko ubite z gliny, jak kort tenisowy. W suszę jest dobre, w deszcz, w półwiosnę marcową, pokryte w łaciate plamy śniegu, jak skóra wielkiej krowy rozciągniętej daleko na ziemi, jest grząskie, czepia się butów i opon samochodowych. Dnia 13 marca 1943 r. obstawione było wartą wojskową, kordonem Feldpolizei, SS. Hitler przybył jak zawsze w dużej asyście. Dwum samolotom, wiozącym jego sztab przyboczny, towarzyszyły myśliwce eskortujące. Przybył naturalnie kucharz Hitlera i lekarz.

Samoloty obstawione zostały natychmiast przez przewidziane warty SS. Dostęp do nich był praktycznie niemożliwy. O przemyceniu do wewnątrz bomby mowy być nie mogło.

Bezpośrednio po przylocie odbyła się narada w sztabie, w pokoju gen. Kluge. Tu już łatwo byłoby zaaranżować zamach, ale ofiarą jego padliby również ci oficerowie, którzy należeli do sprzysiężenia i przewidziani na kierownicze stanowiska po udanym przewrocie. Rzecz zatem była niewykonalna.

HITLER JE

Po skończonej naradzie odbył się uroczysty obiad. – Schlabnerdorff twierdzi, że widok jedzącego Hitlera zrobił nań odrażające wrażenie. Jadł tylko rzeczy przygotowane bezpośrednio przez swego kucharza. Była to jakiegoś nieokreślonego gatunku jarzyna. Nie krępując się, podsuwał uprzednio swój talerz lekarzowi, aby ten wypróbował... Obecni udawali, ze nie widzą. Hitler opiera lewą rękę o udo, sam się pochyla do stołu, prawy łokieć wspiera na blacie i je łyżką, nie unosząc ręki. W międzyczasie popija różne bezalkoholowe trunki przygotowane dlań tylko specjalnie.

Przed obiadem zapowiedziano wszystkim obecnym, aby się powstrzymali od palenia tytoniu.

Właśnie podczas tego obiadu odbyła się wymiana zdań, która miała zaważyć na losach świata: Tresckow zwrócił się do przybyłego z Hitlerem pułkownika Brandta, który należał do najbliższego jego otoczenia, z zapytaniem, czy zechce być tak grzeczny i zabrać ze sobą dla generała Stieffa... Tak jest, dla generała Stieffa z Oberkommando des Heeres, adresowaną paczkę?

– Ach, drobiazg... To są dwie flaszki koniaku. Nie zajmą dużo miejsca w samolocie.

Pułkownik Brandt zgodził się chętnie zabrać koniak i odesłać go następnie na adres gen. Stieffa.

Schlabnerdorff połączył się z Berlinem i nadał dla kapitana Gehre, najbliższego współpracownika gen. Ostera, umówiony sygnał, zapowiadając, że zamach dokonany zostanie lada chwila. Oster miał zawiadomić o tym Olbrichta, celem wydania ostatnich zarządzeń przed przewrotem.

DECYDUJĄCA CHWILA

Po obiedzie wszyscy obecni udali się na lotnisko. Bezpośrednio odprowadzali Hitlera Kluge i Tresckow. Motory dwóch samolotów transportowych i eskorty myśliwskiej były już zapuszczone.

Schlabnerdorff niósł dwie butelki koniaku. Hitler pożegnał się i skierował do swojej maszyny. Za nim szedł płk Brandt. Tresckow w tym momencie dał znak ruchem głowy, aby wręczyć mu paczkę. Schlabnerdorff miał w ręku schowany kluczyk, którym przez specjalnie pozostawiony maleńki otworek w miejscu rzekomych korków butelki, nacisnął zapalnik. Nastawiony był na pół godziny. Opowiada, że całym wysiłkiem woli musiał powstrzymać drżenie rąk, gdy wręczał paczkę Brandtowi. – Zatrzasnęły się drzwiczki. Samoloty wzniosły się, poleciały. Los Hitlera był przypieczętowany.

Kapitan Gehre w Berlinie otrzymał ze Smoleńska umówiony sygnał, że zamach „jest w toku”.

UPŁYWAJĄ MINUTY

Nie trudno sobie wyobrazić napięcie, jakie zapanowało wśród wtajemniczonych w Kwaterze Smoleńskiej. Nie należał do nich wszakże Kluge. Miał się dowiedzieć post factum. – Upływały minuty...

Wiadomym było, ze samolot Hitlera zaopatrzony jest w specjalne udoskonalenia. Kabina Führera była opancerzona i posiadała automatyczny spadochron. Wszystko to jednak wzięte było pod uwagę i wkalkulowane. Siła bomby była tak duża, iż powinna rozerwać samolot w strzępy. W najgorszym wypadku musiała spowodować tak wielką wyrwę, iżby runął jak kamień na ziemię.

Upływały minuty...

Pierwszej wiadomości oczekiwano nadanej drogą radiową od któregokolwiek z myśliwców eskortujących. Wybuch winien był nastąpić jeszcze przed Mińskiem.

Upływały minuty... nic nie nadchodziło. Kwadranse. Pół godziny. Godzina. Nic. Po dwóch godzinach nadeszła wiadomość, że samolot Führera wylądował szczęśliwie na lotnisku w Rastenburg w Prusach Wschodnich!

PRAWDZIWY KONIAK RATUJE SPISKOWCÓW

Kompletne fiasko, którego przyczyny na razie nie są znane. Przede wszystkim ze Smoleńska do Berlina idzie kolejny szyfr do kpt. Gehre. Następnie zaś pytanie: co robić? Jeżeli płk Brandt odda paczkę, jak był proszony, gen. Stieffowi, nastąpi inna katastrofa, ale nie ta jaką oczekiwano między Smoleńskiem a Mińskiem, tylko – wykrycie planowanego zamachu, ponieważ gen. Stieff nie należał do wtajemniczonych! Tresckow łączy się więc natychmiast z Kwaterą Główną Hitlera, prosi Brandta i zapytuje, czy odesłał już butelki z koniakiem?

– Nie.

– Ach, to szczęśliwie! Bo zaszło nieporozumienie i wręczone zostały nie te butelki. Schlabnerdorff leci właśnie kurierskim samolotem do waszej kwatery służbowo i przy okazji zabierze ze sobą właściwy koniak. Proszę mu natomiast oddać tamten.

– Ależ, doskonale.

Pakuje się więc autentyczne dwie flaszki koniaku, który zabiera Schlabnerdorff i leci tego samego dnia do Prus, pod jakimś pretekstem wojskowej natury. Brandt z uśmiechem, potrząsając straszliwą bombą w powietrzu oddaje mu ją do rąk. Schlabnerdorff blednie przy tym z lekka. Oddaje prawdziwy koniak, opuszcza natychmiast Kwaterę Hitlera i łapie pociąg na stacji Korschen, gdzie ma zamówiony przedział do Berlina. Z wielką ostrożnością rozpakowuje bombę, rozładowuje zapalnik. Wszystko była w porządku: iglica uderzyła w kapsel. Materiał wybuchowy po prostu dlaczegoś się nie zapalił.

Może by jakiś ekspert angielski, gdyby mu dano do ekspertyzy wyrabiane w Anglii bomby wykrył drobny zapewne błąd, jakąś maleńką techniczną usterkę, która spowodowała, że – bieg dziejów wojny nie poszedł innym torem...

Ciekawe jest zestawienie listy osób rozstrzelanych, głównie zaś powieszonych po nieudanym, drugim zamachu na Hitlera 20 lipca 1944 r. Otóż 50% nazwisk posiada dodatek „von”, względnie „zu”, w tej liczbie 18 hrabiów, 9 baronów (Freiherren), 16 generałów, a których tylko nieduży odsetek zdążył przed aresztowaniem popełnić samobójstwo.

 

(„Lwów i Wilno” 1948, nr 79; z 11 lipca)

ECHA KATYNIA

Do redaktora "Wiadomości"

W.A. Zbyszewski w artykule pt. Zamachy na Hitlera ("Wiadomości" nr 128) wspominając o ukutym przez wojskowe sfery niemieckie zamachu na Hitlera w marcu 1943, wtrącił uwagę:

Józef Mackiewicz trafnie podkreślił w "Lwowie i Wilnie", że data tego spisku, właśnie w Smoleńsku, zupełnie obala bolszewicką tezę, że akurat w tym czasie Niemcy mieli wymordować polskich oficerów w pobliskim Katyniu.

Zaszło tu nieporozumienie, które chciałbym sprostować: nie mogłem podkreślać, że „akurat w tym czasie Niemcy mieli wymordować polskich oficerów”, gdyż według wersji sowieckiej morderstwa mieli dokonać na jesieni 1941, a nie w marcu 1943. Natomiast komunikat sowiecki głosi, że właśnie w marcu 1943 mieli zacierać ślady zbrodni i dokonać niebywałego w dziejach fałszerstwa, na skalę, która wymagała użycia olbrzymiego aparatu wojskowego pod Smoleńskiem. Otóż dziś wiemy, że aparat ten pochłonięty był akurat wtedy... planem przewrotu i zamachu na Hitlera! W wymienionym zatem przez p. Zbyszewskiego artykule, we „Lwowie i Wilnie”, podkreślałem, że data tego spisku jest jeszcze jednym dowodem, obalającym tezę sowiecką o rzekomym sfałszowaniu Katynia przez Niemców.

Skoro już mowa o Katyniu, chciałbym przy okazji zamieścić drobne wyjaśnienie w związku z artykułem prof. Stanisława Strońskiego (nr 125/126 „Wiadomości”), omawiającym opracowaną przeze mnie książkę. [23] Wszystkie uwagi prof. Strońskiego uważam za słuszne, prócz jednej na temat brzmienia nazwy miejsca straceń: „Kosogory”, czy jak sugeruje raczej „Kozogory”. Otóż: „Kozogory” w żadnym wypadku. Natomiast pytanie: „Kosogory” czy „Kozie Góry” nie zostało rozstrzygnięte. W moim przekonaniu i tak, i tak. Od miejscowej ludności słyszałem, jak mówiła o wzgórzach, gdzie bolszewicy wymordowali naszych oficerów, raz: „Kosogory”, tzn. po polsku: „Skośne Góry”, raz znowuż: „Kozji Gory”, czyli „Kozie Góry”. Również w indywidualnych relacjach powtarza się to jedna, to druga nazwa. Stąd uważam, że obydwie powinny być zachowane, mimo ich tak różnych znaczeń, i cytowane obok, w nawiasie. Jeżeli chodzi o Niemców, częściej używali drugiej nazwy, pisząc ją fonetycznie: „Kosi Gory”. Tak np. w raporcie końcowym z 10 czerwca 1943, podpisanym przez sekretarza policji polowej Voßa, na str. 33 niemieckiego zbioru dokumentów, czytamy: „...Kosi Gory, d[as]. h[eißt]. Ziegenberg”.

W sowieckim komunikacie urzędowym, drukowanym w Moskwie po polsku, znajdujemy „Kozie Góry”.

(„Wiadomości”, Londyn 1948, nr 40)

 

KATYŃ W „DAILY TELEGRAPH”

Niespodziewanie na łamach „Daily Telegraph” rozpętała się dyskusja o Katyniu.

Mr Pritt, komunista czy komunizujący (nie wiem, co jest gorsze?) oświadczył, że mord katyński dokonany został przez Niemców, do czego przecież przyznaje się sam Goebbels w swych pamiętnikach! Nie ulega wątpliwości, że p. Pritt słyszał dzwon sowiecki, w który uderzono w Moskwie po ogłoszeniu przez Lochnera prywatnego dziennika Goebbelsa, ale zapomniał, jaki był jego dźwięk, innymi słowy, o który mianowicie z ustępów dziennika chodziło propagandzie sowieckiej i najniefortunniej wyjechał ze sprawą amunicji znalezionej w grobach, czyli z rzeczą, którą nawet oficjalny komunikat sowiecki wolał swojego czasu pominąć milczeniem.

Bolszewicy istotnie niedawno uczepili się oburącz ustępu dziennika, zanotowanego pod datą 29 września 1943 r., czyli bynajmniej nie tego, z którym wyjechał p. Pritt. Liczyli przy tym swoim zwyczajem, że ich krzykliwa propaganda dotrze do stu na jednego, który by pamiętniki Goebbelsa przeczytał naprawdę. Należy im przyznać, że jak zawsze zresztą w sprawach propagandy, okazali się mistrzami i w znacznym stopniu cel zamierzony osiągnęli. Do tego stopnia, że nawet wśród najlepiej poinformowanych sfer polskich słyszałem głosy, że Goebbels podobno przyznał się itd. „W każdym razie bolszewicy mieli rację: tych, którzy czytali Goebbelsa okazała się nieskończona mniejszość w zestawieniu z tymi, którzy coś zasłyszeli, „że podobno tam coś takiego napisał”...

Jakkolwiek zatem dziennik Goebbelsa dotyczący Katynia jest tylko marginesem ubocznym, w zestawieniu z konkretnym materiałem znajdującym się w rękach polskich, to jednak ze względu na echo, komentarze i pogłoski, jakie wywołał i wywołuje w dalszym ciągu – byłoby rzeczą pożyteczną, aby raz wreszcie i ten margines rozpracować i zapoznać z nim czytelnika polskiego.

W oryginale niemieckim, wydanym przez Atlantis Verlag w Szwajcarii, pierwszą wzmiankę o Katyniu znajdujemy na str. 289, zanotowaną pod datą 9 kwietnia 1943 r. Brzmi ona, jak następuje:

W bliskości Smoleńska zostały odnalezione polskie groby masowe. Bolszewicy trzasnęli tu po prostu 10.000 jeńców polskich, w tej liczbie więźniów cywilnych, biskupów, inteligentów, artystów itd. i zaryli w grobach masowych. Na tych grobach założyli plantacje, ażeby ukryć ślady swego przestępczego czynu. Dzięki wskazówkom mieszkańców doszło się tajemnicy tych rozstrzeliwań i oto ukazuje się nam straszliwe spustoszenie ludzkiej duszy. Spowoduję, aby polskie groby masowe zostały odwiedzone przez znajdujących się w Berlinie dziennikarzy zagranicznych. Polecę również skierowanie tam intelektualistów polskich. Niech się przekonają wreszcie naocznie, co ich oczekuje, gdy[by] wielokrotnie przez nich żywione intencje pobicia Niemców przez bolszewików, spełnić się miały.

Pierwsza ta notatka pisana jest niewątpliwie pod wrażeniem, impulsywnie, z przesadą. Jak wiadomo, w Katyniu nie znaleziono 10 tysięcy, a tylko ponad 4 tysiące trupów; nie było tam też żadnych biskupów.

14 kwietnia 1943... Znalezienie 12 tysięcy oficerów polskich wymordowanych przez GPU zostanie włączone do antybolszewickiej propagandy w wielkim stylu. Skierowałem tam dziennikarzy itd.... Teraz udzielił również Führer zezwolenia na danie prasie niemieckiej dramatycznego meldunku. Udzieliłem wskazówek, aby materiał propagandowy wyzyskany był w największym rozmiarze. Będziemy mogli żyć z tego kilka tygodni.

Ta druga notatka, w połączeniu z pierwszą, potwierdza wszystko, cośmy dotychczas wiedzieli o działaniach niemieckich w stosunku do Katynia: radość z powodu nadarzającej się świetnej okazji propagandowej; wyzyskanie tej propagandy na wielką skalę. Zupełne zaskoczenie i nieznajomość stanu faktycznego wobec dopiero rozpoczętych ekshumacji. Goebbels zamiast przezornie wycofać się z poprzedniej liczby „10 tysięcy”, winduje ją do „12 tysięcy”.

16 kwietnia 1943... Wieczorem Röllenberg pokazuje mi zdjęcia z grobów masowych w Katyniu, przeznaczonych na ekrany zagraniczne... Trudno sobie wyobrazić, co by Niemcy, co by Europę oczekiwało, gdyby ta azjatycko-żydowska nawała miała zalać naszą część świata. Wszystkie siły, aż do ostatniego tchu, winny być zmobilizowane celem przeszkodzenia podobnemu nieszczęściu.

Zważmy, iż w ten sposób pisał Goebbels w swym dzienniczku prywatnym, bynajmniej nie przeznaczonym do publikacji, jak to jednoznacznie i niewątpliwie wynika z tych licznych zakulisowych i drastycznych tematów hitlerowskiego życia wewnętrznego, w jakich się grzebie. Nie może być zatem mowy o tym, iżby sam nie wierzył, że zbrodni katyńskiej dokonali bolszewicy... Jak też dalej:

17 kwietnia 1943... Cała sprawa Katynia staje się olbrzymim politycznym problemem... Musimy ją rozegrać według wszelkich prawideł sztuki. Ponieważ te 10 do 12 tysięcy oficerów [24] polskich raz już straciło swe życie, zresztą niezupełnie bez własnej winy, gdyż byli(właściwymi naganiaczami do wojny, niechże przynajmniej do tego posłużą, aby narodom Europy otworzyć oczy na bolszewizm.

W dalszym ciągu pod wymienioną datą omawia wiadomość o zwróceniu się Rządu Polskiego do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, oraz niemiecką inicjatywę w tym kierunku.

18 kwiecień 1943... Wieczorem przedstawiono mi fotosy z Katynia. Są tak straszne, iż tylko częściowo nadają się do publikacji. Dokumentaryczne podłoże, które tu w fotograficznych odbitkach zostaje przedłożone, jest drastycznym dowodem mordu bolszewickiego, który obecnie nie może już być negowany.

Dalej następuje utyskiwanie na prasę szwedzką, która „nogami i rękami” broni się przed zamieszczaniem sprawozdań korespondentów berlińskich. – „Widać z tego – dodaje Goebbels – jak mało neutralną jest Szwecja”. – w końcu tegoż dnia notuje jeszcze ciekawą uwagę na marginesie niejako sprawy katyńskiej:

Tu i ówdzie daje się słyszeć w pewnych sferach narodu niemieckiego, zwłaszcza wśród intelektualistów, że bolszewizm wcale nie jest tak złym, jak go Naziści przedstawiają. Pochodzi to stąd, żeśmy dotychczas bolszewickie „Greueltaten” z uwagi na członków rodzin tych, którzy zaginęli na froncie wschodnim, niezupełnie tak przedstawiali, jakimi one są. Wypadek katyński pozwoli nam powetować stracone.

Z grubsza zatem powtarza się ciągle ta sama nić przewodnia: bezwzględne przekonanie w winę sowiecką, oraz możliwie wszechstronne wyzyskiwanie, zdyskontowanie jej na forum politycznym, a przede wszystkim propagandowym.

W następnym artykule postaram się omówić te ustępy, które niektórym wydają się „wątpliwe”, a wyzyskane zostały przez akcję sowiecką.

(„Lwów i Wilno”, Londyn 1949, nr 101; z 16 stycznia)

 

DALSZA DYSKUSJA O KATYNIU

 

Już w poprzednim artykule (patrz „Lwów i Wilno” z dn. 15 bm.) stwierdziłem, że wszystkie zawarte w pamiętniku Goebbelsa wzmianki dotyczące Katynia nie stanowią same przez się żadnej rewelacji. a raczej tylko potwierdzenie tego wszystkiego, cośmy o działaniu i wyzyskaniu mordu katyńskiego przez stronę niemiecką wiedzieli. W ten sposób rzecz całą można by śmiało pominąć milczeniem, gdyby do ponownego jej omówienia nie sprowokował nas chwyt propagandy sowieckiej i wytoczony przez Pritta argument w dyskusji toczącej się aktualnie na łamach „Daily Telegraph”. Dlatego rozpracowanie, po raz pierwszy zresztą, tej części pamiętników Goebbelsa i konfrontacja ich z materiałem przez nas posiadanym wydaje się rzeczą pożyteczną.

W rozpoczętym w poprzednim numerze omówieniu zwróciłem uwagę na wyraźnie wynikający z notatek Goebbelsa charakterystyczny moment zaskoczenia, jakim było dla Niemców odkrycie zbrodni katyńskiej, tudzież gorączkowe z ich strony starania, aby sprawie nadać możliwie największy rozgłos i możliwie skutecznie wyzyskać dla własnych celów. Rzecz oczywiście zrozumiała. Zatrzymałem się na dacie, pod którą Goebbels po raz pierwszy wspomniał o inicjatywie zbadania sprawy przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż. W dalszym ciągu, pod datą 19 kwietnia 1943, pisał:

Międzynarodowy Czerwony Krzyż nie dał jeszcze odpowiedzi decydującej. Zmyślnie wyzyskuje on jako wymówkę fakt, że w Genewie nie pracuje się w soboty i niedziele. Ci neutralni mają dobrze. Siedzą sobie daleko od strzału i jeszcze są zapraszani do roli sędziów rozjemczych pomiędzy mocarstwami.

20 kwiecień 1943. Po prostu zabawnie działają te oświadczenia Czerwonego Krzyża w Genewie. Czerwony Krzyż odbywa nieustanne posiedzenia. Można sobie wyobrazić, jak oni sobie tam głowy rozwalają dyskusją, czy jechać do Katynia, czy nie.

23 kwiecień 1943. Sprawa Katynia rozwija się dalej. Czerwony Krzyż wciąż się zastanawia. Widzi się po prostu tych kantonalnych dyplomatów, jak siedzą w pocie czoła (im Schwitzkasten sitzen).

Ze swej strony można by powiedzieć, że widzimy po prostu Goebbelsa, jak się pieni sarkazmem i wścieka na Czerwony Krzyż. Rzecz bowiem w tym, że bezpośrednio po inicjatywie polskiej, aby zbadanie Katynia powierzyć instytucji genewskiej, z identyczną inicjatywą wystąpiły Niemcy. [25] Nie ulega wątpliwości, że nigdy by tego nie uczyniły, gdyby mord katyński dokonany został przez nich samych. Gdyby bowiem miało być prawdą przedstawienie Komisji Sowieckiej, że Niemcy w marcu tegoż roku 1943 zrewidowali wszystkie trupy, wsadzili im w kieszenie fałszywe dokumenty i ponownie zasypali – czyż mogliby już w kwietniu ponownie zapraszać na zbadanie podobnej ordynarnej mistyfikacji komisję śledczą takiej instytucji jak Międzynarodowy Czerwony Krzyż w Genewie!... Nie czyniąc przy tym żadnych zastrzeżeń z góry, a przeciwnie, zabiegając o możliwy udział przedstawicieli państw neutralnych! Czy podobna było przypuścić, aby Czerwony Krzyż powołał ludzi, którzy by się na całej maskaradzie nie poznali? Poddali się jakiejś presji niemieckiej i powiedzieli to tylko, co im strona niemiecka podyktuje? Zresztą jakimi środkami presji mogli Niemcy rozporządzać w stosunku do Komisji Czerwonego Krzyża, ażeby zmusić ją do świadczenia w ewentualnym kłamstwie? Chyba po uzyskaniu podpisu pod sfałszowaną ekspertyzą wymordować całą Komisję do nogi, albo nie wypuścić z zasięgu niemieckich władz państwowych... W przeciwnym bowiem wypadku członkowie Komisji rozjechawszy się do państw neutralnych, rozgłosiliby światu nie tylko całą prawdę, jaką zastali w Katyniu, ale i sposoby presji wywieranej na nich przy podpisywaniu orzeczenia. W ten sposób Niemcy uzyskałyby w każdym wypadku efekt odwrotny od zamierzonego, czyli rozpętaną przez siebie aferę katyńską zwrócili przeciwko sobie samym.

Ich zabiegi tedy wokół Komisji Genewskiej w śledztwie są jeszcze jednym z liczby oczywistych dowodów, że to nie oni dokonali mordu katyńskiego. Dr Goebbels, cokolwiek by się powiedziało o jego osobie, należy przyznać, nie był naiwnym durniem. Poza tym wyznawał się doskonale w swoim zawodzie propagandzisty. Rozumiał, jak wielki cios moralny zadany zostanie bolszewikom z chwilą, gdy szereg autorytetów neutralnych będzie musiało sumiennie przyznać, że straszliwego mordu dokonano na rozkaz z Moskwy. Stąd uchwycił się oburącz inicjatywy zaproszenia Czerwonego Krzyża, stąd też jego rozgoryczenie, że instytucja genewska uchyliła się od udziału w śledztwie. – Pod datą 23 kwietnia 1943, pisze:

Czerwony Krzyż powziął oto w końcu decyzję. Przysyła nam telegram, w którym zawiadamia, iż gotów jest posłać rzeczoznawców, ale tylko pod warunkiem, że wszystkie zainteresowane strony, a więc w tej liczbie i Sowiety, go o to poproszą. To mi na to wygląda, jakby (na przykład) ktoś oskarżony o morderstwo miał stanąć przed sądem nie tylko w charakterze oskarżonego, ale jednocześnie rzeczoznawcy zaproszonego do współudziału w wydawaniu wyroku.

W tym miejscu wypada zanotować, iż ironia dr Goebbelsa przewidywała możliwość raczej optymistyczną... Rzeczywistość wypadła bowiem nieco pesymistyczniej w Norymberdze, gdy morderca zaproszony został nie tylko w charakterze rzeczoznawcy, ale i prokuratora, i – sędziego!

Jak bardzo Niemcy pragnęli udziału Czerwonego Krzyża w zbadaniu sprawy katyńskiej i jak wielki spotkał ich zawód po jego odmowie, dowodzi to, że w Berlinie musiano się nawet zastanawiać nad możliwością zerwania z instytucją genewską, skoro Goebbels pisze w dalszym ciągu pod tą samą datą:

Mimo wszystko nie uważam za słuszne atakować Czerwonego Krzyża. Jesteśmy przede wszystkim w sprawie jeńców wojennych tak bardzo od Czerwonego Krzyża uzależnieni, iż nie wydaje się rzeczą rozsądną doprowadzenie rzeczy do lekkomyślnego krachu...

Nie znajdujemy też nic specjalnie nowego w następnych notatkach Goebbelsa, w których omawiając przebieg kryzysu polsko-sowieckiego, wynikłego na tle tragedii katyńskiej, lwią część „zasługi” w wywołaniu tego kryzysu przypisuje sobie i swojej propagandzie. W wielu miejscach jego pamiętników spotkamy się z podobną autoreklamą, gdy np. przypisuje przesadne znaczenie swoim polityczno-propagandowym artykułom w „Das Reich”. Oczywiście, że sprawa Katynia to nie jakiś tam polityczny artykuł i Goebbels ma wszelkie dane, aby zacierać ręce. Pod datą 27 kwietnia (1943) pisze, iż zerwanie polsko-sowieckie odkłada na razie na jeden dzień, by odczekać dalszego przebiegu wypadków. Zaś pod datą dnia następnego, 28 kwietnia, przechwala się:

Najważniejszym tematem międzynarodowych debat jest naturalnie zerwanie pomiędzy polskim rządem emigracyjnym a sowieckim. Zgodna jest opinia wszystkich wrogich rozgłośni i gazet, że zerwanie to jest totalnym sukcesem propagandy niemieckiej. Podziwia się wyjątkową przebiegłość i zręczność, z jaką potrafiliśmy sprawie Katynia nadać charakter wielkiego problemu politycznego itd....

W międzyczasie pogłębiła się na marginesie sprawy Katynia, o czym już wspomniałem w pierwszym artykule, rozbieżność pomiędzy ministerstwem propagandy a Wehrmachtem na temat przedstawiania i komentowania okrucieństw sowieckich w ogóle, a fotosów propagandowych katyńskich w szczególe. Wehrmacht reprezentuje pogląd, aby w ilustrowaniu tych okrucieństw nie przesadzać, ze względy na nastroje w kraju i morale licznych rodzin, których członkowie dostali się do niewoli sowieckiej. Natomiast dr Goebbels pisze (tego samego 28 kwietnia):

Wojskowym w Głównej Kwaterze Führera udało się istotnie wycofanie zdjęć katyńskich z tygodniowego dodatku filmowego. Führer nie ma niestety czasu, aby je osobiście przejrzeć i chce ewentualnie zezwolić na ich wyświetlanie dopiero w tygodniu przyszłym. Wtedy będą te zdjęcia na tyle przestarzałe, iż utracą swą wartość aktualną. Wojskowi ( Die Militärs) powołują się głównie na nastrój wśród krewnych naszych zaginionych. Mamy tu dokonać wyboru pomiędzy względami na tych rodaków, a interesem całego narodu niemieckiego. Szacuję ten ostatni wyżej i dlatego jestem za tym, aby bolszewizm przedstawiać takim, jakim on jest.

Dnia 29 kwietnia Goebbels jeszcze raz daje wyraz swemu zadowoleniu z powodu rozłamu w obozie alianckim. – „Polacy – pisze – zostali przez Anglików i Amerykanów wyklęci z ambony (abgekanzelt), jakby należeli do obozu wrogiego. Kryzys jest większy niż pomiędzy Darlanem i de Gaullem...”

30 kwietnia (piątek). Ze wszystkich stron naraz podejrzewa się naszą propagandę, żeśmy dlatego sprawę Katynia rozdęli, aby dojść do separatystycznego pokoju bądź z Anglikami, bądź z Sowietami. To nie leżało naturalnie w naszych zamiarach, jakkolwiek możliwość podobna byłaby przyjemną.

Następuje kilka dni, w ciągu których Goebbels nic odnoszącego się do Katynia nie notował. Dopiero 8 maja (1943) pisze, co następuje:

Niestety w grobach Katynia znaleziono amunicję niemiecką. [26] Albo chodzi tu o amunicję, którąśmy w okresie naszego dobrotliwego porozumienia z Sowietami im sprzedawali, albo też Sowiety same ją tam wrzuciły. W każdym wypadku koniecznym jest na razie utrzymanie tej sprawy w tajemnicy; gdyby doszła do wiadomości naszych wrogów, groziłaby jej zawaleniem.

Oto jak brzmi notatka, na którą powołał się Pritt w swym liście do „Daily Telegraph”, dowodząc, że sam Goebbels „wyznał” itd. Oczywiście powoływanie się w danym wypadku na opinię Goebbelsa jest co najmniej ryzykowne. Mówi on bowiem wyraźnie, wypowiada swoje przekonanie bez ogródek, przekonanie, które reprezentuje od początku, że mordu dokonali bolszewicy, amunicję niemiecką albo wrzucali sami, albo użyli tą, którą dostali swojego czasu na podstawie umów handlowych. O żadnym więc „przyznaniu się” z jego strony mowy być nie może. Bolszewicy zagrabili poza tym moc amunicji w Polsce i państwach bałtyckich po roku 1939, której znaczna część, zwłaszcza amunicja pistoletowa, również była pochodzenia niemieckiego. W gruncie więc rzeczy sam fakt użycia w morderstwie katyńskim tej lub innej amunicji o niczym jeszcze nie świadczy. Ale Goebbels miał rację: sprawa z punktu efektywności propagandowej doznałaby poważnego uszczerbku, gdyby świat się dowiedział, że jeńcy polscy zamordowani byli amunicją niemiecką... Warunkiem pierwszym śledztwa w każdym morderstwie pospolitym jest zbadanie pochodzenia narządu mordu i przyznanie się do własności tego narzędzia, bez posiadania równocześnie solidnego alibi, jest co najmniej – rzeczą nieprzyjemną... Ale w tej chwili nie chodzi o tłumaczenie Goebbelsa, ile o skonfrontowanie jeszcze raz, że notatka Goebbelsa w zupełności potwierdza to, cośmy dotychczas wiedzieli o tej ważnej sprawie. A ważnej dlatego, że ilustruje nam bardzo wyraźnie do jakiego stopnia Niemcy byli zaskoczeni, skonfundowani, zdezorientowani niespodziewanym odkryciem własnej amunicji w grobach katyńskich. Sprawę amunicji opracowałem swojego czasu szczegółowo i raz już na ten temat pisałem w „Lwowie i Wilnie” z własnych wspomnień i wrażeń, doznanych na miejscu w Katyniu. Nie będę więc tej sprawy powtarzał, dorzucę jedynie, iż podobnie jak Goebbelsa trudno jest traktować jako naiwnego durnia, tak samo trudno jest podejrzewać całej hitlerowskiej machiny o brak fachowości w dziedzinie morderczej. Gdyby więc Niemcy dokonali masakry katyńskiej, to nie ulega wątpliwości, iż albo użyliby amunicji sowieckiej, której mieli pod dostatkiem, po wzięciu do niewoli szeregu armii czerwonych, albo posiadali z góry przygotowaną odpowiedź, a nie znaleźliby się w sytuacji zaskoczonego, jak to miało miejsce. Wiemy, że ostateczne wyjaśnienie sprawy nastąpiło dopiero 31 maja 1943 r. po zbadaniu, ze zwykłą skrupulatnością niemiecką, sprawy dostaw amunicji fabryki „Genschow Co” w Karlsruhe do Sowietów w latach dwudziestych bieżącego stulecia. Aż do tego wyjaśnienia sprawa amunicji trzymana była w tajemnicy. Całość sprawy przedstawiała się w końcu tak przekonywająco, że jak to wspomniałem już, bolszewicy woleli w swoich oficjalnych enuncjacjach pominąć ją kompletnym milczeniem. – Tyle o wzmiance dotyczącej amunicji.

Z następnej notatki Goebbelsa pod datą 10 maja, zdaje się wynikać, że odniósł on zupełne zwycięstwo nad panami z Wehrmachtu w sprawie sposobu prowadzenia propagandy antybolszewickiej:

Sprawa Katynia szczególnie zaimponowała Führerowi. Uznał w związku z nią, jak wielkie możliwości leżą dziś jeszcze w propagandzie antybolszewickiej. Wehrmacht nie ma w tej sprawie w ogóle nic do powiedzenia. Niech się troszczy o wojskową stronę prowadzenia wojny, a problemy psychologiczne prowadzenia narodu pozostawi wyłącznej kompetencji ministerstwa propagandy.

Jeszcze raz 20 maja 1943 r.:

Otrzymuję zeznania świadków z Katynia, przede wszystkim zaś raporty z zeznań złożonych przez rosyjskich robotników, w szczególności kolejarzy... Te sprawozdania mrożą krew... Polecam rozpracować je dla propagandy zagranicznej itd.

Nie zdaje się, ażeby z tej notatki, podobnie jak z poprzednich, można było wywnioskować, że Goebbels miał jakiekolwiek wątpliwości co do sprawcy mordu...

Na dacie 28 maja urywa się pamiętnik Goebbelsa. Ponoć nie zostały znalezione kartki z miesięcy letnich, za wyjątkiem dni od 25 do 29 lipca. Rozpoczyna się dopiero od 8 września 1943 roku. Czy w ciągu tych miesięcy, jak również całego następnego okresu, który brakuje, pisał cokolwiek o Katyniu, oczywiście wiedzieć nie możemy, natomiast pod datą 29 września 1943 roku znajdujemy ostatnią wzmiankę, wyzyskiwaną następnie w wielkim stylu przez propagandę sowiecką. Notatka ta ma treść następującą:

Niestety musieliśmy porzucić również Katyń. Bolszewicy na pewno stwierdzą teraz wkrótce, że (to) my rozstrzelaliśmy tych 12.000 oficerów polskich. W ogóle jest to sprawa, która nam na pewno w przyszłości przyczyni nieco kłopotu (einigen zu schaffen machen wird). Sowiety bez wątpienia dołożą starań, aby możliwie dużo podobnych grobów masowych odnaleźć, celem przypisania ich nam.

Ostatni ten zwrot nie da się dokładnie przetłumaczyć, brzmi on w oryginale niemieckim:

Die Sowiets werden zweifellos ihr Bestreben darein setzen, möglichst viele solcher Massegräber ausfinding zu machen, um sie uns in die Schuhe zu schieben.

Notatka ta istotnie mówi sama za siebie i nawet gdybyśmy nie znali wszystkich poprzednich, najwyraźniej utrzymana jest w tonie ironicznym, przy tym ironia dwóch poprzednich zdań, ażeby nikt nie miał złudzeń, podkreślona i niejako wytłumaczona: że „Sowiety postarają się nam wepchnąć w trzewiki”, co jest odpowiednikiem polskiego powiedzenia, gdy złodziej woła „łapaj złodzieja”. Doszukać się w niej „wyznania” czy „przyznania” Goebbelsa do mordu katyńskiego, znaczyłoby po prostu, że się nie rozumie tego, co się czyta. Zaś w połączeniu ze wszystkimi cytowanymi powyżej wypowiedziami, wyciągnąć z całości pamiętnika Goebbelsa korzystny dla Sowietów wniosek... no, na to chyba tylko trzeba – bolszewików!

Oczywiście, iż materiały, którymi rozporządza strona polska są tak przekonywające i tak dalece kompletne, że żadne wypowiedzi Goebbelsa nie mogły je zachwiać, gdyby nawet mówił co innego. Ale jak widzimy, mówił to samo, o czym wszyscy wiemy.

(„Lwów i Wilno” nr 102, Londyn 1949; z 23 stycznia)

JEŃCÓW WYMORDOWANO W UROCZYSKU

(Do Redaktora „Wiadomości”)

Pomiędzy prof. Stanisławem Strońskim i mną wynikła polemika na temat nazwy miejsca straceń naszych jeńców w Katyniu. Prof. Stroński twierdzi, iż miejscowość nazywa się tylko Kozie Góry, a ja – że posiada jeszcze drugą nazwę: Kosogory. W liście do redakcji [„Wiadomości”] (nr 144) prof. Stroński pisze słusznie:

A trzeba, żebyśmy znali nazwę tego straszliwego miejsca, którego pamięć przetrwa wieki.

Ponieważ podzielam w zupełności to zdanie prof. Strońskiego, pozwalam sobie jeszcze raz podjąć sprawę, która niektórym czytelnikom może wydać się błahą. W poprzednim liście („Wiadomości” nr 131) stwierdziłem, że będąc na miejscu w Katyniu, słyszałem, iż obok nazwy najbardziej rozpowszechnionej i przyjętej następnie w komunikatach urzędowych, Kozji Gory (Kozie Góry), miejscowi mieszkańcy używają też nazwy Kosogory (czyli Skośne Góry). Prof. Stroński oświadczył w odpowiedzi, że mieszkańcy tej nazwy nie używają i że ja jej słyszeć nie mogłem, z czego wynika, iż zarzuca mi... fałszywe świadectwo. Ten niewątpliwie ciężki a krzywdzący mnie zarzut opiera na dwóch przesłankach.

Po pierwsze, jak sam pisze:

Ta podwójność nazwy, kozie lub skośne, wydaje mi się zgoła nieprawdopodobną językoznawczo...

Po drugie, przytacza zdanie prof. Wacława Lednickiego, który przed trzydziestu z górą laty zajeżdżał tam często konno i dziś sobie przypomina, że miejscowość nazywano Kozji Horbyli, przy czym dopuszcza obok tego (jakkolwiek jej nie słyszał) nazwę „Kozie Góry”, ale wyklucza „Kosogory”.

Łatwo mi w ten sposób ustalić genezę całego nieporozumienia. Wynika bowiem z tego, co napisał prof. Stroński, że nie zna on tradycji podwójnych nazw, nadawanych miejscowościom w naszym kraju, bo gdyby ją znał, nie wydałyby się mu nieprawdopodobne językowo. Nie wiem dokładnie, jak było w dawnej Koronie, ale na terenie b. Wielkiego Księstwa Litewskiego rzecz była bardzo rozpowszechniona, oczywiście nie w odniesieniu do miejscowości zamieszkałych. Nie mam pod ręką w tej chwili odpowiedniego materiału, ale sądzę, iż gdybym go miał, mógłbym ilością podwójnych, a nawet potrójnych nazw, wypełnić stronicę większą niźli niniejsze siedem szpalt „Wiadomości”. Tak np. największe jezioro na Białorusi nazywało się albo Kniaź, albo Żyd, przy czym nawet na mapach uwidaczniano podwójną nomenklaturę, która, zgódźmy się, jest bardziej od się odległa znaczeniem niż Kozie Góry od Skośnych Gór. Przypomina sobie rzeczkę w pobliżu Narocza, którą nazywano Szyrmą, Lipą, albo Szemietówką. Ale zwyczaj nadawania podwójnych czy nawet potrójnych nazw był o wiele mniej rozpowszechniony, jeśli chodzi o rzeki i jeziora niż o tzw. uroczyska. Przypominam sobie na Polesiu Niskie Błoto vel Żórawinki, Brzeźniaki vel Kobyły... Pamięć mnie w tej chwili zawodzi, ale sądzę że niejeden z moich rodaków mógłby podpowiedzieć dziesiątki podobnych przykładów. Oto np. Edward Skirmuntt przypomniał mi na poczekaniu nazwy z własnych posiadłości: Podlipie, jednocześnie Lipa albo Perekop; Lasy Kobylnickie albo Łamaniki; Borsuczyna albo Borówka; Biały Mech albo Sajewo itd. Obawiam się przeto, że to co napisał prof. Stroński o „nieprawdopodobieństwie językoznawczym podwójnej nazwy”, dowodzić może, że w ogóle nie wie, co to jest uroczysko (urocziszcze - akcent na o)? A właśnie Kozie Góry vel Kosogory są typowym uroczyskiem. To znaczy teren niezamieszkały, stanowiący część, partię lasu, błót, mszarów itp. dla jakichś szczególnych cech, czy to terenowych, czy historyczno-tradycyjnych, noszących szczególną... jakby to powiedzieć, nawet nie nazwę, ale raczej przezwisko. Właściwością charakterystyczną tych przezwisk jest nie tylko ich częsta wieloimienność, ale również zmienność. (nie zawsze, naturalnie, niektóre są jednoimienne i bardzo stare). Tak np. na niemieckich mapach sztabowych naszego kraju, wydanych przed r. 1914, widniały często nazwy uroczysk (i to często właśnie podwójne), przez ludność już nie używane, zarzucone lub zapomniane.

Dalej, to co prof. Stroński w dalszym ciągu swego listu przytacza ze słów prof. Lednickiego, zdaje się iść raczej w sukurs temu, co wyłożyłem wyżej. Naszych jeńców wymordowano w uroczysku. Trzydzieści czy czterdzieści lat temu, za czasów prof. Lednickiego, nazywano to uroczysko, jak sam twierdzi, Kozji Horbyli (co zresztą wcale nie znaczy „pagórki”, ale raczej „garby”). Pięć zaś lat temu, za moich czasów, pamięć o prof. Lednickim zaginęła, należący doń ponoć domek [27], późniejszą willę NKWD, nazywano po prostu „daczą”, a pobliskie uroczysko, w odrębności od „daczy”, Kozie Góry albo Kosogory (niektóre z tych pagórków istotnie były skośne). Nie znaczy to jeszcze, żeby tak nie przezywano wcześniej, o czym prof. Lednicki mógł nie słyszeć albo zapomnieć, nie znaczy też, że za lat nowych 30-40 smutne to miejsce nie przezwane zostanie popularnym dla uroczysk mianem: „Mogiły” albo „Polskie Mogiły”, albo „Krwawe Mogiły”, albo coś pokrewnego z tamtymi strasznymi wypadkami, bo uroczyska w naszym kraju pochodzą chyba nie od słowa „uroczy”, lecz częściej od uroków, jakie rzucają na wyobraźnię ludzką.

(„Wiadomości”, Londyn 1949, nr 5)

 


TAJEMNICA SZWEDZKIEGO DOSSIER

Słusznie uczyniły „Wiadomości” (nr 175), zwracając uwagę w artykule „Groby wołają” na wystąpienie Juliusa Epsteina w „New York Herald Tribune” w sprawie Katynia. Jest to bowiem do dziś najgłośniejsze z tego rodzaju publicznych oświadczeń. Artykuł Epsteina ukazał się zresztą nie tylko w „New York Herald”, ale jednocześnie w szwajcarskiej „Die Wochenzeitung”, w hamburskiej „Die Zeit” i zdaje się, jeszcze kilku innych pismach świata. Zrobił ogromne wrażenie, poruszył opinię i oby jej sumienie.

Epstein jest inicjatorem komitetu amerykańskiego, który zamierza raz wreszcie położyć kres oficjalnym „wątpliwościom” na temat faktycznego sprawcy mordu katyńskiego. Urzeczywistnienie tego projektu ma doniosłe znaczenie nie tylko dla sprawy Katynia, ale w ogóle dla przywrócenia poczucia sprawiedliwości i zaufania w całym świecie, nadszarpniętego procesem norymberskim, tudzież zakłamaniem i kryzysem haseł demokratycznych. Dlatego dzieło Epsteina nazwać by można dziełem wielkim.

W artykule swym Epstein twierdzi, iż w stosunku do sprawy Katynia działa „sprzysiężenie milczenia”, które powinno być zdemaskowane. Następnie podaje znane już nam fakty, dowodzące winy sowieckiej, przytacza dodatkowe a niezmiernie cenne wypowiedzi członków międzynarodowej komisji lekarskiej, którzy raz jeszcze potwierdzają prawdę i treść podpisanego przez nich w Smoleńsku protokółu badań, następnie... Zanim przejdę do omówienia dalszych jego wywodów, pozwolę sobie stwierdzić, co następuje.

Epstein myli się twierdząc, że w sprawie Katynia działa tylko „sprzysiężenie milczenia”. Sprawa w jej dzisiejszym stadium ulega podwójnej dywersji. Przeciwko ujawnieniu prawdy działa z jednej strony sprzysiężenie kłamstwa sowieckiego, któremu istotnie odpowiada milczenie na Zachodzie, ale działa też inne sprzysiężenie, mianowicie ludzi mącących wodę, a przez to świadomie lub nieświadomie działających również na korzyść sprawców zbrodni, którym zależy na ukryciu prawdy. I oto Epstein, który powodowany najlepszą wolą podejmuje walkę z tym pierwszy sprzysiężeniem, z miejsca wpada w sidła drugiego sprzysiężenia.

„Panem X ze Sztokholmu” nazywa Epstein „prawnika polskiego”, na którego mu zwrócił uwagę prof. Naville w liście z 28 czerwca 1948. Epstein, jak twierdzi, poszedł tym śladem i oto, co nam opowiada: p. X nie posiada, jak to błędnie sądził prof. Naville, własnych notatek dotyczących Katynia, ale rozporządza całym dossier, które złożył u niego jego przyjaciel, prawnik z Krakowa, niejaki dr Roman Martini, już nie żyjący. Materiał owego Martiniego przekazał pan X pismu szwedzkiemu „Dagens Nyheter”, które opublikowało go w rewelacyjnym artykule z 13 lutego 1948 roku. Następnie Epstein cytuje ów artykuł i nie waha się nazwać go „jednym z najważniejszych dokumentów” dotyczących mordu katyńskiego.

Rzecz miała się odbyć, jak następuje. W r. 1947 agentura sowiecka w postaci marionetkowego rządu warszawskiego wpadła na pomysł zorganizowania pokazowego procesu katyńskiego w Warszawie, który by opinię polską w kraju przekonał, że mordu dokonali Niemcy, a więc nie bolszewicy.

Od razu nasuwają się poważne wątpliwości. Przede wszystkim wydaje się wątpliwe, by agentura warszawska mogła w tak dalece dla Sowietów drażliwej sprawie wykazywać własną inicjatywę. Sądzę, że nie. Ale załóżmy nawet, że sam pomysł wyszedł z Warszawy. Dalszy jego przebieg nie mógł by być inny, niż przedstawienie projektu do najwyższej moskiewskiej aprobaty. Gdyby z kolei taka aprobata została udzielona, nie możemy mieć złudzeń, jak by się sprawa potoczyła dalej. Przeszłaby mianowicie w ręce bolszewickie i powtórzono by całą komedię śledztwa sowieckiego, raz już dokonanego przez komisję sowiecką w Smoleńsku. Jest bowiem nie do pomyślenia by najbłahszy chociaż epizod nie zgadzał się z uprzednim, sowieckim w tej sprawie werdyktem. Dalej, kłamstwo skonstruowane na tak wielką skalę, jakim jest oficjalna sowiecka wersja katyńska, może się opierać tylko na równie wielkim aparacie, jakim rozporządza Związek Sowiecki. W istniejącym stanie faktycznym wykluczone jest, aby rząd sowiecki mógł się zgodzić na badanie sprawy przez osobę trzecią, której najmniejszy krok, ruch, notatka nie zostałaby skontrolowana przedtem tysiąc razy.

Tymczasem „Dagens Nyheter” pisze, że rząd warszawski w osobie ministra sprawiedliwości Świątkowskiego na własną rękę (!) miał powołać w początku r. 1947 dr Martiniego z Krakowa, polecając mu dokonanie śledztwa. Ów Martini oświadczyć ma z miejsca, że sprawy się podejmie jedynie pod warunkiem udzielenie mu zupełnej swobody działania i gwarancji, że będzie mógł „zachować kompletną bezstronność” (!). Po takim oświadczeniu nie tylko rząd warszawski, ale i rząd sowiecki udziela mu wszelkich pomocy i ułatwień (!). Dr Martini zwija się w ciągu kilku zaledwie miesięcy i działając na własną rękę potrafi nie tylko zdemaskować sowieckich zbrodniarzy, ale nawet przeniknąć takie tajemnice, jak nazwiska enkawudzistów, bezpośrednich wykonawców mordu!... Które też przytacza: Lew Rybak, Chaim Finberg, Abraham... itd.

Kto choć pobieżnie obeznany jest z tym, czym jest dziś państwo sowieckie, od razu pojmie, iż sprawa zatrąca o fantazję. Przypominamy sobie, jak to prawowity rząd polski w przeciągu dwóch lat, rozporządzając aparatem swych placówek na miejscu, w Sowietach, nie mógł odszukać nawet w przybliżeniu miejsca pobytu czy śmierci 15.000 swych oficerów i żołnierzy... Józef Czapski opisał, w jaki sposób i w jakich warunkach odbywały się te żmudne i daremne poszukiwania. Któż z nas nie wie, do jakiego nieludzkiego stopnia strzeżona jest w Sowietach każda, najmniejsza nawet tajemnica! Aż tu raptem niejaki pan Roman z Krakowa miałby nie tylko dojść własnymi środkami straszliwej tajemnicy, ale przeniknąć tajne z najtajniejszych sanktuarium sowieckiego NKGB (ludowy komisariat bezpieczeństwa), dobrać się do personaliów, dowiedzieć się, kto mianowicie z imienia i nazwiska był mordercą!... Czyli rzeczy, o których założyć by można, że nie na byle jakim stanowisku siedzący enkawudzista nie tylko nie wie, ale nawet pomyśleć się boi, czy zapytać innego, a już co do rozpowiadania takich rzeczy panu Romanowi z Krakowa... Nie, nie, takie wypadki w Sowietach się nie zdarzają.

Skąd w takim razie przytoczone nazwiska? Chwileczkę cierpliwości, a wszystko wyjaśnię. Powróćmy na razie do osoby dr Martini.

Otóż człowiek ten, jak wynika ze „szwedzkiego dossier”, mający być obdarzony raczej niezwykłą inteligencją i sprytem, okazuje najniespodziewaniej bezbrzeżną wprost naiwność, gdyż idzie do agenta sowieckiego w osobie członka rządu warszawskiego i melduje mu: „Zebrałem materiał, ale ten materiał dowodzi, że zbrodni dokonali nie Niemcy, tylko bolszewicy”. Minister Świątkowski na takie dictum nie tylko nie każe go aresztować, ale nawet, jak czytamy w dalszym ciągu opowiadania, puszcza go z całym tym materiałem w prywatnej teczce pod pachą, samopas do Krakowa. Dopiero po pewnym czasie, w jakiś niezrozumiały sposób ma się dowiedzieć o raporcie dr Martiniego dwoje młodych komunistów i zamordować go w jego mieszkaniu przy ul. Krupniczej 10. Zanim jednak to nastąpi, naiwniak Martini zdążył przeistoczyć się jeszcze raz w dawnego spryciarza i cały materiał, o którym wprzódy zameldował rządowi warszawskiemu, że go posiada (!) wysłał do Sztokholmu. Przyznajmy, że w podobną bajeczkę trudno uwierzyć. [28]

A teraz przejdę do odpowiedzi na pytanie, skąd się wzięły nazwiska sprawców mordu katyńskiego.

One to właśnie doprowadzają do odsłonięcia tajemnicy „szwedzkiego dossier”. A rzecz się miała, jak następuje. W r. 1941 pancerne kliny armii niemieckiej z taką szybkością posunęły się w głąb, iż można powiedzieć, zaskoczyły sowieckie siły nieomal w negliżu. Bolszewicy uciekali na łeb i szyję, zostawiając w popłochu kancelarie, archiwa, dokumenty. Tak było w Kownie, tak było w Wilnie, tak było również w Mińsku. W rezultacie w ręce niemieckie wpadła m.in. część archiwum mińskiego NKWD (ludowy komisariat spraw wewnętrznych) i NKGB, a w tej liczbie jakieś listy personalne. Gdy w r. 1943, po odkryciu Katynia, wyszło na jaw, że bezpośrednim wykonawcą mordu było istotnie NKGB mińskie (nie będę się tu rozwodził nad szczegółami tej rewelacji, gdyż pochłonęłyby za dużo miejsca), [29] propaganda niemiecka wypożyczyła sobie z posiadanej listy nazwiska najbardziej brzmiące z żydowska i ogłosiła je w broszurach brukowych, rozpowszechnianych masowo na terytorium GG, jako nazwiska bezpośrednich sprawców. Ponieważ ludzie ci istotnie należeli do mińskiego NKGB, więc oczywiście mogli być, ale też mogli nie być sprawcami mordu. Dowodu na to nikt nie posiada. Osobiście wątpię, by kiedykolwiek mógł go kto posiąść. Jak dalece sami Niemcy nie brali rzeczy poważnie i brać jej zresztą nie mogli, świadczy fakt, że w urzędowym zbiorze dokumentów niemieckich, opracowanym, trzeba to przyznać, bardzo sumiennie, nie ma śladu tych nazwisk, wymienianych uprzednio w brukowych broszurach jedynie dla celów propagandy antysemickiej. (W niektórych wydaniach dorzucono zresztą po kilka nazwisk rosyjskich.)

Jeżeli chodzi o dowód, posiadam go tu, w Londynie, w postaci jednej z tych broszur, wydanych na terytorium GG w r. 1943. Odpowiedni ustęp brzmi, jak następuje: „Kierownikami masowych egzekucji byli członkowie mińskiego GPU. Już same nazwiska, a mianowicie: Lew Rybak, Chaim Finberg, Abraham Borissowicz... świadczą o żydowskim charakterze... itd.” Nie żaden zatem legendarny Martini odkrył je na własną rękę w r. 1947, ale raczej p. X ze Sztokholmu przepisał jej po prostu z przypadkowo posiadanej broszurki, wydanej w r. 1943. [30]

Idąc tym śladem łatwo już odcyfrować resztę „szwedzkiego dossier”. Dalsze bowiem rewelacje, zawarte w artykule „Dagens Nyheter”, nie są żadnymi rewelacjami, ale powtórzeniem wersji niemieckiej w jej jeszcze pierwotnym i popularno-propagandowym brzmieniu. Tak np. nie ma nawet wzmianki prostującej fałszywie obliczaną przez Niemców cyfrę zabitych. Autor dodał wprawdzie kilka szczegółów zasłyszanych widocznie przezeń później, ale ignorancja walczy tu o lepsze z nonszalancją, czy też ze zwykłym niechlujstwem. Szczytowym punktem tego niechlujstwa jest ustęp traktujący sprawę łusek. Czytamy tam, ze dr Martini pierwszy w r. 1947 dokonał odkrycia, iż łuski były pochodzenia niemieckiego i ustalił, skąd się tam wzięły. Pisze [się] dosłownie: „Niemcy nigdy nie próbowali nawet wyjaśnić tego stanu faktycznego”...

Otóż istotnie, w okresie, w którym się ukazały popularno-propagandowe broszurki niemieckie, nie było w nich słowa o łuskach. Rzecz wyjaśniła się dopiero w czerwcu 1943. Od tego czasu Niemcy nie tylko „próbowali”, ale oni sami właśnie wyjaśnili pochodzenie łusek, dosłownie na pięć lat przed ukazaniem się „rewelacji” p. X. w Sztokholmie! W Amtliches Material zum Massenmord von Katyn (Berlin 1943), mówi o niemieckim pochodzeniu łusek sekretarz tajnej policji polowej Voß; poświęca im całą rozprawę na trzech stronicach (73-75) prof. Buhtz; jak wiemy, wspominał o tym Goebbels. Następnie zaś sprawa łusek wałkowana była w licznych polemikach i powstała wokół niej, rzec można, cała „literatura”. Z zestawionych tu przykładów wynika, że szwedzkie dane nie pochodzą z żadnego „dossier”, ale ze starych broszur niemieckich, z dodaniem rzeczy późniejszych, o których autor wprawdzie słyszał, ale nie fatygował się nawet, aby je uszeregować czy po prostu przeczytać uważnie. (Nawet imion nie potrafi powtórzyć dosłownie, stąd znany w sprawie policjant niemiecki, Gregor Slowentchik, przybrał nagle miano Ernesta). Do tego skomponował przenaiwną, choć w gruncie nieszkodliwą bajeczkę o jakimś dr Martini i z tym wszystkim wystąpił przed światem jako największy rewelator.

Zdarzają się takie wypadki. Jak dotychczas rzecz nie wydawała się warta podobnie przydługiej polemiki. Swojego czasu czytałem ten artykuł, nie dostrzegając możliwości innej reakcji ponad wzruszenie ramion.

Bo dziś tworzy się w Ameryce komitet, który zamierza wyłonić sąd powołany do wydania wyroku w sprawie Katynia. Sekretarzem tego komitetu zostaje jego inicjator, Epstein, czyli od tej chwili osoba miarodajna. I oto tenże Epstein naiwną bajeczkę szwedzką bierze na poważnie, rozgłasza za „najważniejszy dokument”, a o dr Martini pisze: „Martini wydobył na światło dzienne dwa najdonioślejsze fakty: ustalił nazwiska sprawców mordu i pochodzenie łusek” (!). Przyznajmy więc, że w ten sposób treść artykułu w „Dagens Nyheter” z błahej przeistacza się w niepokojącą. Bo jeżeli na tego rodzaju „faktach” i „dokumentach” opierać się ma akt oskarżenia, to oskarżony, jeżeli zechce się bronić, z łatwością wykaże tych dowodów sprzeczność, albo co gorzej śmieszność.

Że Sowiety dokonały mordu katyńskiego jest dziś rzeczą bezsporną. Wszelkie dokumenty i dowody tej winy znajdują się w naszym posiadaniu i wymagają jedynie odpowiedniego zaaplikowania ich światowej opinii publicznej.

W jaki sposób jednak opinia ta może się ustalić, skoro wciąż ją ktoś mąci? Jeden z najpoważniejszych publicystów, człowiek o dużym i wnikliwym wyrobieniu politycznym, doskonały pisarz David Dallin, wpada w sieci innego „rewelatora”. Jak dużą sugestię wywierać mogą tego pokroju osobnicy, casus Dallin wydaje się świadczyć bardziej plastycznie niż casus Epstein.

Dallin styka się gdzieś na europejskich szlakach dipisowskich z b. funkcjonariuszem NKGB, który opowiada mu duby smalone, ale opowiada je po sowiecku, tzn. w typowym stylu, w jakim się zazwyczaj tworzy sowieckie wersje, a więc przeplatając prawdę najbardziej fantastyczną nieprawdą. Nie będę wspominał całości, zatrzymam się jedynie na interesującym nas odcinku katyńskim. Rewelacje te, przed ich ogłoszeniem posiadałem w ręku i dokonałem ekspertyzy, przy czym sumiennie stwierdziłem, iż do wykazania ich fałszu nie trzeba być żadnym ekspertem sprawy Katynia, a wystarczy zdrowy rozsądek, znajomości początkowe, albo po prostu spojrzenie na mapę. Ale p. Dallin obdarza zaufaniem człowieka, który mu mówi, że Kozielsk „leży koło Smoleńska w odległości trzech kilometrów od Katynia” (!), że jeńcy polscy pracowali tam przy budowie szosy, mającej połączyć Kijów z Moskwą „przez Mińsk” (!), że rozstrzelani zostali dopiero latem 1941, z chwilą zbliżania się Niemców, i że on widział na własne oczy jak się to odbywało: oficerom kazano na poczekaniu wykopać doły, następnie ustawiono ich w liczbie 1.500 (?!) w jednym rzędzie, z tyłu po jednym enkawudziście na dwóch jeńców i pif paf, egzekucja 1.500 ludzi z pistoletów trwała z zegarkiem 15 minut! Doły wypełnione, zasypane, bolszewicy uciekli.

Można zrozumieć, że jakiś enkawudzista, który zwiewa z Sowietów, a który coś zasłyszał z wersji sowieckiej, resztę dokooptował z fantazji, nie licząc się ani ze zdrowym rozsądkiem, ani z oczywistością geograficzną, czyni tak byle zaczepić się u kogoś, dostać trochę pieniędzy czy wizę do Ameryki. Ale żeby arcypoważny p. Dallin nie pofatygował się nawet rzucić okiem na mapę i sprawdzić, że Kozielsk leży nie o trzy, ale o trzysta kilometrów od Katynia... że Kijów ma połączenie z Moskwą przez Kaługę, połączenie zaś „przez Mińsk” jest podobnym nonsensem co np. połączenie Wilna z Warszawą „przez Gdańsk”!... że rząd 1.500 ludzi musiałby rozciągnąć się na przestrzeni co najmniej kilometra, więc albo rów, do którego padali, musiał być odpowiedniej długości, albo znoszenie zwłok wymagało długich i żmudnych zabiegów... że ani jedno, ani drugie na pewno nie mogło być i nie było prawdą... że w ogóle cyfra, data i wszystko razem aż z daleka zalatują szczerą bujdą... że więc p. Dallin dał temu wiarę i wystąpił z tymi rewelacjami na cały świat, drukując je po angielsku i francusku jednocześnie w r. 1949, niech mi wybaczy, ale o to możemy mieć doń słuszny żal.

Dziwne dymy gromadzą się wciąż i osłaniają najstraszliwszą zbrodnię tej wojny. Czasem zdaje się doprawdy, że wszystkie występki ludzkie – od najcięższych: mordu, zdrady, fałszu, oszczerstwa, aż do najdrobniejszych i płytkich ambicji personalnych, plotkarstwa i próżności – podały sobie ręce nad tymi mogiłami.

Zaiste dziwne fatum. Istnieją przecież relacje o tak wielkiej wartości, jak np. dr Mariana Wodzińskiego, który wytrwał tam, w tym sosnowym lasku, jak go pamiętam jeszcze, przepojonym nie żywicznym, ale trupim odorem, aż do końca przy zwłokach naszych 4.200 oficerów, oddając im ostatnią usługę, jaką im oddać było można. O ile wiem, nie został ani wynagrodzony, ani odznaczony, ani wymieniony w żadnym z pochwalnych rozkazów. Dziś natomiast mnożą się ci, którzy po prostu „na Katyniu” chcą robić osobistą karierę, albo inni, którzy w pogoni za sensacją wprowadzają w błąd opinię i ludzi dobrej woli. [31] Stąd wydaje mi się, że treść ostatnich enuncjacji w sprawie Katynia budzi z jednej strony radość, ale zarazem szczerą troskę, aby ze wszech miar słuszna inicjatywa nie została fatalnie zwichnięta.

("Wiadomości", Londyn 1949, nr 41.)

 

NIEMCY I KATYŃ

(Do Redaktora "Wiadomości")

Wersja, wysunięta przez ks. Kamila Kantaka w liście [do "Wiadomości"] (nr 277) Katyń a Niemcy, zgadza się w głównych zarysach z bałamutną wersją Mikołajczyka, ogłoszoną przezeń już kilka lat temu. Historia tego tematu jest bardzo stara. Sięga jeszcze r. 1943, gdy w odpowiedzi na rewelacje niemieckie obowiązywała w Kraju pierwsza, niejako oficjalna reakcja, w postaci bądź podawania w wątpliwość autentyczności wersji niemieckiej, bądź też, w nieokreślonej formie, współoskarżanie Niemców o dokonanie masakry. Był to jeszcze czas, gdy koncesja na jakiekolwiek antysowieckie wystąpienie ze strony Polaków musiała być nie tylko okupywana, ale zgoła przelicytowana wystąpieniem antyniemieckim. Wszystkie późniejsze wersje o współwinie Niemców w zbrodni katyńskiej, jak się zdaje, pochodzą z tego pierwotnego źródła. Utrzymywały się one długo w bardzo licznych wariantach.

Opracowując i pisząc w r. 1946 polski tekst Zbrodnia katyńska w świetle dokumentów, zetknąłem się, jeszcze w Rzymie, ze szczątkowymi śladami tych wersji. Od tego czasu dzieje mordu katyńskiego są już dostatecznie wyjaśnione. Z jego dokonaniem Niemcy nie mieli nic wspólnego. Nie zamierzam przytaczać na tym miejscu argumentów merytorycznych, których jest za dużo, by je można było zmieścić w jednym liście. Zresztą dziś rozprawić się z przedawnionymi wersjami, znaczyłoby sprawę cofać wstecz lub zgoła zaciemniać jej jasność.

Natomiast w liście ks. Kantaka zadziwia taki np. zwrot:

Ambasador Schulenberg... Miał on niezawodnie doskonałą służbę wywiadowczą. Czyżby doprawdy nie wiedział o wymordowaniu jeńców polskich? Bolszewicy nie mieli powodu taić tego przed Niemcami...

A zatem Schulenberg wiedziałby od początku, siedząc sobie spokojnie w Moskwie! A wiedząc, nie wyzyskał tej wiedzy, ani on, ani nikt z jego „doskonałej służby wywiadowczej”, ani po r. 1941, ani później, ani w Norymberdze, ani dziś! „Bolszewicy nie mieli powodu taić”... Doprawdy, ta rozbrajająca szczerość, jaką ks. Kantak przypisuje metodom sowieckim, dowodzi, że nawet lata spędzone w Sowietach nie potrafią nauczyć niektórych z nas, czym jest bolszewizm i jak działa jego aparat. A mamy pretensje do Anglików i Amerykanów, że nie rozumieją spraw sowieckich.

(„Wiadomości”, Londyn 1951, nr 33)

 

KLUCZ DO „PARKU KULTURY I ODPOCZYNKU”

Zbrodnia katyńska nie wymagałaby tylu komentarzy, gdybyśmy od początku podeszli do sprawy od obiektywnej sprawy jej notoryczności, nie podlegającej dyskusji. Podobnie dziś tylko komuniści i ich najlepsi przyjaciele mogą zaprzeczać, ale cały świat uznał istnienie obozów koncentracyjnych w Sowietach za rzecz notoryczną. Natomiast masakra w Katyniu przedstawiona została jako rzecz szczególna. Szczególną jest istotnie, ale wyłącznie ze względu, że ofiarą padli jeńcy obcego państwa, a przede wszystkim jego korpus oficerski. Podkreślenie tego faktu jest słuszne, albowiem niezwykłość jego przemawia bardziej do wyobraźni zachodniego świata niż okoliczności, nazwijmy, zwykłego ludobójstwa. Na tym jednak niezwykłość Katynia się wyczerpuje. Po zdjęciu z ofiar mundurów, pozostają one zaledwie cząstką w łańcuchu takich samych już uprzednio popełnionych zbrodni masowych, których początek sięga czasów, gdy Hitlerowi nawet nie śniły się jego Oświęcimy.

Faktu tego dotychczas dostatecznie nie unaoczniono. Stąd w opinii Zachodu wciąż jeszcze pokutuje, często nawet szczere zdziwienie: czyżby to było możliwe? Otóż możliwe było zawsze, to znaczy odkąd w Rosji panują bolszewicy. To niedomówienie rzeczy kapitalnej, nie otworzenie z klucza drzwi na oścież, przypisać należy wielu czynnikom. Jeden z nich wynikł ubocznie z drażliwego położenia, w jakim znalazła się sama Polska. Współpraca Polski z bolszewikami podczas wojny wymagała, zarówno ze względów zewnętrznych jak wewnątrzkrajowych, udawania, przynajmniej taktycznego, że jesteśmy zaskoczeni niektórymi objawami rzeczywistości sowieckiej. Stanowisko: „współpracujemy i pomagamy do zwycięstwa największym zbrodniarzom, jakich świat wydał”, byłoby absurdalne i niemożliwe ze względu na politykę narzuconą Krajowi, a co najmniej – nietaktowne... w ośrodku narodów sprzymierzonych. Zresztą oficjalne stanowisko Polski i w tej chwili nie uległo zmianie. Oświadczenia zarówno pierwszych generałów emigracji jak też drugorzędne, wspominkarskie, dokumentalne itd. w dalszym ciągu bronią słuszności sowiecko-polskiej współpracy wojennej, a żale skierowane są jedynie do zawodu, jaki nas spotkał ze strony naszego sojusznika. Wydaje mi się, że zarzucamy mocarstwom zachodnim ten błąd, któryśmy sami popełnili; tego rodzaju grę, w której trzymaliśmy jeśli nie pierwsze, to w każdym razie nie byle jakie skrzypce. Czy to będzie książka Czapskiego, czy to będą opowiadania żołnierzy Armii Krajowej, czy wystąpienia gen. Bora przez radio BBC, wszystkie w większym lub mniejszym stopniu zmierzają do szczególnego uwypuklenia faktu: „Oto jakżeśmy pomagali tym bolszewikom, a jakże strasznie nas oni oszukali!”... Na liście tych oszustw widnieje i rozbrojenie Armii Krajowej, i historia, którą opisuje p. Stypułkowski, i obecna tragedia Polski, no i oczywiście Katyń.

Drugą przyczyną, hamującą otwarcie z klucza całej prawdy, była raczej szczera niemożność przeniknięcia systemu sowieckiego aż do jego trzewi. Świetna praca p. Zamorskiego i Starzewskiego Sprawiedliwość sowiecka jest skrupulatną syntezą zewnętrznej strony prawnej, skonfrontowanej na podstawie praktyki osobistej autorów. Ale nawet ta kapitalna praca nie uwzględnia masowych mordów jako procedury systematycznej. Mamy w niej potworność sądów zaocznych i administracyjnych, straszliwsze od nich obozy, paragrafy służące przemocy i swoistemu pojmowaniu i wykonywaniu sprawiedliwości, nie liczącej się ani ze zdrowym sensem, ani obiektywizmem, ani metodami stosowanymi przez resztę świata cywilizowanego. Autorom jednak zdawało się (i chyba słusznie!), że kogoś, kogo skazano na 10 czy 15 lat obozu, czeka już dostatecznie tragiczny los, aby powstała przyczyna mogąca wykonanie tego losu zmienić na coś bardziej jeszcze tragicznego. Jeżeli tysiące w ten sposób zginęły bez śladu, nie było w tym nic dziwnego, w obozach bowiem umierają miliony. Nie jest to zarzut, który stawiam autorom. Przeciwnie, myślę, że nawet większość obywateli sowieckich sądzi w ten sam sposób. Osobiście też przyznaję się do błędu i jeżeli w moich pracach o Katyniu wspomniałem o masowych mordach więźniów, to dla podkreślenia jedynie, że działo się to podczas wojny i że na tle tych zestawień nie podobna wierzyć, aby bolszewicy mogli rzekomo zostawić pod Smoleńskiem rzekome obozy jenieckie, nie wymordowawszy ich do nogi, jak to czynili gdzie indziej podczas odwrotu roku 1941.

Trzecim hamulcem jest naturalnie ograniczenie wyobraźni ludzkiej, która o wiele częściej napotyka w życiu na zapory niż nam się to zdaje. Możemy nawet jakąś rzecz znać, a przecież nie dość dokładnie wyobrażać ją sobie w szczegółach. Podobnie znając z teorii i praktyki system sowiecki, zastrachanie i apatię ludności z jednej strony, a dławiącą tajemnicę NKWD z drugiej, ciągle jeszcze nie zdajemy sobie sprawy ze stopnia tego paraliżu psychicznego, któremu ulegają obywatele sowieccy, a który doprowadza do tego, że nie tylko NKWD nie chce, by ludność wiedziała o pewnych faktach, ale sama ludność, szczerze i rzetelnie nie chce o nich wiedzieć.

Czwartym wreszcie czynnikiem była propaganda niemiecka, która zmuszała wojujący z Niemcami świat do odnoszenia się albo sceptycznie do jej odkryć na terenie sowieckim, albo zgoła wrogo lub w sposób uproszczenie-odwrotny, jak się działo na przykład na terenie Polski.

Jeżeli z Katyniem mieliśmy i mamy tyle trudności w przeforsowaniu prawdy, nie można się dziwić, że zbrodnia wykryta w Winnicy tegoż 1943 roku, przeszła prawie bez echa. Niedawno udało mi się zdobyć wyczerpujące materiały dotyczące tej sprawy. [32] Po ich zbadaniu przyszedłem do przekonania, że okoliczności towarzyszące tej masakrze, w małym miasteczku ukraińskim, są bardziej charakterystyczne, powiedziałbym – klasyczne, a o wiele bardziej pouczające od Katynia. Winnica jest nie tylko „drugim”, czy może właśnie „pierwszym” Katyniem, ale stanowi jego objaśnienie. Zaryzykowałbym zdanie, że bez zgłębienia sprawy Winnicy, nie podobna zgłębić sprawy Katynia.

W Winnicy wydobyto z grobów masowych 9 432 trupy, w tej liczbie zwłoki 169 kobiet. Jest to cyfra przekraczająca dwa razy liczbę ustaloną Katynia. Merytorycznie Winnica nie jest obarczona komplikacjami Katynia. Nie ma i nie mogło być sporu co do terminu popełnionej zbrodni. Znalezione trupy były w stanie tak daleko posuniętego rozkładu, że próba oskarżenia o tę masakrę Niemców, poza oficjalną propagandą sowiecką, która może powiedzieć wszystko, co chce, na wewnątrz, nie mogła być podjęta na zewnątrz i dlatego nigdy nie znajdowała się w norymberskim akcie oskarżenia.

Masowy ten mord, dokonany nie w okresie wojennym, ale w latach pełnego pokoju, nie był spowodowany jakimiś nadetatowymi okolicznościami czy warunkami zwierzęcymi. Ofiary jego nie stanowiły żadnej, szczególnie nowej pozycji, jak w wypadkach jeńców polskich. Wymordowano osiadłą, miejscową ludność. Procedura mordu wskazuje, że odbył się on bez cienia tzw. „nieuwiazki”, nie skoordynowanej improwizacji, w atmosferze nerwowości, pośpiechu czy zaskoczenia. Przeciwnie: bez błędu, metodycznie, nieomal chciałoby się powiedzieć – w spokoju ducha, jak rzecz z dawna wypraktykowana.

Rzecz miała się jak następuje. W latach 1937-1938 dokonano w miasteczku Winnica, a głównie w jego okolicach, masowych aresztów. Aresztowanych osadzono częściowo w więzieniu NKWD, częściowo w więzieniu miejskim. Przepełnienie było takie, jakie znamy, może nawet trochę większe. W niektórych celach ludzie mogli tylko stać, a kto chciał do kubła, tego podawano nad głowami, bo przecisnąć się nie było można. To są rzeczy stare.

Żony, matki, córki, szły naturalnie z węzełkami i stawały w kolejce przed bramą więzienną. Dopuszczano i nie dopuszczano, szykanowano, kazano przychodzić za tydzień, za dwa itd. Jak dotychczas nic nowego. Wreszcie po upływie miesięcy, roku, molestującym rodzinom zaczęto oświadczać: „Twój itd. skazany został na 10, 12, 15 lat zesłania, z zastosowaniem surowej izolacji, bez prawa korespondencji”. Też nic nowego.

Ale już po tym pierwszym okresie, poszczególne wypadki wykazują przebieg bardzo zbliżony do przebiegu sprawy katyńskiej.

Oto żona aresztowanego, Ukrainka, obywatelka Anna Hodowańcowa, miała odwagę zwrócić się z podaniem do samego Stalina. I oto ten sam Wyszynski, w takich samych jak później słowach, odpisuje mianowicie, że „mąż jej został już wypuszczony na wolność”...

Obywatelce Winnicy Sawariewoj, Rosjance, odpowiadają, że jej mąż, b. pułkownik armii carskiej, lat 72, umarł na serce. Zresztą jego zesłanie mogło polegać też na omyłce. Być może więc: „sdiełali oszybku”...

Maria Zorina, składa podanie do Berii, w sprawie swego męża Jakuba, lat 39, i otrzymuje odpowiedź, że mąż został zesłany na daleką północ.

Żona duchownego, Daria Bielecka, zwraca się również z pismem do Moskwy. Po upływie pół roku otrzymuje odpowiedź, że jej mąż, Leonid, lat 35, został zesłany bez prawa korespondencji. Katarzynie Godlewskiej ze Żmerynki odpowiedziano, że męża przekazano do więzienia w Kijowie. Gdy się tam zwróciła, odpowiedziano, że go nigdy w tym więzieniu nie było.

Żona Grzegorza Antoniuka z Szerokiej Hrebli otrzymała na swe podanie odpowiedź po 2 latach.

Marii Korsakowej, Polce, lat 30, zamieszkałej w rejonie Chmielnika, poradzono pół żartem, żeby sobie ponownie wyszła za mąż.

Z zapowiedzianej już analogii nie trudno się domyśleć, że zarówno Hodowaniec, który według słów Wyszynskiego miał już być na wolności, jak Sawariew, jak Zorin, rzekomo zesłany, jak Bielecki, jak Godlewski, rzekomo w Kijowie, Antoniuk, Korsak itd., wszyscy się odnaleźli, ale we wspólnych dołach z czaszką przestrzeloną w tyle głowy, razem z 9.500 innych.

Zanim jednak doszło do ustalenia tego faktu, życie popłynęło swoją koleją, normalnie, po sowiecku, szaro. Po wydeptanych ścieżkach szerokiej ongi Ukrainy. Zesłali, znaczy zesłali i nadziei nie ma. Oto inna Bielecka, Olga Siergiejewna, primo voto Miśkiewiczowa, po aresztowaniu jej męża w r. 1937, chodziła-wychadzała chodnik do bramy więziennej, aż gdy jej poradzono, podobnie jak Marii Korsakowej, żeby sobie znalazła drugiego... straciła nadzieję. W beznadziejności swej pojechała aż do Swierdłowska, do kuzynki. Tam po roku poznała istotnie drugiego, wyszła za mąż. A później wróciła z tym innym. NKWD co dwa miesiące przedłużało jej prawo pobytu w odległości 60 km od Winnicy i tak się żyło. No bo co robić? Aż po sześciu latach od dnia aresztowania pierwszego męża, rozpoznała go w dołach śmierci; rozpoznała po krótkim kożuchu, a rozpoznała dlatego, że w swoim czasie załatała go kawałkiem własnego półkożuszka. Bo przecież całe życie łatało się jak można.

Życie, życie sowieckie! Ostrożnie z omówieniami, z omijaniem sedna sprawy. Podobnie i zeznania świadków zaczynają się od masy nieistotnych szczegółów. Na przykład, że niejakiego Masłowa znali wszyscy w Winnicy, przynajmniej ci, co mieszkali w pobliżu szosy prowadzącej do Litynia. Twarz miał raczej ponurą, przepitą, pokrytą śladami ospy, i był stróżem sadu owocowego, i mieszkał tam sam jeden w małym budyneczku takim. Aha... Co robił? Pił. Żona mu umarła w r. 1935. A później żył z coraz to inną kobietą, które go wszelako opuszczały, bo je bił. Sam chodził w łachmanach, wiadomo, pijak. A ogród, za dobrych carskich czasów, należał do starowierskiej rodziny Stryłowych. A jakże, jeszcze tu mieszkają, ale w pobliżu mostu na Bugu... No więc, za bolszewickich czasów ogród ten wywłaszczono na rzecz NKWD, a Masłowa przepędzono. Co to wszystko ma do rzeczy? A no, w ten sposób historia dowiedzie nas do budowy nowego płotu, okalającego sad. NKWD zrobiło go tak szczelnym, żeby szpar nie było. Cóż działo się od tego czasu za tym płotem? Bóg ich wie? Czy to kto chciał się dowiadywać? Po co? Może... chyba że Skrepka, jeżeli coś wiedział...

Anafasij Skrepka, człowiek już stary. Urodził się w Połtawie w r. 1886. Kowal, zamieszkały przy ul. Podlinnej 10, był pierwszy, który w marcu 1938 zapytał, ma się rozumieć tak niby, od niechcenia.

– A co za tym płotem będzie?

– Park Kultury i Otdycha.

– Aha, no cóż, może i dobra rzecz...

Ale w nocy wlazł na drzewo, żeby zajrzeć do środka. Zobaczył wykopanych sześć dołów i zlazł z drzewa. Tymczasem co noc zajeżdżały tam samochody ciężarowe, pokryte brezentem, i wyrzucały jakiś ładunek. Skrepka był zaprawdę dziwnym człowiekiem, bo po upływie roku jeszcze raz wlazł na to samo drzewo: widzi że za szeregiem zasypanych już dołów powstał ich nowy długi rząd...

Jeszcze jeden, o nazwisku Hulewicz, ze stacji hydro-biologicznej, raz się zatrzymał, spojrzał.

– Ty! – krzyknął strażnik pod płotem – czego stanął! Proliwaj swoją drogą!

Tak mijał rok 1937-1938-1939. W miasteczku, liczącym zaledwie 70.000 mieszkańców, wymordowano z okolicznej ludności około 10.000 więźniów i zakopano ich w tymże miasteczku, a mianowicie: 5.644 trupy w 34 dołach na miejscu b. sadu owocowego, 2.405 trupów w 42 dołach na tzw. cmentarzu NKWD, 1.383 trupy w 13 dołach na miejscu innego sadu owocowego.

I nic. A „Park Kultury i Otdycha” założono na wyrównanych grobach. Postawiono huśtawki. Dzieci się huśtały, latem.

W świetle tego najprostszego rozwiązania zyskujemy inną perspektywę na mord katyński. Przewiezienie 4.200-4.300 oficerów z Kozielska aż pod Smoleńsk wydaje się w zestawieniu, szczytem trudu, jaki sobie bolszewicy zadali. Natomiast wersja o transporcie jeńców ze Starobielska pod Charków, oparta na jedynej wypowiedzi pewnego robotnika kolejowego, wydaje mi się dziś mniej konieczna niż w czasie, gdy w swojej relacji powtarzałem ją za, świetną zresztą, nie przeznaczoną do druku monografią opracowaną w biurze gen. Kukiela. Niedawno opowiadała mi pewna Polka, że w okresie po „amnestyjnym” spotkała w Kazachstanie w pociągu niejakiego Nieczajewa, Mikołaja Fiodorowicza z L., którego córka rzekomo pracowała w biurze starobielskiego obozu jenieckiego i miała wyznać ojcu, że tysiąc ludzi tego obozu wymordowano tuż pod miastem. Odrzuciłem tę wersję jako plotkę. Dziś rzecz ta nie wydaje mi się tak bardzo fantastyczna.

Co do losów przeszło 6.000 jeńców z Ostaszkowa, istnieją dotychczas dwie wersje: wspomniana, wyczerpująca monografia gen. Kukiela, wskazuje Wiaźmę jako miejsce ginącego śladu. Mnie na podstawie innej wersji, bardziej prawdopodobną wydaje się stacja Bołogoje. Obydwie wersje były zresztą nikłe. [33] Niedawno doskonały znawca tych rzeczy zwrócił mi uwagę, czy nie prościej założyć, że wszystkich ostaszkowców wymordowano gdzieś na tym samym jeziorze otaczającym obóz, na przykład na okolicznych wysepkach? Istotnie, nam (a cóż dopiero mówić o opinii Zachodu!) trudno się oswoić z rozwiązaniem w tej sprawie najprostszym. Po prostu: oswoić.

Zachowanie się ludności sowieckiej jest właśnie najtrudniejszą rzeczą do wytłumaczenia obcemu. Sowiety są krajem śmiertelnego milczenia. W rozmowach prywatnych mówi się rzeczy błahe. Okrzyki wydaje jedynie na rozkaz i wraca z mitingu ze wzrokiem wbitym we własne kalosze, kto je ma, albo w końce butów, kto je ma. Wersja, że Niemcy musieli już uprzednio wiedzieć o grobach katyńskich, a ogłosili wiadomość dopiero w chwili dla siebie odpowiedniej, jest nonsensem. Winnicę wykryto dopiero w trzy miesiące po Katyniu, w czerwcu 1943. Okoliczności towarzyszące temu odkryciu były takie same: nawet pierwsze, nieśmiałe półsłówka, podszepnięto też jakimś Polakom w armii niemieckiej, czy też tylko mówiącym po polsku, ale również bez większego efektu. Wiedziało sporo, domyślało się więcej, nie meldował nikt. A już absolutnie nie chciał być pierwszy. A przecież tam zakopani byli nie obcy przybysze, ale swoi, najbliżsi! – Świadkowie tych dni, Ukraińcy, rozproszeni są dziś po Europie i Ameryce.

Trzeba nie tylko znać, ale naprawdę rozumieć system sowiecki, by jak to powiedziałem, oswoić się, że – tam... mord masowy popełniony być może w każdym miejscu. Ale na jego wykrycie czekać można latami, nawet po przepędzeniu bolszewików.

Ani Winnica, ani Katyń nie są objawami jakiegoś odosobnionego wyskoku, ale ogniwami w łańcuchu systemu. Wskazują na to nie tylko analogie, ale i różnice między nimi. Katyń stanowił znaczne ułatwienie dla mechaniki samego mordu. Tam był las, a nie miasto. Można było więc strzelać wprost nad grobem i zwozić w tym celu żywych ludzi. Zakopywać nie śpiesząc w biały dzień i bardziej płytko. Jeden z grobów mieścił 2.500 zwłok. W Winnicy groby były w śródmieściu, więc mordowano na podwórzu więziennym, a trupy zwożono w nocy. Przygotowanie grobów w obydwóch wypadkach było równie solidne, fachowe. Ale w mieście musiały mieć mniejsze rozmiary, gdyż nie mogły, wypełnione trupami, pozostawać otwarte i zakopywane być musiały zaraz. Stąd największy z nich, nr 24a, zawierał 284 (w sadzie), najmniejsze (nr 35, 39, 40 na cmentarzu NKWD) zaledwie po 6, 8 i 4 trupy. Przeciętnie w „sadzie” od 100 do 200; na „cmentarzu NKWD” po kilkadziesiąt; w „Parku Kultury i Otdycha” po sto przeszło. Warstwa ziemi nawierzchniej musiała być prawie dwa razy grubsza niż w Katyniu, a to w obawie, by swąd trupi się nie wydzielał. Wapno i inne środki dezynfekcyjne zastosowane były fachowo.

W Winnicy wszyscy mężczyźni mieli ręce skrępowane sznurami z powodu, o którym będę niżej mówił. Węzeł był mniej doskonały niż w Katyniu. Mężczyźni i kobiety starsze były ubrane. Wszystkie młode kobiety – nagie.

Najstraszniejszy jednak, budzący naprawdę dreszcz grozy, był sposób mordowania w Winnicy; w zestawieniu z nim niemieckie kurki gazowe i nawet strzały katyńskie jeszcze wydają się „humanitarne”!... W Katyniu, jak wiadomo, strzelano w głowę z pistoletu automatycznego kal. 7,65 kulą opancerzoną, a więc nie tylko większych rozmiarów, ale od razu przebijającą czaszkę. Z tego, że nikt prawie w okolicy Kozich Gór nie słyszał strzałów, wnioskować można, iż nośność głosu, odległość od domów, głuszące działanie lasu, procent możliwego zasłyszenia huku przez mieszkańców itd., wszystko to wzięte było pod uwagę; broń użyta nie była przypadkowa, ale dobrana fachowo. Tak samo rzecz była uwzględniona w Winnicy, w warunkach odmiennych. Zastosowano tu wprawdzie stary, czekistowski sposób zapuszczanych motorów, widocznie jednak kal. 7,6 z opancerzoną kulą uznany był za zbyt głośny. Wobec tego mordowano ludzi z najmniejszego kalibru 5,6 nieopancerzoną kulą ołowianą! Kule tego typu nie zawsze i nie dość skutecznie przebijały kości czaszki, dlatego ludzie musieli być krępowani, aby wytrzymać dłuższą procedurę mordu i aby zapobiec wszelkim niespodziankom, szamotaniu się itd. Strzelano też z reguły do każdego człowieka dwa razy; w 78 wypadkach po trzy razy; w 2 wypadkach po cztery. Do wielu jednak, wbrew wyraźnej instrukcji, tylko raz. Ale nawet w wypadkach podwójnego strzelania, śmierć nie zawsze następowała natychmiast. W ten sposób niektórzy grzebani byli jeszcze żywcem, na co wskazała obdukcja, która u kilku ofiar ustaliła piasek głęboko w przełyku.

Ogółem musiano oddać około 20.000 strzałów, przytykając lufę z tyłu do głowy żyjącego człowieka. Ale ewentualne „nieuwiazki” i w tym wypadku były przewidziane. Człowiek po otrzymaniu nawet kilku małych, ołowianych kulek i mimo skrępowania, mógł się jeszcze rzucać i nawet bronić. Dowodzi tego fakt, że w 395 wypadkach roztrzaskano czaszkę, zdaje się nie kolbą karabinu, ale specjalnie w tym celu skonstruowaną maczugą.

Właściwym kluczem do rozpoznania systemu jest przede wszystkim sprawa dokumentów i ubrań.

Od kwietnia 1943, gdy się rozeszła pierwsza wieść o Katyniu, głosy sceptyczne głównie na ten szczegół kładły nacisk. Od chwili mego powrotu ze Smoleńska w końcu maja tamtego roku i później, gdy poświęciłem się badaniom zbrodni katyńskiej aż do dziś, ciągle spotykałem się z niedowierzaniem i zapytaniem: w jaki sposób bolszewicy mogli dopuścić do takiej „nieostrożności”, by przy trupach pozostawić wszystkie ich osobiste dokumenty? W jaki sposób, przy głodzie ubrań, a zwłaszcza obuwia, nie pokusili się zedrzeć tysięcy, z najlepszej skóry, oficerskich butów, które sam oglądałem następnie rozmiękłe na gąbkę i po wydobyciu z grobu robiące wrażenie gumowych?

Wyjaśnienie było raczej łatwe: nie mogli się wtedy spodziewać, że ktoś będzie w stanie rzeczy te wykopać. Następnie, chodziło widocznie o to, by fason butów i ubrań nie rozpełzł się po kraju i nie powodował drażliwych komentarzy itd. Przyznam jednak, że ta okoliczność budziła we mnie wrażenie czegoś zrobionego nagle, raczej nieprzemyślanej improwizacji, niż systemu. Otóż właśnie przeciwnie: to był najcharakterystyczniejszy szczegół systemu.

W Katyniu zaszła jedynie ta innowacja, że osobisty, ręczny „bagaż” oficerów, jakieś tam ich węzełki, teczki, worki i temu podobna nędzarska własność obozowa, nie została zakopana wraz z trupami, ale odwieziona z powrotem na ciężarówkach z niewiadomym przeznaczeniem.

W Winnicy wywoływano ludzi z celi na śmierć „s wieszczami”, co normalnie istotnie oznacza raczej zesłanie. Po wyprowadzeniu na dziedziniec wewnętrzny, nie tylko nie obdzierano ich z ubrań (wyjątek stanowiły wspomniane już, młode kobiety), ale zwożono trupy do dołów, łącznie z ich „wieszczami”.

Bardziej jeszcze charakterystyczny był stosunek do dokumentów. W obozach jenieckich ludzie mieli je, w większości wypadków, przy sobie; ale nie dlatego i nie przypadkowo znalazły się w grobie. Wręcz przeciwnie: wymagał tego system: „Prowalis’ skwoz’ ziemlu!” I człowiek, i jego rzeczy, i jego dokumenty! W więzieniu dokumenty były zabierane i wraz z aktami sprawy przechowywane w kancelarii. W wypadkach normalnego zesłania musiały iść „tu-daże”, za człowiekiem; w wypadkach zesłania na... śmierć szły więc również: „tu da-że”... w ziemię. – System ten można uważać za celowy lub nie, mnie osobiście zdaje się, że prościej było dokumenty spalić, ale co kraj to obyczaj, pozostaje tylko stwierdzenie, że taki system przyjęto. A stosowany był do tego stopnia rygorystycznie, że ponieważ więźniowie w Winnicy nie mieli dokumentów przy sobie, transportowano je z więzienia oddzielnie i zakopywano w specjalnym grobie. Tak np. odnaleziony w „sadzie” grób nr 15a wypełniony był wyłącznie dokumentami, nie tylko osobistymi, ale aktami sprawy wstecz, aż do protokółu „obyska”, rewizji, włącznie!

Wróćmy jeszcze raz do sprawy rzeczy: niektóre z nich, przynoszone przez rodziny, a nie oddane więźniom, segregowane były jeszcze za ich życia. Np. ubrania osobno, buty osobno. – Budowa Szczęśliwej Socjalistycznej Republiki nie działa w imię korzyści osobistych, ale w imię haseł wzniosłych. Nie rabuje się osobistej własności. Więc w Winnicy do grobu nr 18 zsypano całe obuwie, a do grobu nr 20 wszystkie nie doręczone ubrania. Natomiast z węzełków, które ludzie mieli przy sobie, gdy umierali na dziedzińcu więziennym, czyniono następnie w grobach górną warstwę, przykrywając nią warstwy trupów; w ten sposób uzyskiwano dodatkową izolację, na którą szła dopiero ziemia. Pomiędzy tymi węzełkami leżały jedynie nieliczne trupy. Były to zwłoki więźniów zatrudnionych przy zakopywaniu grobów. Co pewien czas strzelano ich, już na miejscu (niektórzy świadkowie słyszeli pojedyncze strzały w nocy, ale – powiadali – rzadko), zrzucano do jednego grobu, który już zakopywała obsługa NKWD. Żadnej improwizacji, wszystko było przewidziane do najdrobniejszych szczegółów.

Identyfikacja zwłok w r. 1943 w Winnicy odbywała się głównie w ten sposób, iż wydobytą odzież rozwieszano na sznurach. Tysiące okolicznych rodzin schodziło się na miejsce i szukało znajomych rzeczy, rozpoznawało łaty, guziki, wzory wyszywane na koszulach. Odcyfrowano również, co można było odczytać z dokumentów. Ciała były z reguły nie do poznania, prócz kilku charakterystycznych kalek. Natomiast raczej poznać że było po częściach ubrania: palto, kożuszek i znowu jakaś cera na łokciu, którą żona własnoręcznie wypracowała.

Zidentyfikowano zaledwie 679 zwłok na ogólną liczbę 9.432. – Kim byli pomordowani? Ukraińcy. W przytłaczającej większości chłopi, z pewną domieszką robotników, księży prawosławnych; znikomy procent inteligencji. Trochę Rosjan. Sporo Polaków.

Analiza strony politycznej wymagałaby osobnego rozdziału. Krótko nadmienić wypada, iż były to lata (1937) nie zakończonych czystek, okres po-kirowski, pojeżowszcziny; [34] poza tym likwidacja resztek religijnych „zabobonów”. Zlikwidowanie cerkwi pobudziło ruchy sekciarskie, a powstawały również i tajne bractwa. Jedno z takich nosiło nazwę „Prawdziwych Greko-Prawosławnych Chłopów Archanioła Michała”. Bliższych szczegółów nie udało mi się na razie uzyskać. Emigracyjne sfery ukraińskie przypuszczają, iż możliwie była to tylko sekta religijna.

Powstaje pytanie: dlaczego ci właśnie, w bolszewickim systemie eksterminacyjnym, otrzymali kategorię „śmierć”, zamiast kategorii „obozy”? Jeden z wybitnych Ukraińców mówił mi, że w tym okresie wstrzymane były zsyłki do łagrów ludzi, których uznano za szczególnie niebezpieczny „aktyw kontrrewolucyjny”, wobec zaszłych wypadków buntu na północy. Że w tym czasie podobne masowe egzekucje odbywały się na terenie całej Ukrainy, tylko że miejsca kaźni pozostały nie wykryte. Osobiście sądzę, iż mogły tu działać również okoliczności poboczne, bądź przepełnienie na północy, bądź brak transportów, bądź wiele czynników łącznie. W zależności od tego, pojęcie „aktywu” przeznaczonego do uśmiercenia, musiało ulegać wahaniom. Ale mordy masowe były i pozostały regułą. [35]

Źródła niemieckie wśród listy zidentyfikowanych, wymieniają, jako narodowość ustaloną, 28 Polaków: Bonifacy Jakubowski, aresztowany 18 kwietnia 1938; Józef Brunecki, aresztowany 1 stycznia 1938; Bolesław Strzylecki, Chmielowski, Józef Merynowicz, Michał Radecki, aresztowani 27 listopada 1937; Adam, Józef i Wojciech Hłuszko, Wojciech Samosienko, Antoni Malicki, Kazimierz Bogucki, Leon Soroczyński, Albin Podhorecki, aresztowani w grudniu 1937; Feliks Petliński, Adam Krawiec, Dominik Kwaśnicki, Franciszek Harasz, Franciszek Krawczyk, Franciszek Nowicki, Stanisław Prozłowski, Józef Czajkowski, Zygmunt Kłodnicki, Stefan Antoniuk, Feliks Rybicki, Tadeusz Zalewski, Wacław Konopko, aresztowani w różnych miesiącach 1938. Prócz tego jednak widnieje szereg nazwisk bez określonej narodowości, które z brzmienia również wydają się być polskie, np. Adolf Rutkowski, Stanisław Kowalski, Jadwiga Rolińska, Maria Waszniewska, Franciszek Jasiński, Apolinary Skrzeszewski, Bronisław Zaleski, Wacław Łukaszewicz, Feliks Radzichowski, Bronisław Żdanowicz. Stanowiłoby to około 6% zidentyfikowanych. Można by stąd wnioskować, iż leży tam około 560 Polaków, których krew zmieszana została z krwią i ziemią ukraińską.

Gdybyż przynajmniej ten straszny los stał się nie tylko kluczem do rozeznania morderców, ale również do zrozumienia więzów, jakie łączą tych wspólnie zakopanych pod Parkiem Kultury i Odpoczynku.

(„Wiadomości”, Londyn 1951, nr 48, z 2 grudnia)

 

KATYŃ – ZBRODNIA SOWIECKA

Czy rzeczywiście Niemcy ponoszą odpowiedzialność za masowy mord, popełniony na 11.000 polskich oficerów, w katyńskim lesie? Tym pytaniem zajmuje się w tej chwili Specjalna Komisja Kongresu USA, pod kierownictwem demokraty Ray Maddena, co oznacza rewizję dotychczasowego oficjalnego stanowiska amerykańskiego.

Jeden z najważniejszych świadków stających przed komisją, podpułkownik H. van Vliet, oświadczył, że Niemcy nie ponoszą za to odpowiedzialności. „Jestem zupełnie pewny, że tej masakry dokonali Rosjanie”.

Jako niemiecki jeniec wojenny, van Vliet został wysłany do Katynia w kwietniu 1943 roku, wraz z Donaldem B. Stewardem i innymi jeńcami, oficerami alianckimi, aby mogli oni wyrobić sobie własne zdanie o odnalezionych dowodach zbrodni.

„Nienawidziłem Niemców” – wyjaśnia van Vliet – „i wzdragałem się przed dawaniem im wiary. Ale w końcu, gdy ujrzałem to wszystko, musiałem przyznać, że mówią prawdę.”

Jako żołnierz van Vliet przyjrzał się uważnie przede wszystkim mundurom i butom ekshumowanych oficerów. Doszedł do wniosku, że są już bardzo zniszczone i wywnioskował stąd, że zwłoki musiały leżeć w ziemi więcej niż dwa lata.

Znaczyło to, że polscy oficerowie nie zostali rozstrzelani dopiero w roku 1941 po uderzeniu Niemców na Rosję, jak to twierdzili Rosjanie (a Amerykanie wierzyli do dzisiaj), ale już w roku 1940, gdy jeszcze noga niemieckiego żołnierza nie postała na rosyjskiej ziemi.

Bezstronne poszukiwanie odpowiedzialności za Katyń, jak robią to dziś z dziewięcioletnim opóźnieniem Amerykanie, było prowadzone już od kwietnia 1943, zaraz po odkryciu grobów katyńskich, przez polską emigrację z Londynu. 17 kwietnia 1943 roku były polski rząd emigracyjny w Londynie zlecił swemu przedstawicielowi w Szwajcarii, by zwrócił się do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża z prośbą o wysłanie delegacji do Katynia, celem wyjaśnienia prawdziwego stanu rzeczy. Rosjanie natychmiast obrazili się i 26 kwietnia zerwali stosunki dyplomatyczne z polskim rządem londyńskim.

Ambasador tego rządu w Waszyngtonie, Ciechanowski, chciał się właśnie w tym dniu spotkać z amerykańskim sekretarzem stanu Sumner Welles’em, nie wiedząc jeszcze o sowieckim posunięciu. Natychmiast okazało się, że Welles jest w bardzo złym humorze. W końcu padło z jego ust to zdanie: „Nie mogę zrozumieć, dlaczego polski rząd zwraca się do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, by sprawdzać oskarżenie, wysunięte przez niemiecki urząd propagandy.”

Ciechanowski był przerażony tym zarzutem. Odpowiedział, że polski rząd już od dłuższego czasu starał się dojść, co stało się z 10.000 do 11.000 polskich oficerów, którzy pod koniec wojny w Polsce zostali wzięci do niewoli przez wkraczających Rosjan. „Czy amerykański rząd także pozostawiłby to w milczeniu, gdyby taka krwawa łaźnia, odkryta w grobach Katynia, dotyczyła waszych wojsk?” – zapytał ambasador.

Ale żądano tego od Polaków. Pod naciskiem amerykańskim i brytyjskim musieli 30 kwietnia wycofać swoją prośbę z Czerwonego Krzyża, aby nie drażnić uczuć sojuszniczych Rosjan. Ale i to nie uzdrowiło następnie stosunków polsko-sowieckich.

Polaków, którzy po wybuchu wojny niemiecko-rosyjskiej zaczęli w głębi Rosji, przy poparciu sojuszników, formować oddziały z byłych polskich jeńców wojennych, uderzyło już w 1941 roku, że do obozów zbiorowych meldowało się bardzo mało oficerów. Przybliżoną liczbę oficerów, którzy dostali się w ręce rosyjskie po wkroczeniu Rosjan do Polski w 1939 roku, podano w organie Czerwonej Armii „Krasnaja Zwiezda” w 1940 roku. Była tam mowa o co najmniej 12 generałach, 130 pułkownikach i 9.227 oficerach niższych stopni.

Oficerowie ci pisywali jeszcze do kwietnia-maja 1940 roku do swoich rodzin zamieszkujących na terenach zajętych przez Rosjan lub Niemców. Ale nagle korespondencja urwała się. Dlaczego oficerowie przestali pisać?

Dwa razy zapytano osobiście Stalina, dlaczego ci oficerowie nie zgłosili się do tworzących się polskich formacji. Za pierwszym razem pytał o to polski ambasador w Moskwie, profesor Stanisław Kot, za drugim – sam premier polskiego rządu emigracyjnego generał Sikorski.

TU MÓWI STALIN

Za pierwszym razem Stalin wyraził zdziwienie, że mogliby być jacyś Polacy nie zwolnieni, jak to zostało ustalone w porozumieniu. Kot opisuje, że Stalin podszedł do telefonu i wybrał numer: „Tu mówi Stalin” powiedział, „Czy wszyscy Polacy zostali zwolnieni z więzień?” Słuchał odpowiedzi, i następnie powiedział: „Dobrze, proszę do mnie później zatelefonować”.

Po chwili zadzwonił telefon. Stalin podniósł słuchawkę, bąknął: „Tak, tu Stalin” i długo słuchał. Kot śledził każdy jego ruch. Stalin odłożył słuchawkę, wrócił do stołu konferencyjnego i zmienił temat rozmowy.

Za drugim razem, w grudniu 1941 roku, do generała Sikorskiego pytającego w trybie naglącym o miejsce, gdzie znajdują się polscy oficerowie, Stalin powiedział: „Oni uciekli”. Zamiast Sikorskiego zabrał głos generał Anders, po wyjściu z moskiewskiego więzienia NKWD dowódca polskich oddziałów w Rosji. „Ależ panie prezydencie, dokądże mogli uciec?” Stalin: „No, do Mandżurii”.

W styczniu 1943 roku Polacy, których niepokoił los oficerów, znów wysłali do Moskwy komisję, która miała dalej prowadzić poszukiwania. Komisja ta posiadała dowody, że około 11.000 brakujących oficerów było pierwotnie rozlokowane w trzech wielkich obozach, a mianowicie w obozie w Kozielsku 4.500 oficerów, w Ostaszkowie 3.000 i w Starobielsku 3.920 oficerów. Opróżnianie wszystkich trzech obozów rozpoczęło się 5 kwietnia 1940 roku.

Ale już w lutym 1943 roku mieszkańcy Katynia zwrócili uwagę niemieckiej policji polowej na liczne pagórki, obsadzone młodymi sosenkami, znajdujące się na północny wschód od tej miejscowości, w lesie. Było to niedaleko od szosy Smoleńsk-Witebsk, mniej więcej w połowie drogi między stacjami kolejowymi Gniezdowo i Katyń.

W lutym 1943 roku, po ustąpieniu mrozów, rozpoczęto po raz pierwszy rozkopywanie pagórków. Na głębokości około dwu metrów rosyjscy robotnicy natknęli się na wiele zalegających w nieładzie zwłok. Sekretarz niemieckiej policji polowej Voß, który kierował tymi pracami, wziął w rękę guzik z munduru trupa. Na guziku był polski orzeł.

Przesłuchano wtedy pewną ilość rosyjskich świadków, którzy oświadczyli: w połowie kwietnia 1940 roku przyjeżdżały co dzień dwa-trzy składy na stację Gniezdowo. Wiele było wagonów-więźniarek. Znajdowali się w nich polscy jeńcy, co można było rozpoznać po czapkach. Byli w płaszczach, mieli bagaż: walizki, torby i worki. Pod dozorem rosyjskich strażników ładowano ich do samochodów więziennych zwanych „czernymi woronami”.

Samochody z więźniami odjeżdżały, potem wracały puste, aby zabrać nową partie jeńców, a ludzie mówili między sobą, że Polacy są rozstrzeliwani właśnie w katyńskim lesie.

Można bowiem było zauważyć, że samochody skręcają z szosy do lasu. Obszar lasu, strzeżony przez wartowników z psami, nazywał się Kosi Gory (Kozie Góry) i od 1925 roku służył jako miejsce straceń smoleńskiemu NKWD.

Ekshumowano stamtąd 4.143 zwłoki, które zalegały nieraz w 12 warstwach, z czego niewątpliwie zidentyfikowano 2.815. Do tego celu rozbudowano znacząco lekarskie laboratorium polowe w Smoleńsku. Ekshumacją i identyfikacją zwłok kierował lekarz medycyny sądowej, prof. Gerhard Buhtz z uniwersytetu we Wrocławiu, ze swoimi asystentami.

BRAK ŚLADÓW PO KOMARACH

Wśród zidentyfikowanych polskich ofiar było około 10% w ubraniach cywilnych i do 90% w mundurach. W tym 2 generałów brygady, 2.350 oficerów różnych stopni, 158 lekarzy i weterynarzy. Nie dało się określić rangi 406 żołnierzy. Wśród ofiar był także kapelan polowy.

Ofiary zastrzelono z bliskiej odległości strzałem w potylicę. U wielu stwierdzono przestrzelenie podniesionego w górę kołnierza od palta. Użyto amunicji pistoletowej kaliber 7,65 mm. Znaleziono także łuski. Na łuskach widniało oznaczenie: „Geco 7,65 D”. Była to amunicja wyprodukowana w firmie Gustaw Genschow und Co, w Karlsruhe-Durlach. Do 1928 roku firma ta dostarczała amunicję do Polski, ale także do Rosji.

O czasie wykonania egzekucji świadczą według niemieckiego śledztwa następujące dane:

* Posadzone na grobach młode sosenki były przynajmniej pięcioletnie. Zbadano przekroje tych pędów. Okazało się, że trzy roczne słoje drzewek rozwijały się podobnie. Między nimi i rdzeniem znajdowała się cienka linia oddzielająca. Oznacza to, że drzewka musiały być zasadzone w tym miejscu trzy lata wcześniej.

* Zwłoki w siedmiu grobach nosiły odzież zimową (futra, kurtki skórzane, swetry i szale) – a wkroczenie Niemców do Rosji odbyło się w czerwcu 1941 r.

* Na zwłokach nie było śladów ukąszeń komarów, co musiałoby nastąpić w porze letniej, w bagnistej okolicy.

* Odnalezione banknoty złotowe straciły moc obiegową w General Gouvernement 1 marca 1940 roku.

* Odnalezione listy miały niemieckie i rosyjskie stemple pocztowe z czasu między jesienią 1939 i kwietniem 1940.

* W wielu przypadkach listy nie zostały wysłane i zostały odnalezione w kopertach. Wszystkie były datowane z kwietnia 1940. W jednym z listów Jan Dąbrowski-Słonim dziękował za przesłane pieniądze. List miał datę z 22 kwietnia 1940.

Tak więc według niemieckich ustaleń czas rozstrzelania ofiar należy usytuować mniej więcej między końcem marca a początkiem maja 1940 roku.

W dzienniczku znalezionym przy polskim majorze Solskim był między innymi następujący zapis: „9.IV. piąta rano... Od świtu dzień rozpoczął się szczególnie. Wyjazd karetką więzienną, w celkach straże. Przywieziono gdzieś do lasu, coś w rodzaju letniska. Tu szczegółowa rewizja... Pytano mnie o obrączkę, zabrano ruble, pas główny, scyzoryk...” [36]

W [drugiej] połowie kwietnia kierownik urzędu zdrowia Rzeszy dr Conti wysyła na miejsce odkrycia zbrodni zaproszoną międzynarodową komisję lekarską. Komisja dokonała obdukcji dziewięciu, przez samych lekarzy wskazanych, zwłok. W skład komisji wchodzili lekarze z następujących krajów: Belgia, Bułgaria, Dania, Finlandia, Holandia, Kroacja, ówczesny Protektorat Böhmen und Mähren , [37] Rumunia, Słowacja, Szwajcaria, Węgry i Włochy. 30 kwietnia 1943 komisja ogłosiła w Smoleńsku protokół, w którym między innymi napisano: „Z dowodów rzeczowych znalezionych przy zwłokach, kopert od listów, dzienników, gazet, itd. wynika, że rozstrzelania musiały mieć miejsce w marcu i kwietniu 1940 r.” Protokół został podpisany przez wszystkich dwunastu lekarzy.

NIKT NA NIM NICZEGO NIE WYMUSZAŁ

Bułgarski lekarz dr Markow później się załamał. Stawił się w Norymberdze jako świadek wersji rosyjskiej zdarzeń: że to mianowicie Niemcy po wkroczeniu na teren Rosji wymordowali tych Polaków. Jak powiadał, wymuszono na nim podpis pod protokółem.

Temu wszystkiemu zaprzeczył szwajcarski lekarz dr François Naville, w swoim wyjaśnieniu z lutego 1949 roku. Okoliczności złożenia podpisu pod protokołem objaśniał Naville w parlamencie Genewy, odpowiadając na zarzuty komunisty Vincenta. Vincent wyraził wtedy pogląd, że Naville musiał ulec niemieckiej presji lub został przekupiony sowitą nagrodą. Jednak Naville powiedział: „Nie zauważyłem nawet najmniejszego śladu nacisku ze strony Niemców na mnie i moich kolegów. Cały czas dyskutowaliśmy ze sobą z pełną swobodą i nie było przy tym żadnego Niemca. Nikt nie próbował na mnie wywrzeć nacisku lub mnie przekupić”.

Gdy niemiecka propaganda rozpowszechniła w roku 1943 wiadomość o znalezieniu grobów, Rosjanie próbowali to najpierw zbagatelizować. 16 kwietnia 1943 podali informację, że chodzi prawdopodobnie o odkrycie archeologicznych wykopalisk „cmentarzyska z Gniezdowa”.

Dopiero pod koniec kwietnia podali lepsze wyjaśnienie. Radio Moskwa zawiadamiało, że koło Katynia znajdował się obóz jeniecki. Niemcy posuwali się wtedy tak szybko, że obóz ten nie mógł zostać na czas ewakuowany. W obozie znajdowali się polscy jeńcy wojenni. Zostali następnie wszyscy bestialsko wymordowani przez Niemców.

Tę samą wersję powtórzył potem w Norymberdze sowiecki prokurator Pokrowski, w roku 1946. Wskazywał przy tym, że Niemcy mordowali Polaków w Oświęcimiu i Majdanku. Musieli więc dokonać zbrodni także w Katyniu.

W 1944 roku została powołana sowiecka Specjalna Komisja dla zbadania grobów katyńskich. Wynik badań tej komisji został przedłożony sądowi w zespole aktów sowieckich nr 54. Rzeczoznawcy sowieccy określili liczbę zwłok na około 11.000.

To, co przedłożył sowiecki prokurator na bazie poszukiwań śledczych sowieckiej komisji, sprowadzało się zasadniczo do następujących twierdzeń:

* W 1941 roku polscy jeńcy wojenni znajdowali się w trzech obozach na zachód od Smoleńska. Zostali tam zaskoczeni we wrześniu 1941 przez niemieckich intruzów i wkrótce rozstrzelani.

* Masowych rozstrzeliwań miał dokonywać niemiecki oddział wojskowy pod przykrywką „Sztabu batalionu roboczego 537”. Kierowali tym podpułkownik Ahrens i Rex.

Aby świadczyć przeciwko tym oskarżeniom sowieckiego prokuratora zgłosił się pułkownik Ahrens, dowódca pułku łączności 537, oraz kilka osób ze sztabu Armii Środek, którym rzekomy oddział roboczy 537 bezpośrednio podlegał. Ale Pokrowski z powodzeniem sprzeciwiał się przesłuchaniu tych świadków.

(przekład z niemieckiego Jacek Trznadel)

(Katyn – ein Verbrechen der Sowjets. „Der Spiegel” 1952, nr 1, z 2 stycznia.)

 

ZEZNANIE PRZED KOMISJĄ KONGRESU USA

[Przesłuchanie odbyło się w Londynie, 18 kwietnia 1952].

PUCINSKI: Świadek powiedział mi, że chce zeznawać po polsku.

PRZEWODNICZĄCY MADDEN: Proszę o podanie pełnego nazwiska i adresu.

MACKIEWICZ: Józef Mackiewicz, 44 Malborough Place, London, N.W.8.

FLOOD: Czy świadek będzie zeznawać pod swoim nazwiskiem?

PUCINSKI: Tak.

PRZEWODNICZĄCY MADDEN: Przed złożeniem zeznania chcemy pana uprzedzić, że ponosi pan ryzyko działań sądowych, które może podjąć każdy, kto uzna, że doznał przez pana jakiejś szkody. Równocześnie określę jasno, że rząd Stanów Zjednoczonych i Izba Reprezentantów nie przyjmują żadnej odpowiedzialności w związku z wystąpieniami o zniesławienie lub zniewagę, jakie mogą być wytoczone panu z powodu tego zeznania. Tłumacz zechce teraz powtórzyć to ostrzeżenia po polsku. (Tłumacz powtórzył.)

PUCINSKI: Świadek oświadcza, że rozumie przepisy i ostrzeżenia.

PRZEWODNICZĄCY MADDEN: Teraz nastąpi zaprzysiężenie świadka: czy przysięga pan na Boga Wszechmogącego, że według pana najlepszej wiedzy powie pan czystą prawdę, całą prawdę i jedynie prawdę, w czym niech Bóg panu pomoże?

MACKIEWICZ: Przysięgam.

MACHROWICZ: Nazywa się pan Józef Mackiewicz, czy właśnie tak?

MACKIEWICZ: Dokładnie tak.

MACHROWICZ: Jest pan dziennikarzem i pisarzem?

MACKIEWICZ: Tak.

MACHROWICZ: Czy był pan kiedyś w Katyniu?

MACKIEWICZ: Tak, byłem.

MACHROWICZ: W którym roku?

MACKIEWICZ: W 1943.

MACHROWICZ: To było około 20 maja, czy tak?

MACKIEWICZ: Byłem tam po 20 maja. Dokładnej daty nie pamiętam. [38]

MACHROWICZ: Jak się pan tam znalazł?

MACKIEWICZ: Zaprosili mnie tam Niemcy. Porozumiałem się z oficerem z dowództwa Polskiej Armii Podziemnej w Wilnie – nie pamiętam teraz jego nazwiska – pytając, czy powinienem lub nie pojechać do Katynia.

MACHROWICZ: Kiedy spytałem pana, czy to było w maju, czy określiłem rok? Mówimy o roku 1943?

MACKIEWICZ: Tak, oczywiście.

MACHROWICZ: I widział pan tam groby i zwłoki?

MACKIEWICZ: Oczywiście.

MACHROWICZ: Czy notował pan swoje spostrzeżenia?

MACKIEWICZ: Tak, oczywiście.

MACHROWICZ: Od tego czasu badał pan szczegółowo całą sprawę Katynia. Te zgromadzone fakty i poszukiwania stały się podstawą napisanej przez pana książki, czy tak?

MACKIEWICZ: Zgadza się.

MACHROWICZ: Muszę panu powiedzieć, że ja i kilku członków komisji mogliśmy przeczytać pańską książkę. Znaleźliśmy tam na prawdę ważne informacje. Ale teraz pragnąłbym skierować pańskie zeznanie raczej na sprawozdanie sowieckie. Czy pan je zna?

MACKIEWICZ: Oczywiście, znam.

MACHROWICZ: Czy je pan dokładnie studiował?

MACKIEWICZ: Tak.

MACHROWICZ: Czy próbował pan określić autentyczność zawartych tam stwierdzeń?

MACKIEWICZ: Tak, dokonałem takiej analizy, a część spostrzeżeń jest w moich książkach.

MACHROWICZ: Czy mógłby pan teraz przekazać komisji swoje wnioski, dotyczące oficjalnego komunikatu władz rosyjskich?

DONDERO: Nie wiem, czy ma pan rosyjski komunikat? Jeśli to możliwe, poproszę o wnioski, związane z raportem rosyjskim, a potem poproszę o ukazanie jego sprzeczności.

MACHROWICZ: Dodam tylko, że mamy ten komunikat w naszych zbiorach w Waszyngtonie. Nie wiem, czy został zabrany, panie Pucinski?

PUCINSKI: Tak, mam go. Stanowi część materiału dowodowego nr 4, w części III.

MACHROWICZ: Proszę pokazać go świadkowi. (Komunikat rosyjski został przekazany świadkowi.)

MACHROWICZ: Czy teraz pan Mackiewicz zechciałby przekazać Komisji wnioski, które nasuwają mu się w związku z tym komunikatem i wskazać tę część komunikatu, którą chce pan skomentować?

MACKIEWICZ: Chciałbym, jeśli można, pominąć komentowanie tych fragmentów komunikatu rosyjskiego, gdzie są konstatacje medyczne, gdyż nie jestem lekarzem. Jeśli jest na to zgoda Komisji.

MACHROWICZ: Jak najbardziej. proszę świadka. Słuchamy pana dalej.

MACKIEWICZ: Najpierw chciałbym sformułować kilka obserwacji ogólnych. Rosjanie oskarżyli Niemców, że dokonali oni tej zbrodni w 1941 r.

MACHROWICZ: Czy tłumacz przetłumaczył poprawnie to stwierdzenie? Czy chodzi o to, że Rosjanie wytoczyli oskarżenie w 1941 r., czy też oskarżyli oni Niemców, o popełnienie tej zbrodni w roku 1941?

PUCINSKI: Świadek wyjaśnił to mówiąc, że Rosjanie oskarżyli Niemców o dokonanie tej zbrodni w 1941 r.

FLOOD: Proszę świadka, czy może pan mówić głośniej, gdyż niektórzy członkowie Komisji znając dobrze polski, tak jak tłumacz, chcieliby słyszeć pana oryginalne polskie wypowiedzi.

MACKIEWICZ: Oczywiście.

FLOOD: Będzie pan więc mówić głośniej, nie zwracając się tylko do tłumacza?

MACKIEWICZ: Tak.

MACHROWICZ: Bardzo panu dziękuję.

MACKIEWICZ: Bolszewicy twierdzą, że Niemcy dokonali tej masakry w 1941 r. Natomiast Niemcy uważają, że zrobili to bolszewicy w roku 1940. Dlaczego jednak utrzymują, że Rosjanie zrobili to w 1940 r.? Przecież gdyby sami Niemcy dopuścili się tej masakry w 1941 r., to byłoby im znacznie wygodniej, łatwiej i prościej utrzymywać, że Rosjanie popełnili tę zbrodnię w czerwcu 1941 r. Wtedy nie nasuwałyby się problemy związane z lekarskimi obdukcjami zwłok i wnioskami medycznymi, datami dokumentów itd. Niemcy nie byliby narażeni na rosyjskie oskarżenia, że sfabrykowali wiele szczegółów zbrodni dokonanej w Katyniu.

DONDERO: Mówiąc „dokumenty”, świadek ma na myśli dokumenty znalezione przy zwłokach?

MACKIEWICZ: Właśnie tak. Wiadomo, że Rosjanie wycofując się w czerwcu 1941 r. popełnili wiele strasznych masowych zbrodni, jak na przykład w Prowieniszkach na Litwie, w Berezweczu, w Wilejce, we Lwowie. W żadnym przypadku tych masowych rosyjskich zbrodni Niemcy nie oskarżyli Rosjan o popełnienie tych okropności przed latem 1941 r. Dodam, że wówczas nawet ja wiedziałem, że podczas odwrotu Rosjanie mordowali masowo ludność. Dla Niemców byłoby zatem prościej stwierdzić, że masakry katyńskiej dokonali Rosjanie w lecie 1941 roku. Trudno więc przypuścić, by Niemcy, którzy sami popełnili wiele okropności, nie rozeznali się w tej szczególnej sytuacji i nie doszli do wniosku, że dogodne byłoby dla nich mówienie o czerwcu 1941 r.

PUCINSKI: Świadek chciałby teraz wiedzieć, czy komisja zrozumiała ten szczególny punkt widzenia, jaki tu przedstawił.

MACHROWICZ: Proszę odpowiedzieć świadkowi, że uważam to za bardzo jasne. I sądzę, że członkowie Komisji dokładnie wszystko rozumieją.

MACKIEWICZ: Niemcy, jak wiadomo, nie popełnili żadnej masowej zbrodni przeciwko żołnierzom i całym obozom. Dlaczegóż więc w tym właśnie przypadku i to w czasie, gdy prowadzili wojnę z Rosjanami, Niemcy mieliby wymordować tych, którzy byli więźniami Rosjan. W związku z tym chciałbym zwrócić uwagę, a nawet uwydatnić sprawę obozu w Ostaszkowie. W Ostaszkowie było przeszło 6,5 tysięcy ludzi. Trzymano tam przede wszystkim policję, w większości umundurowaną całkowicie odmiennie od armii regularnej. Gdy Niemcy zaatakowali Polskę, a szczególnie gdy zajęli tę jej część, którą nazywali Ostlandem, zachowali część znajdujących się tam polskich sił policyjnych i rozpoczęli poszukiwanie dalszych polskich funkcjonariuszy spośród policji, która znajdowała się na terenach Ostlandu przed 1941 r. Pamiętam, że w sierpniu 1941 roku Niemcy włożyli wiele wysiłku w poszukiwanie rekrutacji wśród byłych polskich policjantów, tak aby na tym terenie mogli oni utrzymać porządek jako siły cywilne. Dlaczego więc mieliby mordować 5 tysięcy polskich policjantów z obozu w Ostaszkowie, będących na domiar zdecydowanymi i zawziętymi przeciwnikami bolszewizmu. [39]

DONDERO: Proszę zapytać świadka, przed dalszym wywodem, o określenie dla protokółu, czy Ostland związany jest ze wschodnią Polską, czy Ostland jest wschodnim obszarem niemieckim.

MACKIEWICZ: Nie jest. Mówię o tym obszarze, który tworzyła Litwa, Białoruś, a częściowo wschodnia Polska i Łotwa. Ta część była znana jako Ostland i tak ją też nazywano.

DONDERO: Jest to jednak przede wszystkim wschodnia część Polski?

MACKIEWICZ: Tak. Jednak Niemcy nie mogli zamordować tych policjantów w Katyniu, ponieważ w Katyniu tych policjantów nie odnaleziono. Nikt ich tam nie odkrył, co z pewnością by nastąpiło, ponieważ nosili całkiem odmienne mundury. Żadna z dwu stron, Niemcy czy Rosjanie, nie twierdziła, że w Katyniu natrafiono na zwłoki policjantów. W związku z tym istotne jest określenie liczby zwłok znalezionych w Katyniu. Komunikat rosyjski określa liczbę zwłok w Katyniu na 11 tysięcy, ale jak dotąd znaleziono niewiele ponad 4 tysiące zwłok i nie było tam policjantów. Bolszewicy podali więc liczbę 11 tysięcy, jeśli jednak przypuścić, że te 4 tysiące, które znaleziono w Katyniu, rzeczywiście zamordowali Niemcy, to pozostaje pytanie: gdzie jest reszta. Ponadto łączy się z tym sprawa ostatniej korespondencji. Rosjanie twierdzą, że znaleźli przy zwłokach korespondencję, dowodzącą, że ludzie ci utrzymywali pisemny kontakt z rodzinami aż do 1941 r. Powiedzmy, że w Katyniu było 11 tysięcy zwłok, a każdy z zamordowanych miał w zasadzie jakąś rodzinę w Polsce, składającą się z jednej do sześciu osób.

Wtedy liczba potencjalnych świadków w Polsce, mogących zeznać, że korespondowali z jakimś członkiem rodziny z tych obozów, aż po rok 1941, z tym rokiem włącznie – musiałaby osiągnąć liczbę, w zaokrągleniu, od 20 do 30 tysięcy. Niemcy, mający poważne zyski propagandowe dla własnych celów, musieliby uwzględnić fakt, że w kraju zamieszkałym przez ludność ogólnie źle do Niemców nastawioną, wiadomość o niemieckim kłamstwie na pewno szybko by się rozeszła. Niemcy nigdy nie dopuściliby do takiej kompromitacji. To są najbardziej ogólne wnioski, które chciałem przedstawić Komisji. Pragnąłbym podnieść jeszcze jedną sprawę: to problem Żydów. Bardzo żywa niemiecka propaganda antysemicka miała na celu postawienie znaku równości między Żydami i bolszewikami. Na dowód, mogę przedstawić broszurkę opublikowaną przez Niemców, gdzie mówi się...

MACHROWICZ: Czy mógłby pan poinformować świadka, że komisja posiada tę broszurę? Była już analizowana.

MACKIEWICZ: W tej książeczce określa się często morderców z Katynia jako Żydów. Jeśliby więc dokumenty, które znaleziono przy zwłokach zostały sfałszowane przez Niemców, byłoby rzeczą prostą zniszczenie dokumentów, wskazujących, że pośród ofiar zbrodni katyńskiej znajdowało się wielu Żydów, ponieważ oczywiście taki fakt zmniejszał wartość ich propagandy. Jednak Niemcy do tego stopnia nie chcieli się narażać na kwestionowanie prawdy ich odkryć w Katyniu, że rzeczywiście ujawnili nazwiska Żydów, którzy byli wśród ofiar zbrodni katyńskiej. Oto kilka nazwisk: Waltenberg, [40] Mantel, Lippoman, [41] Glikman czy jeszcze inne nazwiska wskazujące, że byli tam Żydzi, na przykład Abraham Engel, Dawid Godel, Samuel Rozen, Izaak Gutman itd.

Teraz chciałbym zwrócić uwagę na kilka szczególnych elementów rosyjskiego komunikatu. Twierdzi się tam, że Polaków nie przywieziono do stacji kolejowej Gniezdowo w 1940 roku, że nie zostali wtedy zamordowani, lecz umieszczono ich w trzech obozach, Nr 1-ON, Nr 2-ON i Nr 3-ON, położonych 25 do 45 kilometrów na zachód od Smoleńska, a w czasie niemieckiej ofensywy dostali się w ręce Niemców. Jest to oczywiste kłamstwo, w tej okolicy nie było nigdy żadnych obozów. Komunikat rosyjski nie mówi dokładnie, gdzie znajdowały się te trzy obozy. Oczywiście, gdyby te trzy obozy naprawdę istniały, powiadomiono by o tym ambasadora Kota, generała Sikorskiego, generała Andersa i pana Czapskiego, którzy bardzo długo prowadzili poszukiwania tych ludzi.

MACHROWICZ: To znaczy, według pana, władze sowieckie odpowiedziałyby na liczne pytania tych osób, które pan wymienił, podając dokładnie miejsce pobytu więźniów. Czy to miał pan na myśli?

MACKIEWICZ: Oczywiście. Następnie, komunikat czy też raport rosyjski mówi, że oficerem dowodzącym obozem Nr 1-ON był major NKGB, o nazwisku Wietosznikow. Kiedy Niemcy byli już blisko, porozumiał się on z oficerem dowodzącym transportem w Smoleńsku, Iwanowem. Prosił go o wagony, by przeprowadzić ewakuację Polaków. Jednak nie udało się zorganizować tych wagonów, Polacy wpadli więc w ręce niemieckie, a sam Wietosznikow przyłączył się do oddziałów rosyjskich i nie dostał się do niewoli. Jeśli więc Wietosznikow, jako oficer bezpieczeństwa, znał miejsce pobytu tych żołnierzy, dlaczego nie wiedział o tym Stalin, Mołotow i Wyszynski w Moskwie? Tak więc przez dwa lata szukali pozornie miejsca pobytu tych żołnierzy. Wietosznikow na pewno musiałby zameldować swoim przełożonym, co stało się z tymi więźniami, a gdy Czapski wielokrotnie zapytywał NKWD, mogliby go natychmiast zawiadomić, że ci ludzie dostali się do niewoli niemieckiej.

FLOOD: Zwłaszcza jeśli przypomnieć sobie taką oczywistość, jak rozmowy telefoniczne Stalina z szefem NKWD na ten temat, prowadzane w obecności polskich negocjatorów.

MACKIEWICZ: Tak, a NKWD pozornie odpowiada, że nie znają miejsca pobytu tych ludzi. Załóżmy, że Wietosznikow nie mógł otrzymać żądanych wagonów od Iwanowa. Mógłby jednak ewakuować tych wojskowych pieszo, zwłaszcza że Wietosznikow domagał się tych wagonów 12 lipca, a oficjalny komunikat sowiecki z 23 lipca 1941 r. mówił, że Rosjanie nadal panują nad Smoleńskiem.

MACHROWICZ: Proszę świadka: w tej sprawie Wietosznikow twierdzi, że nie potrafił zdobyć niezbędnych wagonów do ewakuacji więźniów, czy mam rację?

MACKIEWICZ: Tak, właśnie to twierdzi.

MACHROWICZ: Następnie on pozostał w Rosji, jak to pan przed chwilą powiedział, czy właśnie tak?

MACKIEWICZ: On sam ewakuował się, twierdzi jednak, że pozostały tam obozy.

MACHROWICZ: Czy nie miał obowiązku złożenia meldunku przełożonym, że nie można zdobyć wagonów, a więc dokonać ewakuacji oficerów?

MACKIEWICZ: Niewątpliwie powinien był to zrobić.

MACHROWICZ: A zatem, w lipcu 1941 roku wyższe władze sowieckie powinny były dobrze wiedzieć, co stało się z polskimi oficerami, czy nie tak?

MACKIEWICZ: Niewątpliwie, to chciałem wyrazić..

MACHROWICZ: Pomimo to, nawet po roku 1941, na liczne zapytania władz polskich Rosjanie wciąż odpowiadają, że nie znają miejsca pobytu tych oficerów, prawda?

MACKIEWICZ: Dokładnie tak.

FLOOD: Warto zauważyć, w związku z tym i podobnymi szczegółami, że Niemcy mieli i mają szczególny talent gromadzenia danych i dokumentacji, list wszystkich nazwisk oraz wszystkich przedmiotów, będących własnością więźniów, których przetrzymują.

MACKIEWICZ: Tak, to prawda.

FLOOD: Tak że Niemcy z powodu tego zastanawiającego psychologicznego kaprysu nie mogliby zapewne powstrzymać się od sporządzenia listy czy nawet opisu materialnych szczegółów, dotyczących ludzi, na których dokonano egzekucji.

MACKIEWICZ: Tak, niewątpliwie.

FLOOD: A przede wszystkim, nawet zachowując się potwornie podczas działań wojennych, przywiązywali wielką wagę do sporządzania list wszystkich więźniów wojennych, każdej kategorii?

MACKIEWICZ: Tak.

FLOOD: Zważając na dokładne spisy osób cywilnych robione przez Niemców, musieliby mieć szczególnie dobre spisy jeńców wojennych.

MACKIEWICZ: Oczywiście.

FLOOD: Trudno sobie wyobrazić, że gdyby Niemcy przetrzymywali tysiące polskich oficerów, nie byłoby nigdzie żadnego zapisu o tych więźniach wojennych, byłoby to sprzeczne z całą niemiecką praktyką.

MACKIEWICZ: Na pewno mieliby takie spisy.

FLOOD: A my dotąd nie odkryliśmy w spisach Wehrmachtu niczego odnoszącego się do polskich oficerów na tamtym terenie i w tamtym czasie.

MACKIEWICZ: Właśnie tak.

MACHROWICZ: Proszę kontynuować wypowiedź.

MACKIEWICZ: Rosjanie przyznają w swoim komunikacie, że rozładowano czy wysadzono z pociągu Polaków na stacji kolejowej Gniezdowo wiosną 1940 roku, ale nie tłumaczą, dlaczego wybrali Gniezdowo do wyładowania tych ludzi, skoro chcieli ich internować w obozach oddalonych o 45 kilometrów, i skoro w okolicy znajdowały się inne stacje, blisko od tych rzekomych obozów.

MACHROWICZ: Ujmując inaczej, stwierdzają jedynie, że wyładowali ich w Gniezdowie i przewozili ciężarówkami czy też samochodami dalsze 15 do 30 mil, podczas gdy na tę odległość mogli przewieźć jeńców pociągiem, czy nie tak?

MACKIEWICZ: Nie. Rosjanie nie mówią w komunikacie o przewożeniu więźniów ciężarówkami, a tylko, że wyładowali ich w Gniezdowie. Natomiast w jaki sposób dowieźli więźniów do rzekomych obozów, pozostaje niewyjaśnione.

MACHROWICZ: Więc nie wyjaśniają w swoim raporcie, w jaki sposób jeńcy przebyli te 15 do 30 mil, które mogli łatwo przejechać pociągiem, czy tak?

MACKIEWICZ: Właśnie tak. Na pewno ci ludzie mogliby zostać dowiezieni pociągiem do obozów, gdyby nie to, że załadowani na ciężarówki zostali przewiezieni do lasu katyńskiego.

DONDERO: Chciałbym zapytać: czy gdzie indziej znajdowały się podobne obozy lub budynki?

MACHROWICZ: Stwierdzam do protokółu, że świadek oświadczył, że nie ma żadnych dowodów istnienia obozów na tym terenie. Czy tak?

MACKIEWICZ: Na tym terenie istotnie nie było żadnych obozów, do których, według Rosjan, zabrano by więźniów. Byłem bardzo zadowolony, gdy potwierdzili mi to w rozmowach mieszkańcy tej okolicy oraz Iwan Kriwoziercew. Wszyscy oni powiedzieli, że na tamtym terenie nigdy nie było żadnego obozu. Ale chciałbym jeszcze przedstawić komisji inny szczegół.

Wiosną 1943 roku, gdy Niemcy opublikowali wiadomości o Katyniu, w Polsce i w Rosji panowały tak ostre nastroje antyniemieckie, że powstało wiele rozmaitych wersji tego wydarzenia, negujących wersję niemiecką.

W tym czasie, przekazywanie wiadomości, szczególnie przez radio, było bardzo ograniczone, dlatego wielu ludzi nie znało wersji niemieckiej. Zaś agenci rosyjscy byli bardzo czynni na tym terenie, rozpowszechniali pogłoski związane z ich wersją, by zdyskredytować wersję niemiecką.

I tak, kiedy byłem w Katyniu, przebywało tam równocześnie dwóch korespondentów portugalskich. Jeden z nich powiedział mi, że zwiedzał małą wioskę, do której zabrali go Niemcy, a potem pytał mnie kilkakrotnie, czy jestem pewien, że jest to dzieło Rosjan. Zapytałem: "Dlaczego pan pyta?" Opowiedział mi o rozmowie w tej wiosce z młodą dziewczyną, która oświadczyła, że ci zamordowani ludzie "to naprawdę Żydzi, przebrani w polskie mundury".

Były więc w obiegu i takie fantastyczne opowieści. Gdyby na tym terenie naprawdę znajdowały się te trzy obozy, to oni wiedzieliby, że w tych obozach byli Polacy, że przyszli Niemcy i że uwięzili Polaków, a następnie ich zamordowali. Ale nikt nic nie słyszał o takich obozach na tym terenie.

DONDERO: Czy chce pan przez to powiedzieć, że na tym terenie nie było żadnych niemieckich obozów, ani też obozów, gdy byli tam Rosjanie?

MACKIEWICZ: Nie było tam nigdy żadnych obozów.

Rozpatrzmy teraz dokumenty, o których Rosjanie mówią, że znaleźli je przy zwłokach. Znajdowały się na nich daty późniejsze od wiosny 1940 r. Rosjanie przedstawili tylko dziewięć takich dokumentów, numer pierwszy i drugi to karty pocztowe nadane z Polski. Bardzo łatwo było uzyskać podobne karty na poczcie, jeśli były im potrzebne. To mogły być autentyczne karty. Następnie, mamy tu pokwitowania odbioru albo notatki, które rzekomo sporządzono w tych obozach. Mogły być bardzo łatwo sfałszowane. Następny dowód to list należący do Stanisława Kuczyńskiego, napisany 20 czerwca 1941 r. Ten list mógł być rzeczywiście wtedy pisany, ale Kuczyński był internowany w Starobielsku i wywieziony stamtąd już w grudniu 1939 roku.

Więc podkreślam: Kuczyńskiego wywieziono wówczas z tego obozu, po czym ślad po nim zaginął. Możliwe że mógł być przetrzymywany w jakimś innym więzieniu, i zgładzony nie wiadomo kiedy. Ale nigdy nie był w Kozielsku, a jego zwłok nie znalezione w Katyniu. Dalej, Rosjanie utrzymują, w jednym zdaniu czy fragmencie komunikatu, że Niemcy bardzo starannie badali zwłoki. W innym fragmencie komunikatu twierdzą jednak, że obdukcja zwłok była powierzchowna. Tak czy inaczej, wiemy, że Niemcy zbadali jedynie 4.143 zwłoki. Natomiast Rosjanie mocno podkreślają, że było tam 11 tysięcy zwłok. Gdzież więc są dokumenty tych pozostałych 7 tysięcy zwłok, których Niemcy nigdy nie badali? Skoro Niemcy utrzymują, że przy 4.143 ciałach znaleźli 3.940 dokumentów, listów i innych notatek, to logiczne jest pytanie: dlaczego Rosjanie znaleźli jedynie dziewięć listów przy 7.000 zwłok nie badanych przez Niemców? Jest także niewątpliwe, że w czasie wycofywania się Rosjan i postępów niemieckich, tych 11 tysięcy wojskowych z pewnością nie siedziałoby bez ruchu w tych trzech obozach.

MACHROWICZInnymi słowy, chciałby pan dać do zrozumienia, że po wycofaniu się Rosjan, a przed wejściem Niemców, musiałby być jakiś okres, kiedy nikt nie miałby kontroli nad tymi obozami?

MACKIEWICZ: Tak.

MACHROWICZ: A część więźniów miałaby z pewnością znakomitą okazję do ucieczki?

MACKIEWICZ: Tak.

MACHROWICZ: Nie mieliby chęci czekać na Niemców i z nimi się zaznajamiać?

MACKIEWICZ: Tak. Jestem zupełnie przekonany, że w czasie pomiędzy wycofywaniem się jednych a nadejściem drugich w obozach nie pozostałby żaden wojskowy. Z pewnością wszyscy by się rozproszyli i zniknęli.

MACHROWICZ: Wiem, że badał pan gruntownie los tych 11 tysięcy oficerów, którzy według Rosjan mieli przebywać w tych obozach. Czy słyszał pan choćby o jednym uciekinierze?

MACKIEWICZ: Nie słyszałem, ani o jednym.

MACHROWICZ: Czy to logiczne przypuszczenie, co do tych 11 tysięcy oficerów, że gdyby w pewnej chwili nie sprawowano już nad nimi kontroli, przynajmniej jeden zdołałby uciec i o tym opowiedzieć?

MACKIEWICZ: Tak. Z całą siłą powtarzam, że gdyby było tak, jak twierdzą Rosjanie, to 11 tysięcy więźniów mogłoby uciec i nikt nie pozostałby w obozach, a komisja miałaby nie jednego, ale tysiące świadków, mogących dokładnie opowiedzieć, co i jak się tam wszystko działo. A nie macie przecież ani jednego.

Proszę wziąć pod uwagę niemiecką taktykę, a miałem okazję obserwować ją bezpośrednio, zajmowania przez Niemców różnych obszarów wojskowych. Posuwano się zagonami pancernymi, pozostawiając duże obszary, nie okupowane i nie strzeżone. Bywało i tak, podczas posuwania się ich pancernego klina, że w tyle pozostawały całe armie rosyjskie, nawet uzbrojone.

Jeden przykład, z okolic Wilna, z puszczy zwanej Rudnicką: Niemcy byli już prawie pod Moskwą, doszli do granic miasta, a w tej puszczy były jeszcze duże oddziały Rosjan. To absurdalny pogląd, że Niemcy podczas swojej ofensywy braliby pod uwagę te trzy obozy, zatrzymali więźniów przy pomocy straży, podczas gdy równocześnie pozostawiali w tyle całe uzbrojone armie.

DONDERO: Armie rosyjskie?

MACKIEWICZ: Tak, rosyjskie armie. Kraj był faktycznie szeroko otwarty przez bardzo wiele miesięcy i każdy mógł łatwo przemieszczać się skąd i dokąd chciał. Więc ci polscy wojskowi mogliby albo uciekać na teren rosyjski, albo wracać w stronę swoich rodzin i ojczystego kraju.

MACHROWICZ: Absurdalność twierdzeń rosyjskich określa fakt, że nie znalazł się ani jeden oficer, który by stamtąd uciekł, podczas gdy jest faktem historycznym, że nie tylko tysiące, ale wiele tysięcy polskich oficerów i żołnierzy uciekło rzeczywiście z różnych rosyjskich obozów, nawet z dalekiej Syberii i przyłączyło się do sił sojuszniczych? Czy nie tak było?

MACKIEWICZ: Nie wiem o żadnej ucieczce Polaków z obozów rosyjskich, ale wiem na pewno, że wielu Polaków uciekało w znacznie trudniejszej sytuacji. Jeśli nie było szybkiego odwrotu Niemców, uciekali z niemieckich obozów i przyłączali się do sił sojuszniczych. By ukazać jasno obraz okolic Smoleńska i panujących tam warunków, zwrócę uwagę komisji na artykuł, z rosyjskiej gazety „Izwiestija”, nr 224 z 22 września 1945, napisany przez niejakiego Isakowskiego, a zatytułowany: Na Smoleńszczyźnie. Autor opisuje działania sowieckich partyzantów na tym terenie, jak przemieszczali się tam niszcząc mosty, magazyny zaopatrzenia i rozwijając rozmaitą działalność podziemną. Uważać, że w takich warunkach nie mogłoby uciec 11 tysięcy oficerów, i wręcz ani jeden, jest absurdem.

Zresztą oficjalny raport rosyjski mówi, że kilku z tych polskich oficerów uciekło, gdy obozy znajdowały się pod kontrolą niemiecką, i że Niemcy schwytali ich, a nawet że schwytali wszystkich. Byłoby to niemożliwe w ówczesnych warunkach, nie dałoby się ich wszystkich schwytać. Na temat tego punktu komunikatu sowieckiego prowadziłem rozmowę z Kriwoziercewem. Powiedział, że na tych terenach nigdy nie było obław czy poszukiwań, prócz jedynej obławy na kogoś ważnego, którą zawiniła pewna kobieta z podziemia. To był jedyny przypadek, jaki pamiętał. Chciałbym także zwrócić uwagę komisji na fragment komunikatu rosyjskiego, gdzie cytuje się oświadczenia wielu świadków. Proszę zastanowić się nad wartością zeznań złożonych przed komisją sowiecką. Jak wiadomo, od 1939 roku w czasie wszystkich przewodów sądowych i legalnych procesów i przesłuchań w Polsce, na Węgrzech i innych krajach pod okupacją sowiecką, oskarżeni nieodmiennie przyznają się do popełnienia zbrodni. Oczywiście, jest oskarżenie i akt oskarżenia. A czego można się spodziewać od świadków, którym nie wolno złożyć innych zeznań, niż nakazane? Są to fakty notorycznie znane, ale trzeba o tym stale pamiętać oceniając ten komunikat.

MACHROWICZ: W takim razie, co powiedziałby pan o oświadczeniu świadka, tak szczególnego, jak Moskowskaja. Mówi pan o tym w swojej książce.

MACKIEWICZ: Wspominam o niej w swojej książce, ale żeby było jasne, powiem, że nigdy z tą kobietą nie rozmawiałem. Zresztą nie wiem, czy ta osoba rzeczywiście istnieje.

MACHROWICZ: Czytał pan jej oświadczenie, nieprawdaż?

MACKIEWICZ: Tak, czytałem.

MACHROWICZ: I co pan o tym sądzi?

MACKIEWICZ: Podkreślam, że świadectwo czy zeznanie tej Moskowskiej to najważniejszy składnik rosyjskiego raportu. To podług tego Niemcy otworzyli groby, ekshumowali wszystkie zwłoki, i usunęli wszystkie dokumenty i listy, które znaleźli przy tych zwłokach. Ale ja byłem tam i widziałem na własne oczy. Kiedy nas tam przywieziono, Niemcy zapewnili nam pełną swobodę, mogliśmy oglądać zwłoki, przyglądać się dokumentom, badać je, zabrać na pamiątkę, zabierać wszystko, co leży w lesie.

PUCINSKI: Świadek poprawia swoją wypowiedź, mówiąc, że jednak nie można było zabierać „wszystkich dowodów rzeczowych”. Świadek wyjaśnia, że dokumenty, związane z ustaleniem tożsamości ofiar, składano osobno, zaś takie przedmioty jak grzebyki, papierośnice, pieniądze i inne rzeczy osobiste, można było przeglądać swobodnie. [42]

MACKIEWICZ: Niemcy wszystkie te rzeczy osobiste odrzucali między drzewa, leżały wszędzie na ziemi. Kiedy się tam znalazłem, jedną z pierwszych rzeczy, na które zwróciłem uwagę, były ogromne ilości gazet. Czasem były to całe gazety, a czasem wycinki lub po prostu kawałki papieru. Niekiedy w gazety zawinięty był tytoń. Przepatrywałem te gazety i stwierdziłem, bądź na podstawie tekstu, bądź ich dat, że żadna z tych gazet nie ukazała się później niż w kwietniu lub wiosną 1940 roku.

DONDERO: Proszę spytać świadka, co było potem z tą kobietą?

MACHROWICZ: Świadek przejdzie do tej sprawy. To jest wprowadzenie.

MACKIEWICZ: Oto problem: w jaki sposób 4 tysiące ludzi, którzy mieli te wszystkie dokumenty i gazety, mogłoby je zachować po kwietniu 1940 roku? Listy na pewno zachowywano jako pamiątki, ale trudno uwierzyć, by tak wielu ludzi miało zwyczaj trzymania starych gazet. Faktem jest zresztą, że nie mogliby ich przechować tak długo, ponieważ te gazety były drukowane na wyjątkowo marnym papierze i nie przetrwałyby półtora roku. Jest nie do pomyślenia, że ci ludzie przechowywaliby gazety z 1940 roku. Nie miałoby to sensu, i byłoby bezcelowe, biorąc pod uwagę użytek, jaki z nich robiono, byłyby zbyt stare i zniszczone, było to widoczne i oczywiste.

PRZEWODNICZĄCY MADDEN: Proszę zapytać świadka, ile czasu spędził przy grobach podczas ekshumacji: tydzień, miesiąc, jak długo?

MACKIEWICZ: Byłem tam trzy dni. [43]

PRZEWODNICZĄCY MADDEN: Proszę spytać, czy świadek wie, jak długo trwała ekshumacja zwłok? Tydzień, czy może miesiąc?

MACKIEWICZ: Około dwóch miesięcy.

DONDERO: Chciałbym, aby poproszono świadka o opisanie w kilku słowach okolicy, w której znaleziono groby, rodzaju i koloru ziemi.

PUCINSKI: Czy mógłbym najpierw skończyć przesłuchanie związane z tą kobietą?

DONDERO: Tak, proszę kontynuować.

MACKIEWICZ: Jeśli więc Rosjanie twierdzą, że Niemcy sfałszowali dokumenty należące do tych zwłok, to Niemcy musieliby usunąć ze zwłok wszystko, co nosiło datę późniejszą niż wiosna 1940 roku. Jest jednak praktycznie niemożliwe, żeby mogli zdobyć tysiące gazet datowanych z tego okresu. i umieścić je przy zwłokach tych martwych mężczyzn. Wymagałoby to przerażającego wysiłku i przerażających przygotowań. Byłem tam i oglądałem dokładnie te ciała w grobach, jak sardynki, całkowicie ze sobą sprasowane. W czasie ekshumacji kieszenie musiały być rozcinane nożem, także cholewy wysokich butów musiały być tak rozcinane, wyciągano stamtąd różne dokumenty. Byłoby absolutnie absurdalne, gdyby przyjąć rosyjską tezę, że dokumenty zostały przez Niemców włożone do zwłok, a następnie te ciała zostały zakopane, a potem, w miesiąc później Niemcy mieliby sprowadzić w to miejsce ludzi, mówiąc: „Patrzcie, znaleźliśmy tutaj zwłoki”. Byłby to na pewno wysiłek nadludzki; i by dowieść, że Niemcy dokonali owego nadludzkiego wysiłku, Rosjanie mają tylko jednego świadka, którym jest ta Moskowskaja. Twierdzi ona, że pewnego ranka wyszła z domu, poszła do szopy i ujrzała tam rosyjskiego więźnia o nazwisku Jegorow. Właśnie ten Jegorow miał jej rzekomo opowiedzieć ze wszystkimi szczegółami, jak ten plan wykonano.

W całej tej analizie przydarzył się jednak Rosjanom pewien fatalna przypadek, pomyłka, twierdzą bowiem, że Moskowskaja widziała Jegorowa w marcu.

MACHROWICZ: Którego roku?

MACKIEWICZ: W marcu 1943, i ten Jegorow opowiedział jej szczegółowo wszystko, a następnie doprowadził swoją opowieść do kwietnia 1943 roku. Ale kto jest zdolny opowiadać w marcu 1943, co zdarzyło się w kwietniu 1943?

DONDERO: W którym miesiącu Niemcy wkroczyli na te tereny?

MACKIEWICZ: W lipcu 1941.

MACHROWSKI: Czy może pan dokończyć swoją opowieść?

MACKIEWICZ: Utrzymuję, że wszystko, co Rosjanie twierdzą w swym oficjalnym oświadczeniu to kłamstwo i każdy, czytający raport, widzi, że jest to kłamstwo tak wszechogarniające, że nikt nawet nie zauważył tego błędu w oficjalnym komunikacie rosyjskim. W oficjalnym komunikacie rosyjskim opublikowanym 5 marca tego roku, błąd nadal istnieje.

MACHROWICZ: Jak mi się wydaje, pan Mackiewicz jeszcze nie wyjaśnił, co takiego stało się w marcu 1943 r., i co Jegorow powiedział Moskowskiej o wydarzeniach kwietnia 1943 r.

MACKIEWICZ: Jegorow opowiedział jej, że z niemieckiego obozu numer 126, gdzie więziono jeńców rosyjskich, nie podał zresztą dokładnie gdzie był ten obóz, Niemcy przewieźli rzekomo 500 więźniów do Katynia. I właśnie ci więźniowie mieli wykonać ogromną pracę ekshumowania zwłok i dokonać manipulacji z dokumentami przy zwłokach, pod ścisłą kontrolą niemiecką.

MACHROWICZ: Według raportu rosyjskiego te 500 osób, to Rosjanie, prawda?

MACKIEWICZ: Tak, to mieli być Rosjanie i wszystkich, według raportu rosyjskiego, rozstrzelano. I tylko Jegorowowi udało się przeżyć. Natomiast z nieznanych powodów oficjalny komunikat rosyjski nie mówi, dlaczego rozstrzelano tych pięciuset więźniów i gdzie znajdują się ich groby. [44] Zaś tego Jegorowa i tak następnie schwytali Niemcy, [45] więc zdążył opowiedzieć to wszystko tylko Moskowskiej.

MACHROWICZ: Jednak w marcu 1943 r. mówił Moskowskiej o pracach, rzekomo wykonywanych przez więźniów w kwietniu, czy tak?

MACKIEWICZ: Właśnie tak.

FLOOD: Czy ten rosyjski świadek był może jasnowidzem, czy pan to stwierdził?

MACKIEWICZ: Co do mnie, uważam, że ten mężczyzna nigdy po prostu nie istniał.[46]

MACHROWICZ: Tych 500 Rosjan, zgodnie z rosyjską wersją, po ekshumacji zwłok i sfałszowaniu danych zostało rozstrzelanych przez Niemców, czy tak?

MACKIEWICZ: Tak.

MACHROWICZ: Wersja rosyjska mówi o pięciuset??

MACKIEWICZ: Tak.

MACHROWICZ Czy słyszał pan, w jakiejkolwiek wersji rosyjskiej, jakimkolwiek stwierdzeniu, że odnaleziono groby tych 500 Rosjan?

MACKIEWICZ: Nie słyszałem nigdy, gdzie byłyby te groby, a oficjalny komunikat rosyjski nic o tym nie mówi.

MACHROWICZ: Zatem, pięciuset Rosjan, zmuszonych rzekomo przez Niemców do rozkopywania grobów, a potem przez nich rozstrzelanych, po prostu rozpłynęło się w powietrzu po wykonaniu pracy?

MACKIEWICZ: Właśnie tak. Chciałbym podkreślić, że rosyjski komunikat nie tylko nie lokalizuje ich grobów, ale nie podaje też, gdzie znajdował się obóz, z którego zabrano tych mężczyzn.

MACHROWICZ: Obóz nr 126?

MACKIEWICZ: Obóz nr 126.

FLOOD: Czy kiedykolwiek zajmował się pan osobą tak zwanego Mienszagina, rzekomo mianowanego przez Niemców burmistrzem Smoleńska, gdyż był prawnikiem, a o którym Rosjanie mówią, że potwierdził zamordowanie Polaków przez Niemców?

MACKIEWICZ: Nie. Nigdy tego Mienszagina nie spotkałem i nigdy nie miałem z nim kontaktu. Jednak całkiem niedawno, w Paryżu, czytałem w gazecie, że pewien Rosjanin po ucieczce z Rosji, złożył oświadczenie, że zeznania Mienszagina były fałszywe.

FLOOD: Czy wie pan coś o istnieniu osoby Mienszagina?

MACKIEWICZ: Nic na ten temat nie wiem. [47] Jest jeszcze jeden problem, do którego nie odniosłem się w moim zeznaniu. Wszyscy świadkowie, wymienieni w rosyjskim komunikacie, podają sierpień i wrzesień 1941 roku jako datę popełnienia zbrodni. Taka mówią świadkowie. Na przykład świadek Fatkow twierdził, że po wrześniu przerwano masowe egzekucje. Świadek Aleksiejewa zeznaje, że Niemcy dokonali egzekucji w końcu sierpnia ...

FLOOD: 1941?

MACKIEWICZ: Tak, 1941. Podobne oświadczenia złożyły przyjaciółki, Michajłowa i Konachowskaja. Także Mienszagin, o którego pytał pan Flood, powiedział rzekomo Bazilewskiemu, że wszystkich Polaków zastrzelono przed 15 września. Ani jeden świadek nie mówi, że ci ludzie zostali rozstrzelani w październiku czy listopadzie. Tymczasem oficjalne oświadczenie rosyjskie mówi, że Polaków zamordowano między wrześniem i grudniem 1941, a nie w sierpniu, jak chcą świadkowie.

Zachodzi pytanie, skąd taka różnica pomiędzy oficjalnym komunikatem rosyjskim a zeznaniami świadków? Dlaczego oficjalny komunikat rosyjski nie wierzy własnym świadkom i nie stwierdza, że tych wojskowych rozstrzelano w sierpniu lub we wrześniu, ale mówi o okresie między wrześniem aż po grudzień? Zagadka rozwiązuje się tak, że do Rosjan w Katyniu dotarła korespondencja z Moskwy. Zauważono, że zamordowani wojskowi w znacznym procencie byli ubrani w odzież zimową. Nikt na pewno nie nosiłby w tej okolicy takiego ubrania w sierpniu i wrześniu, kiedy jest tam bardzo ciepło.

To była rzecz tak ważna, że Rosjanie w ostatniej chwili zmienili swój oficjalny tekst pisząc tam o okresie pomiędzy wrześniem a grudniem. Zrobili to, by uzasadnić, dlaczego część zwłok wojskowych ubrana była w zimową odzież. Gdyby im dziś powiedzieć, że Polaków znaleziono w zimowych ubraniach, odpowiedzą: „Oczywiście, na tym obszarze panują chłody między listopadem a grudniem”. Nie próbuje się uzasadnić i wyjaśnić sprzeczności pomiędzy zeznaniami świadków, a oficjalnymi wnioskami znajdującymi się w komunikacie sowieckim.

FLOOD: Jeśli chodzi o gazetę przyniesioną przez świadka, poświęciłem jej wraz z innymi członkami komisji dużo czasu, i naszym zdaniem, biorąc pod uwagę zawartość rosyjskiego komunikatu, niewiele może dać zajmowanie się tą gazetą, powiemy tylko, że świadek przedstawił nam wychodzący w Warszawie dziennik „Sztandar Młodych”, z dnia 5 marca 1952 roku. Na stronie drugiej gazeta ta drukuje początek komunikatu rosyjskiego na temat Katynia, a kończy się on na stronie 6. Warszawska gazeta przedrukowuje ten komunikat, nie opatrując go żadnym komentarzem.

MACHROWICZ: Chciałbym zauważyć dziwny zbieg okoliczności, że tyle lat po sporządzeniu oryginalnego raportu, zaraz po rozpoczęciu przesłuchań przez Komisję Kongresu, 5 marca 1952 roku władze rosyjskie uznały za celowy i konieczny przedruk całego rosyjskiego sprawozdania nie tylko w jednej, ale we wszystkich polskich gazetach.

DONDERO: Proszę teraz świadka, aby opisał Komisji, w kilku słowach, jak wyglądał tamten teren, gleba, drzewa i tym podobne.

MACKIEWICZ: Na las składały się przede wszystkim małe sosenki, niewielkie krzaki i małe nierozrośnięte drzewka. Gleba była piaszczysta, koloru żółtego. Charakteryzowało to cały obszar, gdzie znajdowało się siedem grobów. Dalej, w miejscu ósmego grobu, gleba była bardziej gliniasta.

DONDERO: Jakie były drzewa, czy grube, czy cienkie? Czy rosły gęsto, czy w niewielkiej ilości?

MACKIEWICZ: Były względnie cienkie i oddalone od siebie.

DONDERO: To wszystko.

PRZEWODNICZĄCY MADDEN: To wszystko? Pytanie do świadka, czy ktokolwiek proponował mu zapłatę czy wynagrodzenie, by przyszedł tu dzisiaj zeznawać?

MACKIEWICZ: Nie.

PRZEWODNICZĄCY MADDEN: Proszę powiedzieć świadkowi, że wniósł bardzo ważny wkład do prac Komisji i jej członkowie bardzo mu dziękują za złożone zeznanie.

MACHROWICZ: Panie przewodniczący, normalnie pytamy świadków, co tutaj wydawałoby się nawet przesadne, ale przecież należy do protokołu, więc powinniśmy jeszcze zadać świadkowi pytanie podsumowujące, kto winien jest masakry katyńskiej?

MACKIEWICZ: Jestem przekonany, że zbrodnię popełnili Bolszewicy.

FLOOD: Chciałbym powiedzieć, że otrzymaliśmy wielką ilość świadectw pochodzących z autopsji i post mortem, i myślę, że powinniśmy wyrazić świadkowi naszą wdzięczność za te wszystkie informacje, zestawione przez świadka z komunikatem komisji rosyjskiej.

PUCINSKI: Panie Przewodniczący, świadek wyraża swoją wdzięczność Komisji. Mówi, że marzył o tym i miał nadzieję, że pewnego dnia będzie mógł złożyć zeznanie, przedstawić swoje obserwacje i wnioski takiej właśnie Komisji.

(tłum. z angielskiego Jan Kapel)

(The Katyn Forest Massacre. Hearings... Part 4. London, England. Washington 1952, s. 867-881.)

 

TAJEMNICZA ŚMIERĆ IWANA KRIWOZIERCEWA,
GŁÓWNEGO ŚWIADKA ZBRODNI KATYŃSKIEJ

Nie leży w moim zamiarze podawanie w wątpliwość wiarogodności orzeczenia brytyjskiego Home Office z 29 lutego 1952, które niżej przytoczę. Chciałbym tylko uszeregować i zestawić poszczególne momenty tej sprawy aż do dnia, w którym pismo Home Office doszło moich rąk. Chodzi tu o sprawę Iwana Kriwoziercewa, głównego świadka zbrodni katyńskiej. Sprawy jego nie podobna wyodrębnić z tła, na którym się rozegrała, a tło oddaje z kolei najlepiej punkt drugi noty sowieckiej do Departamentu Stanu w Waszyngtonie z... (dziwnym trafem!) – też 29 lutego 1952. Nota sowiecka, upierając się oczywiście przy moskiewskiej wersji tak zwanej „komisji katyńskiej” z r. 1944, stwierdza, że rząd Stanów Zjednoczonych nie wysunął w ciągu 8 lat aż do ostatniego czasu żadnych zastrzeżeń wobec powyższego orzeczenia oficjalnej komisji. [48]

Stwierdzenie to jest ścisłe. Trudno zaprzeczyć. Tak było istotnie i oczywiście też przez cały ten czas, gdy Kriwoziercew jeszcze żył, to znaczy, gdy jeszcze był głównym świadkiem oskarżenia, a nikt nie chciał przyjąć jego świadectw do wiadomości.

29 czerwca 1951 ukazała się po angielsku moja książka The Katyn Wood Murders. Tegoż samego dnia ukazała się w „Daily Telegraph” pierwsza recenzja z tej książki, pióra Guy Ramsey, który m.in. napisał:

W końcu p. Mackiewicz odnalazł rosyjskiego „dipisa”, obecnie nie żyjącego, Iwana Kriwoziercewa, mieszkańca tej okolicy, który starał się zdać sprawę Amerykanom w Norymberdze z tego, co widział. Zagrożony przez nich wydaniem władzom rosyjskim, uciekł... by następnie prywatnie opowiedzieć to autorowi.

Dowód prawdy jest przedstawiony dokładnie; świadectwa doskonale zebrane. Wszystko jest tak sugestywne, że aż niemal przekonywające. Zawsze jednak chodzą po głowie nieuniknione wątpliwości nieodłączne od pełnych grozy książek, w których świadkowie są albo nieznani, albo anonimowi (obscure and anonymous)"...

Cytata ta jest ważna z tego względu, że pobudziła mnie do poczynienia jeszcze jednej próby zbadania okoliczności, w jakich Kriwoziercew przestał być świadkiem koronnym, a stał się świadkiem – „obscure and anonymous”. W swoich zabiegach pozwoliłem sobie na tę cytatę się powołać.

A teraz mała dygresja.

W pierwszych dniach lutego br. stanął przed komisją kongresu amerykańskiego człowiek, który podał się za naocznego świadka zbrodni katyńskiej. Odbyło się to w sposób, który my, w Europie – słusznie czy niesłusznie – nazywamy amerykańskim. Mianowicie z dużą reklamą, maską na twarzy, w otoczeniu mnogich fotoreporterów, w dramatycznym nastroju, omdlewając i w tym podobnych rekwizytach. W tym, co mówił ów rzekomy świadek, nie było (omal dosłownie) ani jednego słowa prawdy. Okoliczności zbrodni są na tyle znane, że łatwo stwierdzić, iż „zakapturzony świadek” nie tylko nie był ich świadkiem naocznym, ale nawet być nie mógł. Nie zgadzała się ani data, ani żaden z przytoczonych przez niego szczegółów. Ponieważ sam byłem w Katyniu w ciągu trzech dni i poznałem teren, a znając zarówno metody NKWD jak całość sprawy bardzo dokładnie, zanim doczytałem do końca relacji w gazecie, wiedziałem że chodzi tu o szczerą fantazję, zobrazowaną z wyjątkowym tupetem.

Mówiąc o „drodze w lesie”, którą rzekomo szedł, rzekomy świadek nie zdawał sobie nawet sprawy, jak wyglądał lasek katyński, czyli tak zwane Kozie Góry, gdzie dokonano egzekucji. Lasek ten był odosobniony i prowadziła do niego tylko jedna droga poprzez strzeżoną bramę. W ten sposób rzekomy świadek nie mógłby tam wkroczyć, chyba gdyby okazał legitymację zbiega z obozu... funkcjonariuszom NKWD!

Cały lasek otoczony był drutem kolczastym i obsadzony gęstą strażą z psami, a więc przedostanie się innym sposobem było niemożliwe ani we dnie, ani w nocy – co stwierdzili wszyscy mieszkańcy okoliczni.

Ani teren, ani drzewa w tym lasku, których rzekomy świadek oczywiście nigdy nie widział, nie nadawały się do obserwacji, o jakiej opowiadał.

Rozstrzeliwań dokonywano nie w nocy, ale we dnie.

Ani jedna ofiara ekshumowana z grobów katyńskich nie była zakopana żywcem, a wszystkie miały ślad postrzału w tył czaszki.

Tylko jedna ofiara na ogólną ilość przeszło 4.000 miała usta wypełnione trocinami i to w sposób zupełnie inny niż świadek w swoim uproszczeniu zeznał.

Strzelano nie z broni rosyjskiej, ale z niemieckiej.

Ręce skrępowane były sznurem, a nie drutem.

Poza tym cały tenor opowiadania wykazuje daleko idące i naiwne uproszczenia charakterystyczne dla zeznań zmyślonych. Trudno jest zrozumieć, dlaczego przy takiej obfitości materiału, przy tak poważnych i niezbitych dowodach, jakie istnieją w sprawie Katynia, dano rozgłos nie tylko fałszywym, ale potrącającym o anegdotę zeznaniom rzekomego świadka. Ośmieszenie całej procedury śledczej w tej tragicznej sprawie leżeć może oczywiście tylko w interesie strony – winnej zbrodni. A więc w interesie sowieckim. Szkoda, wyrządzona reklamą przydaną zeznaniom „zakapturzonego świadka”, nie dała na siebie długo czekać. Wszystkie pisma za żelazną kurtyną, a przede wszystkim polskie gazety reżimowe cieszą się z tego prezentu. Komentarzom, kpinom, karykaturom [49] nie ma końca. Przecież ludzie za żelazną kurtyną stosunkowo dobrze znają – NKWD. A ci co znają NKWD, jego metody i obostrzenia normalne, a cóż dopiero stosowane podczas masowych egzekucji! – wiedzą, że np. wdrapanie się na drzewo o kilka czy kilkanaście kroków od miejsca egzekucji i siedzenie na gałęzi z księdzem w celu przyglądania się i liczenia ofiar, należałoby zaliczyć do rzędu zabawnych anegdot, gdyby nie dotyczyły rzeczy tak strasznej, jak mord katyński.

Na szczęście, jak słyszymy, zarówno komisja kongresu, której zasługi dla podjęcia sprawy Katynia są ogromne, jak również prasa amerykańska zorientowały się już i wycofały swe zaufanie tak niebacznie zaangażowane w sztucznie udramatyzowaną scenę zeznań rzekomego świadka.

Nie, nie żaden zakapturzony świadek w Ameryce, ale znany dobrze ze sprawy, Iwan Kriwoziercew w Anglii, był dotychczas głównym świadkiem zbrodni katyńskiej.

Nie będę tu opisywał wszystkiego, co wiem o nim. W mojej książce – dzieje jego urodzenia we wsi Nowe Batioki pod Smoleńskiem, w sąsiedztwie Gniezdowa, gdzie wyładowywano jeńców, i Katynia, gdzie ich rozstrzeliwano, poprzez wszystko co widział i wiedział, aż do jego ucieczki przed armią czerwoną – zajęły wiele miejsca. To są rzeczy znane.

Opisałem też, jak się po raz pierwszy w r. 1945 zgłosił do władz sojuszniczych i – omal nie został wydany w ręce sowieckie. Widziałem go w Katyniu. Ale w pamięci pozostał mi takim, jakim oglądałem go we Włoszech, w Anconie: siedział na pryczy drewnianej, zgarbiony niepokojem o własny los, rozczochrując włosy nerwowym drapaniem.

Gdy przypominam dziś sobie tamtą sylwetkę i zestawiam los Kriwoziercewa, autentycznego świadka największej zbrodni popełnionej w czasie ubiegłej wojny, z dziwnymi kolejami losu, jaki wynosi na powierzchnię zakapturzonego człowieka w Waszyngtonie – odczuwam to jak temat wielkiej, ludzkiej powieści, z jej nigdy nie zbadanymi wyrokami. W danym wypadku powieści o wielkiej niesprawiedliwości świata i ponurego epilogu.

31 maja 1945 Kriwoziercew zgłosił się do obozu D.P. w Verden (Aller), w strefie brytyjskiej. Wylegitymował się Arbeitskartą Nr 6910/40/439014, wystawioną 2 września 1944 przez Arbeitsamt Berlin Dlg.Br. Już 1 czerwca złożył meldunek, że jest świadkiem zbrodni katyńskiej. Tegoż dnia złożony został meldunek piśmienny dowódcy 102 Mil. Gov. Det. (R), brytyjskiemu majorowi Hart. Mjr Hart wykazał minimalne zainteresowanie sprawą, ale lojalnie zwrócił się do swych władz przełożonych o instrukcje. Instrukcje nie nadeszły.

Kriwoziercew, nauczony doświadczeniem, bał się, by nie wydano go Sowietom. Bał się też, by go agenci sowieccy nie sprzątnęli. Toteż, gdy na jesieni 1946 przybył do Wielkiej Brytanii, przybrał pseudonim: Michał Łoboda, rzekomo urodzony 6 czerwca 1916 w Wilejce, na Wileńszczyźnie. Towarzyszył mu zawsze jego serdeczny przyjaciel, Jan Chomiuk, z zawodu marynarz. W Anglii znaleźli się razem w obozie West Chiltington Camp, Sussex. Stamtąd po krótkim pobycie przeniesieni zostali do Stowell Park, nr Cheltenham, Glos.

Tymczasem trwał ciągle ten stan, który ukazałem na początku, z drugiego punktu noty sowieckiej, to znaczy żadnych zastrzeżeń wobec oficjalnej sowieckiej wersji mordu katyńskiego. Przyznam szczerze, że Polakom nie dzieje się jeszcze tak źle, w zestawieniu z napięciem nerwowym, w jakim żyło wielu moich przyjaciół Rosjan w okresie dalszego ciągu porooseveltowskiej polityki. A z drugiej strony zaczęły się już budzić wielkie nadzieje. Bo ja wiem, może właśnie ta ciągła szarpanina pomiędzy strachem i nadzieją była istotną przyczyną końca, jaki spotkał Kriwoziercewa? Nie wiem. W każdym razie należy przypomnieć, że Kriwoziercew był młodym chłopem rosyjskim o bardzo średniej inteligencji i niebacznie rozbudzonych ambicjach. Zaryzykuję nawet twierdzenie: łapczywie rozbudzonych. Trzeba bowiem pamiętać, iż przeżył on nie tylko strach przed wydaniem go władzom sowieckim, ale też jak inni, przeżywał nastroje naszeptywane wciąż przez pierwszą i drugą rękę propagandy sowieckiej: amerykańskie dolary! antysowiecka robota amerykańskiego kapitału! dolary, dolary, dolary na antysowiecką propagandę! amerykańska agentura, amerykańscy agenci! – Takie wersje się rozchodzą, krążą, dezorientują. Powstają legendy o agentach amerykańskich opływających w dolary, powtarzają je ludzie nieraz bardzo inteligentni i na wysokich stanowiskach. Cóż się dziwić Iwanowi o bardzo średniej inteligencji i na stanowisku najniższym z możliwych na Zachodzie: robotnika w obozie, bez praw obywatelskich, dipisa! Przecież Kriwoziercew był tylko przeciętnym człowiekiem. Czy można mu się dziwić, że ważność świadectw, jakie nosił w swej pamięci rozbudzała w nim nadzieje i że świadectwa te chciał może sprzedać nie wiadomo jak drogo! Rozmawiał na ten temat z Chomiukiem, a bywało, podpiwszy, przechwalał się często przed otoczeniem. W ten sposób wszyscy wiedzieli, nie zawsze ci, co o tym wiedzieć by powinni, że jest najważniejszym świadkiem największej zbrodni. Nazajutrz przychodziło wytrzeźwienie, niesmak i znowu strach, aż do następnej wielkiej nadziei. Oczywiście Kriwoziercew nie zdawał sobie sprawy, że błędem Ameryki jest nie to, iż wyrzuca zbyt dużo pieniędzy na antysowiecką robotę, tylko to iż właśnie wydaje ich – za mało.

Zamiast w Ameryce, w październiku 1947 Kriwoziercew znalazł się w obozie Easton-in-Gordano. I... zupełnie raptownie znika z powierzchni ziemi!

Co stało się z Kriwoziercewem, najważniejszym świadkiem zbrodni katyńskiej? Nikt nic nie wie konkretnego. W każdym razie, to co uzyskało się od władz brytyjskich, wydaje się niezadowalające. Może niesłusznie, może lakoniczność jest nieraz wskazana. Ale nie wydaje się wskazana w przypadku Kriwoziercewa, gdyż na jego temat zaczynają krążyć coraz to nowe plotki: zabity w bójce, popełnił samobójstwo, przejechany przez samochód, porwany przez agentów sowieckich, wydany w ręce sowieckie, zabity przez nasłanych agentów, i znów da capo: zabity w bójce...

Ale gdzie jest jego przyjaciel Chomiuk? Rzekomy adres brzmi: 6, Beech Road, Horfield, Bristol 7. Nie, pod tym adresem już go nie ma.

Znany dziennikarz amerykański, Julius Epstein, sekretarz pierwszego komitetu katyńskiego, który powstał w Nowym Jorku pod przewodnictwem b. ambasadora Bliss-Lane, zapytuje mnie w liście z 25 października 1949: „Doszły mnie słuchy, że w ciągu tego lata, ważny świadek katyński miał zginąć «w wypadku samochodowym» w Londynie. Co Pan wie o tym?”

Niestety, nie wiem nic konkretnego. I to po dwóch latach od chwili jego zniknięcia. Do jakiego stopnia cała rzecz jest okryta mrokiem tajemnicy, dowodzi fakt, że jeszcze po czterech latach sądzono, że Kriwoziercew zmarł w r. 1949. 8 lipca 1951 ukazał się w „Wiadomościach” (nr 275) artykuł Ferdynanda Goetla, który pisał między innymi:

„Przed dwoma laty zmarł. Autentycznej wersji tego zgonu nie można ustalić... Pytam, czy znane jest orzeczenie coronera ustalające przyczynę gwałtownej śmierci?... Sądzę, że ów dalszy ciąg Katynia nie powinien być zlekceważony. Stanowi on ostrzeżenie nie tylko dla ludzi związanych ze sprawą Katynia pośrednio czy bezpośrednio. Jest przestrogą dla całego świata. Jest próbą posiania lęku i zdławienia każdego człowieka, który przezwycięża zmowę milczenia... Jest świadectwem, że ręka skrytobójcza i kierująca nią wola działa nieprzerwanie”.

Powracam do recenzji o mojej książce w „Daily Telegraph”. Sądziłem, iż skoro rzecz działa się w Anglii, głos jednego z najważniejszych pism angielskich, które świadka zagubionego na wyspie przezywa „obscure and anonymous”, może być najlepszą drogą do sformułowania pytań skierowanych do najwyższych władz angielskich.

W sierpniu 1951 zwróciłem się z pismem bezpośrednio do ministra spraw wewnętrznych, w którym przedstawiwszy pokrótce sprawę, pisałem:

Nie ma żadnej wątpliwości, że z rosyjskiego punktu widzenia, Kriwoziercew mieszkający w Anglii był osobą wielce niepożądaną; agenci zaś sowieccy, którzy go zgładzili, mogli liczyć na sporą nagrodę.

Osobiście interesuję się bardzo tą sprawą z dwóch powodów: 1) ja także jestem naocznym świadkiem zbrodni katyńskiej; 2) przychylny krytyk w „Daily Telegraph” zarzucił mi włączenie do mojej książki zeznań „nieznanego” świadka...

Dlatego byłbym bardzo zobowiązany, jeśli mógłby Pan udzielić informacji, co w związku ze śmiercią Kriwoziercewa wykryło śledztwo, albo innych danych dotyczących tej sprawy...

List ten wraz z książką nadałem w urzędzie pocztowym przy Leicester Square, 13 sierpnia 1951. W ciągu następnego tygodnia od tej daty nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Osoby znające zwyczaje angielskie wyłączały możliwość, aby odpowiedź mogła nie nadejść wcale. Nawet, przedkładano mi, gdyby pismo zlekceważono, przyjęto niechętnie lub bez zamiaru udzielenia informacji, w każdym wypadku, chociażby ze względu na dołączoną książkę, musi nadejść potwierdzenie odbioru i kilka, mniej lub więcej lakonicznych, słów odpowiedzi. W Anglii nie ma zwyczaju, powiadano, nie odpowiadania na listy!

Jednak odpowiedź ani następnego tygodnia, ani miesiąca, ani nigdy w ogóle nie nadeszła.

W tym stanie rzeczy pozwoliłem sobie zwrócić się do jednego z wybitnych członków Izby Gmin. Przedstawiłem mu całą sprawę, wskazałem na wagę, jaką posiada (czy posiadał) Kriwoziercew dla wyjaśnienia i uwidocznienia przed całym światem rzeczywistych sprawców mordu katyńskiego. Zwróciłem jeszcze raz uwagę, że tylko Sowietom i ich agentom zależeć może na unieszkodliwieniu tego świadka. W wyniku interwencji podjętej przez członka parlamentu, otrzymał on pismo, datowane 29 lutego 1952, którego oryginał przekazał mi 5 marca 1952:

5 lutego 1952 napisał Pan do ministra spraw wewnętrznych w sprawie dociekań p. Mackiewicza w związku ze zbrodnią katyńską. Żałuję, że nie jesteśmy w stanie odnaleźć śladów jego poprzedniego listu.

Iwan Kriwoziercew alias Michał Łoboda przebywał przez pewien czas w Stowell Park Hostel i w październiku 1947 przeniósł się do innego obozu w Easton-in-Gordano w Somerset. 30 października 1947 ciało jego znaleziono w jednym z sadów. Badania, przeprowadzone 3 listopada 1947 w komisariacie policji w Flax Bourton, Somerset, stwierdziły, że zmarły popełnił samobójstwo przez powieszenie.

Tyle o najważniejszym świadku największej zbrodni wojennej.

(„Wiadomości”, Londyn 1952, nr 15-16, z 20 kwietnia)
PIERWSZA BOLSZEWICKA KSIĄŻKA O KATYNIU

W maju br. ukazała się w Warszawie książka Bolesława Wójcickiego Prawda o Katyniu. [50] Abstrahując od broszury wydanej zaraz po wojnie w Poznaniu, a zawierającej tylko przedruk kilku artykułów z r. 1944, [51] obecna książka jest pierwszą w sprawie mordu katyńskiego publikacją bolszewicką. Trzeba przyznać, że ogłoszoną z niejakim opóźnieniem... jeżeli się weźmie pod uwagę, że od wiosny r. 1943, gdy po raz pierwszy groby odkopano, upłynęło już lat dziewięć! Termin ten wskazuje, jak bardzo zależało Sowietom na nieprzypominaniu tej sprawy. Przez wiele lat słowo „Katyń” przemilczane było systematycznie. W ostatecznym jednak wyniku przemilczeć się go nie dało. Cieszę się, że do przerwania tego milczenia i ja przyłożyłem niejedną cegiełkę, ale oczywiście największa zasługa przypada Specjalnej Komisji Kongresu Amerykańskiego. Toteż książka, o której mowa, jest niejako odpowiedzią na działanie tej Komisji. Odpowiedzią oczywiście w stylu sowieckim.

FURIA ANTYAMERYKAŃSKA

Muszę zaznaczyć na wstępie, że osobiście wyszedłem z tego potoku ordynarnych „rugatielstw” obronną ręką. Wspominany wielokrotnie zawsze jako „reakcyjny”, raz tylko nazwany zostałem „prohitlerowskim”. Poza tym zaliczono mnie do grupy, której nazwiska nie upiększa żaden tytuł arystokratyczny. Znacznie gorzej wypada „baron” Anders „prowokator w czystym stylu goebbelsowskim”... hrabia Lipski, hrabia Skarżyński, hrabia Zaleski itd., to wszystko „agenci, szpiedzy, prowokatorzy na służbie Hitlera, Himmlera i Canarisa”. Canaris odgrywa poważną rolę. „Przekazywał instrukcje za pośrednictwem swego agenta Doboszyńskiego”, a Doboszyński dyktował, co ma pisać polska prasa emigracyjna w Londynie, ażeby pozostawać w zgodzie z linią wytyczoną przez Goebbelsa. „Sfora wilków faszystowskich: Goebbels, reakcja polska, oraz amerykańscy wspólnicy Kruppa i Guderiana”... Bodaj jeszcze gorzej niż hitlerowcy i „ich agenci spośród reakcji polskiej” wypadają Amerykanie: Julius Epstein, to „trockista i hitlerofil”. Bliss-Lane – „kierownik V kolumny”, Ray S. Madden „faszysta i mąż zaufania zdrajców Polski spod znaku Becka”, Alvin E. O’Konski „notoryczny hitlerowiec i oszust”. Nie lepszy jest naturalnie członek Kongresu Sheehan, albo Dondero, „gorący wielbiciel Mussoliniego, obecnie zaś aktywny współpracownik band gangsterskich”... Tadeusz Machrowicz „pozostawał zawsze ściśle związany z sanacyjną bandą grabarzy Polski. Propagował tę samą koncepcję, która leżała u źródeł goebbelsowskiej prowokacji w Katyniu”... itd. itd. Trudno omówić tu „życiorysy” wszystkich innych wymienionych w tej książce. Resumé dałoby się streścić słowami autora w końcu X rozdziału: „Goebbels plus Ku-Klux-Klan”.

Już z tej próbki stylu czytelnik łatwo może sobie wyobrazić, jak pisana jest cała książka. Krótko mówiąc: co to jest za książka. Ale dla uzupełnienia jej charakterystyki warto zacytować również takie zdanie:

„...wojska radzieckie, kierowane genialną myślą strategiczną i wolą Stalina, dowodzone przez syna robotniczej Warszawy, marszałka Rokossowskiego”... Albo: „...siły wyłonione z ludu polskiego... poprowadziły Polskę drogą jedynie słuszną. Niezłomnej, braterskiej przyjaźni z Krajem Rad, który narodowi polskiemu dwukrotnie (!) przyniósł niepodległość”...

Taka jest forma Prawdy o Katyniu. Formie tej odpowiada również treść, utrzymana na niskim poziomie demagogicznej, bolszewickiej propagandy. A zatem wielka ilość połajanek, przetykanych frazesami, które to frazesy zastępują w publicystyce bolszewickiej to, do czego w wolnym świecie służy obiektywna argumentacja. Wprawdzie książka o fizyczny mord w Katyniu oskarża Niemców, ale zdaje się z niej wynikać, że duchowymi inspiratorami tego mordu byli w rzeczywistości Amerykanie.

Bo Prawda o Katyniu jest utworem propagandowym, skierowanym przeciw Ameryce. Świadczy o tym m.in. dobór ilustracji. Jest ich 37. Z tej liczby tylko jedna dotyczy Katynia, z podpisem: „Tutaj w lesie Katyńskim, jesienią roku 1941, zezwierzęceni bandyci hitlerowscy rozstrzelali 11.000 jeńców wojennych żołnierzy i oficerów polskich. Żołnierzu Czerwonej Armii, pomścij ich!” Poza tym nie ma żadnej rzeczowej fotografii z Katynia. Natomiast aż 13 dotyczy Ameryki, a zwłaszcza Korei. Autor pisze we wstępie:

„Luty 1952. Nad udręczoną ziemią koreańską unoszą się kłęby dymu ze spalonych przez amerykańskie bombowce miast, osad i wsi i roje zarażonych bakteriami dżumy i cholery owadów, rozsianych przez amerykańskie samoloty... I w tymże lutym tegoż 1952 roku Kongres USA wznawia starą, hitlerowską prowokację: Katyń... Wróg Polski i Związku Radzieckiego: stary i nowy wróg, w gruncie rzeczy ten sam”.

Tego rodzaju prymitywny zlepek frazesów wydaje się skądinąd potwierdzać przypuszczenia, że nowa prowokacja sowiecka, oskarżająca Amerykę o rzekomą „wojnę bakteriologiczną” na Korei, jest w istocie próbą odwrócenia uwagi opinii publicznej od sprawy Katynia, podjętej przez Kongres Stanów Zjednoczonych.


PROPAGANDA, Z KTÓRĄ NIE NALEŻY SIĘ LICZYĆ

Nawiasem mówiąc, bolszewicka książka o Katyniu służyć może też za pouczający przyczynek dla tych, co mimo wszystkie doświadczenia nadal jeszcze liczą się z głosem propagandy komunistycznej. Świeżo z okazji pobytu amerykańskiej komisji katyńskiej w Europie i trudności, jakie napotkała ze strony rządu brytyjskiego, wszystkie sfery polskie unisono wypowiedziały się raczej za procedurą przy drzwiach zamkniętych małego pokoiczku w hotelu na Kensingtonie, niźli za jawną rozprawą we Frankfurcie, przy drzwiach szeroko otwartych na całą Europę. Dlaczego? Osobiście nie słyszałem innego argumentu niż ten: „Propaganda komunistyczna i tak już oskarża nas, że idziemy na rękę Niemcom, a gdyby to jeszcze zrobić w Niemczech... Po co dawać jej atut do ręki itd.” Zupełnie tak jakby propagandę bolszewicką można było ugłaskać, ułagodzić, zamknąć jej gębę, przelicytować, albo przekonać! Propagandy bolszewickiej ani przelicytować, ani przekonać nie można. A każda nawet próba w tym kierunku jest niebezpiecznym kompromisem, który może doprowadzić na krawędź równi pochyłej. Przecież wszystkie błędy, poczynione po wojnie przez świat zachodni w stosunku do Sowietów, wynikają z tego samego źródła: liczenie się z opinią Sowietów i zabieganie o ich ułagodzenie. Jest to zupełny nonsens, w którym my niestety bierzemy czynny udział w miarę naszych drobnych sił, wysilając się w pocie czoła, by dowieść, jak to dopomagaliśmy do zwycięstwa bolszewików podczas wojny. Otóż żadne tego rodzaju argumenty nie grają w rozgrywce z bolszewikami. Bolszewicy powiedzieć mogą absolutnie wszystko, co chcą, i żadne dowody ani argumenty nie są im potrzebne. Oto przykład. Nie może być chyba bardziej obiektywnego argumentu dla Wielkiej Brytanii niż ten, że walczyła przez sześć lat z Niemcami, a dla Ameryki, że wspierała Sowiety materiałami wojennymi i dolarami, gdy Związek Sowiecki zepchnięty został na skraj przepaści pod Stalingradem. Cały świat ratował bolszewizm, jak mógł, i drżał o los Stalina jak o najdroższy klejnot. A cóż czytamy teraz w Prawdzie o Katyniu o celach, w jakich ta rzekomo niemiecka prowokacja została dokonana? Czytamy, że Stany Zjednoczone i Wielka Brytania zwlekały z utworzeniem drugiego frontu „w sposób wielce dla hitlerowców zachęcający”; że „Stalingrad wzmógł nienawiść kół reakcyjnych USA i Wielkiej Brytanii do Związku Radzieckiego” i... „tendencje do ratowania III Rzeszy”... Więc okazuje się, że Stany i Wielka Brytania chciały ratować, ale III Rzeszę! A przecież Prawda o Katyniu jest tylko drobnym urywkiem instrukcji propagandowych, jakie otrzymuje tysiące Wójcickich na całym obszarze sowieckiego władania.

Propagandy tego rodzaju nie obowiązują żadne logiczne, bodaj najprymitywniejsze rygory. Oto inne przykłady: Prawda o Katyniu z jednej strony charakteryzuje Wehrmacht jako rodzaj bandy, z drugiej przytacza taką „prawdę” na str. 34: „Churchill... w grudniu 1944 roku kornie błagać będzie «barbarię rosyjską», aby przez wcześniejsze rozpoczęcie ofensywy na froncie wschodnim uratowała od klęski połączone armie Eisenhowera i Montgomery’ego, gromione przez znikomą część Wehrmachtu, którą von Rundstedt dysponował na froncie zachodnim”.

W jednym miejscu mówi się, że pamiętnik Goebbelsa, opracowany przez Lochnera, w istocie spreparowany został według intencji wywiadu amerykańskiego, a zaraz w następnym czerpie się z tego pamiętnika cytaty pełnymi garściami (nb. niefortunnie). Po wszystkich oskarżeniach „reakcji” amerykańskiej i brytyjskiej, już na odwrotnej stronicy, p. Wójcicki powołuje się na najbardziej jej „reakcyjną” prasę, gdy tylko zachodzi potrzeba oczernienia polskiego obozu niepodległościowego na emigracji. I tak ciągle na przestrzeni całej książki.

Gdy do tego dodamy, że książka jest źle napisana, można sobie wyobrazić, jak trudno jest z owej gmatwaniny wyzwisk, fantastycznych oskarżeń, przekręconych faktów, nieprawdopodobnych kłamstw (np. Ameryka chce oddać Polskę Niemcom z Poznaniem, Łodzią i Krakowem włącznie), wyłowić coś, co by uznać można za rzeczowe kontrargumenty w samej sprawie Katynia. Po dłuższym studium dało by się uformować kilka takich kontrargumentów, ale żaden z nich, jak to zobaczyliśmy, nie ma istotnej wartości.

RZECZY NIEISTOTNE

Przede wszystkim, i to w rozrzuceniu po całej książce, autor podkreśla ze szczególną emfazą, jak bardzo Niemcom zależało na propagandowym wyzyskaniu mordu katyńskiego. Jest to rzecz stara, znana, setki razy już podkreślana przez wszystkich, nie wyłączając samych Niemców. Pan Wójcicki powinien sobie przypomnieć, że Niemcy znajdowały się w stanie wojny ze Związkiem Radzieckim, a więc rozgłos, nadany sprawie, z ich punktu widzenia nie wymaga tak wielu komentarzy. Nikt tego faktu nigdy nie negował. Nie zmienia on w niczym prawdy, że mordu katyńskiego dokonali bolszewicy.

Następnie: „Niemcy wiedzieli o popełnionej zbrodni wcześniej zanim to ogłosili”. Bardzo być może. [52] Sam miałem
kiedyś takie wrażenie, jakkolwiek po przeczytaniu pamiętnika Goebbelsa, nieco w tym przekonaniu zostałem zachwiany. Wydaje mi się, że kierownicze czynniki III Rzeszy nie były poinformowane zawczasu. Natomiast różni Niemcy oczywiście mogli wiedzieć. Tak na przykład kilku Polaków z organizacji Todt, którym Kisielew pokazał groby latem 1942 [53] i którzy tam postawili krzyże, nie mieli żadnego powodu, aby ukrywać tę wiadomość przed Niemcami. Mordu, jak wiadomo, dokonano wiosną 1940; Niemcy okupowali Smoleńsk od r. 1941; nie byłoby zatem nic dziwnego, żeby do r. 1943 przenikały różnymi kanałami wiadomości o tym mordzie, nawet mimo notorycznej niechęci ludności do gadania i strachu przed powrotem NKWD. Ale co z tego? Jaki wniosek czy argument może wyniknąć z ustalenia tego faktu, który by przemawiał w obronie bolszewików, rzeczywistych sprawców mordu? Żaden.

Dalej: „że ekshumacji zwłok i badania znalezionych dokumentów dokonali Niemcy”. A kto miał dokonać, skoro teren znajdował się w ręku niemieckim? NKWD? Nie podobna jednak pominąć faktu, że Niemcy chcieli przekazać całość śledztwa w ręce Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, czyli organizacji cieszącej się największym autorytetem w całym świecie cywilizowanym, i że właśnie nikt inny niż bolszewicy do przekazania ekshumacji Międzynarodowemu Czerwonemu Krzyżowi nie dopuścili. Czy fakty te znane są autorowi książki? Tak, odpowiada na nie nową porcją połajanek i „argumentem”, że prezesem Niemieckiego Czerwonego Krzyża, który zwracał się do Szwajcarii, był ks. Coburg-Gotha, „kuzyn króla angielskiego”. Bardzo trudno jest polemizować z p. Wójcickim. Posiadamy ogromny materiał dotyczący sposobu ekshumacji pod bezpośrednim kierownictwem przedstawiciela Polskiego Czerwonego Krzyża, dr Wodzińskiego, liczne zeznania naocznych świadków z tego okresu, a także ekspertyzę międzynarodowej komisji lekarskiej. W świetle tego wyczerpującego materiału, którego przytoczenie zajęłoby więcej niż cała książka p. Wójcickiego, jego kilkanaście zdań, zaopatrzonych w wykrzykniki, nie ma absolutnie żadnej merytorycznej wartości. Na przykład jeżeli chodzi o komisję lekarską przytacza starą, wyciśniętą przez NKWD z prof. Markowa bajkę o tym, że go rzekomo zmuszono do podpisania raportu. Wszystkie rzeczy dawno już poddane gruntownej analizie, zbadane, porównane i obalone jako kłamstwo. W sprawie więc ekshumacji i badań, przeprowadzonych na miejscu, p. Wójcicki nie przytacza ani jednego nowego szczegółu.

SPRAWA AMUNICJI

Natomiast pewnego rodzaju nowością, nie tylko w książce Prawda o Katyniu, ale od dłuższego już czasu prowadzonej sowieckiej kampanii prasowej, jest podkreślenie niemieckiego pochodzenia amunicji użytej przy mordowaniu ofiar. Nowością nie dlatego, by sprawa ta nie była dotychczas znana. Wręcz przeciwnie, jest bardzo dobrze znana. Ale nowością dlatego, że właśnie sprawa amunicji była dotychczas pomijana zupełnym milczeniem jedynie przez stronę sowiecką. Omówienie całości sprawy zajęłoby naturalnie za dużo miejsca. Przypomnijmy więc tylko fakt na pozór paradoksalny, że oficjalny niemiecki zbiór dokumentów z r. 1943 stwierdza, iż amunicja była pochodzenia niemieckiego, natomiast oficjalny komunikat sowiecki, ogłoszony rok później w „Prawdzie” z 26 stycznia 1944 i dotychczas utrzymany w mocy obowiązującej, pomija ten fakt zupełnym milczeniem.

Przy bliższym jednak zapoznaniu się ze sprawą, paradoks jest tylko pozorny. Okazało się bowiem, że po pierwsze, amunicja fabryki Genschow dostarczana była Sowietom w dużej ilości w okresie przedhitlerowskiego zbliżenia niemiecko-sowieckiego; że po drugie, używano jej w Polsce i państwach bałtyckich, a przez to znaczne jej zapasy dostały się w ręce sowieckie po najeździe na Polskę w r. 1939; że po trzecie, propaganda niemiecka została tym zaskoczona. Ten stopień szczerego zaskoczenia, jaki potwierdzają wszystkie źródła (zresztą i sam p. Wójcicki), stanowi pośredni dowód, że Niemcy nie dokonali mordu, gdyż po pierwsze, mieliby gotową odpowiedź i nie zostaliby zaskoczeni, po drugie, trudno posądzać hitlerowską machinę eksterminacyjną o taką naiwność, aby nie użyła amunicji rosyjskiej, której po r. 1941 miała pod dostatkiem. Ażeby więc uniknąć dyskusji na ten drażliwy temat, sowiecki komunikat oficjalny wolał sprawę w ogóle pominąć milczeniem. Obecnie uznano widocznie, że bliższe okoliczności towarzyszące całej sprawie mogły już ulec zapomnieniu. Inaczej trudno sobie wytłumaczyć, dlaczego sprawa amunicji została wyciągnięta po latach przez tych samych bolszewików, którzy milczeli o niej dotychczas.

To byłoby właściwie wszystko, co w Prawdzie o Katyniu dotyczy sprawy, plus oczywiście oficjalny komunikat sowiecki z r. 1944, przytoczony w załączniku. Miałem zaszczyt zeznawać niedawno jako rzeczoznawca do sprawy Katynia przed komisją kongresu amerykańskiego i nie po raz pierwszy poddać treść tego komunikatu szczegółowej analizie. W tej chwili powiem więc krótko, że komunikat sowiecki zawiera tylko jedną prawdę, mianowicie że w Katyniu wymordowano oficerów polskich. Wszystko inne, począwszy już od ich liczby, daty dokonanego mordu, poprzez przedstawione okoliczności i dowody, aż do rzekomych wyników ekspertyzy sądowo-lekarskiej, jest kłamstwem. Zresztą kłamstwem łatwym do zdemaskowania, a w poszczególnych wypadkach wręcz oczywistym.

Gdyby więc wydana obecnie w Warszawie, a właściwie pierwsza książka bolszewicka w sprawie Katynia, poprzestała na przytoczonych wyżej kilku nieudolnych impresjach i starym kłamstwie, obeszłoby się bez nowej kompromitacji. Niestety dla strony sowieckiej, p. Wójcicki okazał się nie tylko słabo zorientowany w sprawie, ale najwidoczniej pozbawiony przyrodzonej bystrości, i postanowił przytoczyć trochę „dowodów” z własnej inicjatywy. Uczynił to oczywiście bardzo nieśmiało, co jest zrozumiałe, gdyż na krytyczne rozwinięcie oficjalnego komunikatu sowieckiego nigdy by nie otrzymał zezwolenia, a dodam od siebie: słusznie. Zaplątałby bowiem swoich mocodawców jeszcze bardziej, jak tego mamy właśnie próbę.

ODGRZANY NONSENS

Jedna z nich dotyczy odgrzania starej, jeszcze z r. 1943 wersji, trzeba to autorowi przyznać, rozpowszechnianej nie tylko przez komunistów. Wersja ta opiewała, że Niemcy gromadzą rzekomo polskie legitymacje wojskowe gdzie się da, głównie pozostałe po ofiarach wymordowanych przez nich w Oświęcimiu i innych kacetach, w celu podrzucenia następnie tych legitymacji zwłokom katyńskim. Obecnie p. Wójcicki przytacza nazwiska niejakich Pinińskiego i Kołodziejczyka, którzy znajdowali się na liście zamordowanych w Katyniu, w rzeczywistości zaś nigdy w Katyniu nie byli, i w tej chwili są ponoć żywi i zdrowi, a na listę katyńską trafili jedynie na podstawie zabranych im legitymacji wojskowych.

Z tej odległości nie mogę powiedzieć nic o okolicznościach dotyczących specjalnie Pinińskiego i Kołodziejczyka. Przekonany jestem, że gdyby było mi dane sprawę zbadać z bliska, wiedziałbym, czym się ona tłumaczy. Ale abstrahując od tych konkretnych nazwisk (p. Wójcicki załącza fotograficzne odbitki gazet), warto się nad tym trochę zastanowić, po prostu dla stwierdzenia, jakimi drogami potrafi chodzić demagogiczna fantazja. Podobne wersje puszczano jeszcze w okresie, gdy nikt nic konkretnego nie wiedział, a wszelkimi sposobami usiłowano podważyć propagandę niemiecką, i to miało wówczas swoje uzasadnienie. Do jakiego jednak stopnia można być pozbawionym wszelkiego obiektywizmu, dowodzi fakt, że p. Wójcicki nie tylko tę wersję powtarza, ale nadto traktuje ją jako poważny argument dziś jeszcze! Zastanówmy się chwilę: po co Niemcy mieli uciekać się do takich chwytów? Oczywiście tylko dla własnego interesu. A teraz: jaki mogli mieć interes w świetle stanu faktycznego? Żadna ze stron, ani niemiecka, ani sowiecka, ani polska, ani jakakolwiek na świecie, nie neguje, że w Katyniu znaleziono zwłoki oficerów polskich. Żadna ze stron nie neguje, że w kieszeniach trupów znaleziono ich własne książeczki wojskowe, legitymacje, dowody tożsamości, umożliwiające w znacznym stopniu utożsamienie zwłok. Spór idzie o co innego, o listy, gazety, pamiętniki i inne dowody, świadczące o terminie mordu, ale nigdy o autentyczności znalezionych dowodów tożsamości. W jakim więc celu mógł jakikolwiek dyspozycyjny ośrodek niemiecki polecić: „Dorzućmy tu jeszcze legitymacje Ponińskiego i Kołodziejczyka, który siedzi w Oświęcimiu”... Po co? Ale to nie wszystko: „Ogłośmy później w gazetach wydawanych po polsku w GG nazwisko Kołodziejczyka”... Po co? Po to chyba, żeby rodzina i znajomi Kołodziejczyka rozpowszechnili po całym kraju wiadomość, że Niemcy lżą, bo w Katyniu leżą trupy ludzi wziętych w istocie do Oświęcimia. Czy coś podobnego mogło leżeć w interesie Niemców? Czy w Katyniu nie znaleziono autentycznych legitymacji? Ależ znaleziono ich tysiące! Więc? Odpowiem. Jakikolwiek głęboko jestem przekonany osobiście, że cała ta wersja jest i była nieprawdziwą, jedynym jej uzasadnieniem mogło być, że Niemcy, którzy znaleźli w Katyniu tylko 4.000 zwłok, chcieli tę liczbę sztucznie powiększyć do zapowiedzianej przez ich propagandę cyfry 10.000.

Niestety dla p. Wójcickiego! Zapomniał on o tym, że właśnie bolszewicy podtrzymali najuroczyściej w tym punkcie wersję niemiecką, podnosząc ją nawet do 11.000. Skoro więc Niemcy wykopali tylko 4.000, to według wersji sowieckiej musiało tam pozostać jeszcze 7.000 nie odkopanych. Po cóż więc Niemcy mieliby się bawić w kompromitującą ich zbiórkę fałszywych legitymacji po całym kraju, skoro wystarczyło sięgnąć do rzekomych 7.000 jeszcze nieekshumowanych?! Oto w jaki sposób niesprytny p. Wójcicki wyjechał z całą armatą „dowodów”, z której wystrzelił, ale w fałszywym kierunku... Podważając – wierzę, że niechcący – sowiecką tezę o rzekomych 11.000.

GAFFA BOREJSZY

Szereg pomniejszych gaff można mu darować, natomiast warto przytoczyć fatalną omyłkę, jaką uczynił przypominając in extenso w załącznikach, artykuł Jerzego Borejszy, ogłoszony w „Wolnej Polsce” z 1 lutego 1944. Jak wiadomo, jedną z najsłabszych stron wersji sowieckiej jest twierdzenie, że jeńcy polscy znajdowali się rzekomo w obozach pod Smoleńskiem w ilości 11.000, że nie zdążono ich ewakuować i że wpadli w ręce niemieckie w lipcu 1941. Twierdzenie to wypada absurdalnie w zestawieniu z faktem, że w czasie pomiędzy odejściem jednego wroga, a nadejściem drugiego, oraz w ogólnym zamieszaniu, wywołanym wojną ruchomą, ani jednemu spośród tych rzekomych 11.000 nie udało się zbiec! Ani jednemu!... Oczywiście nikt w to wierzyć nie może. Tymczasem p. Borejsza wersję tę z nieprawdopodobnej przeistacza wręcz w śmieszną, gdy pisze we wspomnianym artykule: „Hitlerowcy po przybyciu na Smoleńszczyznę zastali tam w różnych obozach i po wsiach (podkr. moje) oficerów i żołnierzy polskich”.

Okazuje się więc, że oficerowie polscy przebywali również „po wsiach” i nie tylko z obozów, ale nawet z tych „wsi” nie udało się żadnemu z nich nigdy zbiec, nikomu z rzekomej liczby 11.000!...

Dodajmy od siebie, że taktyka ofensywy niemieckiej tego okresu polegała na rzucaniu naprzód, klinami, wojsk pancernych, że pozostawiały one wokół siebie tereny próżne. W znanej tej taktyce nie mieliby na pewno czasu zajmować się obozem bezbronnych jeńców, skoro omijali całe uzbrojone armie sowieckie. Znany jest też fakt, że w bezpośrednim zapleczu czołówek niemieckich operowały bez przeszkód oddziały partyzanckie i rozproszone oddziały armii czerwonej, co zresztą sam p. Borejsza przyznaje. I w takich warunkach ani jednemu z tysięcy oficerów polskich, rozlokowanych rzekomo... po wsiach, miałoby się nie udać przedrzeć i zaświadczyć o prawdziwości wersji sowieckiej? Cóż za bzdura!

Nie wierzył w nią naturalnie ani p. Borejsza w r. 1944, nie wierzy oczywiście i p. Wójcicki w r. 1952.

Ale książka nosi tytuł: Prawda o Katyniu.

W końcu chciałbym jeszcze podkreślić, że wprawdzie bolszewicka książka o Katyniu rozprawia się aż na kilku stronicach z „zakapturzonym świadkiem”, którego i tutaj nikt poważnie nie traktuje, natomiast olbrzymi materiał dowodowy, zgromadzony i ogłoszony na Zachodzie i przygważdżający winę sowiecką, pomija zupełnym milczeniem i poza kilkoma wymienionymi fragmentami, nawet nie próbuje go podważyć.

(„Wiadomości”, Londyn 1952, nr 28)

 

CZEGO JESZCZE NIE WIEMY O KATYNIU?

(W osiemnastą rocznicę zbrodni)

Koniec marca – kwiecień – początek maja roku bieżącego to osiemnasta rocznica popełnienia zbrodni katyńskiej i piętnasta rocznica jej wykrycia. Jakoś w zeszłym roku rocznica minęła prawie nie zauważona na emigracji. Tzw. „realna polityka” snać przysłoniła kompletnie „nierealne” dziś refleksje...

Czego jeszcze nie wiemy o Katyniu? Innymi słowy: są jakieś tajemnice w tej sprawie, jakieś nie wyjaśnione dotychczas zagadki?

Konkretna odpowiedź winna by brzmieć: to zależy od tego, co rozumiemy pod słowem „zbrodnia katyńska”. Jeżeli tylko zamordowanych w lasku Kozie Góry pod Katyniem, koło Smoleńska, na terenie domu wypoczynkowego funkcjonariuszów NKGB – nie ma tajemnicy i nie ma zagadki. Naturalnie istnieje masa drobnych szczegółów nieznanych, gdyż jak wiadomo zbrodnia popełniona była w największej tajemnicy. Ale są to szczegóły nieistotne, to znaczy w najmniejszym nawet stopniu nie zaciemniające całejprawdy, którą znamy. Mianowicie: kogo zamordowano, kto zamordował, kiedy zamordował, po co zamordował, ilu zamordował i jak zamordował. Wszystko zostało już wyjaśnione, prześwietlone, zeznane, zaprotokółowane, ustalone. – Jeżeli jednak pod słowem „zbrodnia katyńska” rozumiemy nie ściśle katyński teren, lecz wymordowanie ponadto 10 tysięcy ludzi, którzy wiosną roku 1940 zniknęli w Sowietach z oblicza ziemi, to przeciwnie: wiemy minimalnie, a straszna tajemnica, która pokrywa ich los, stanowi jedną z najcharakterystyczniejszych tajemnic w dziejach zbrodni ludzkiej i wcale „realnie” wkracza w zastanowienie nad „realną” polityką dnia dzisiejszego.

JAK TO BYŁO?

Dla jasności przypomnę pokrótce rzeczy powszechnie znane: po najeździe na Polskę w roku 1939, bolszewicy deportowali w głąb Rosji 14.987 ludzi i osadzili ich w trzech łagrach. W Starobielsku: 3.920 oficerów, w Kozielsku 4.500 oficerów i w Ostaszkowie: 6.567 szeregowych i oficerów policji, żandarmerii, KOP-u, funkcjonariuszów więziennictwa, poza tym osoby cywilne, jak: prokuratorów, sędziów itp. – Tej liczby deportowanych i osadzonych w tych obozach nie należy mieszać z masą później deportowanych obywateli polskich. Los tej masy był notoryczny i dobrze znany. Natomiast owe 15 tysięcy osadzonych w trzech wymienionych obozach, wypełnia specjalną kartę. O nich słusznie powiadano, że stanowili niejako „kwiat polskiej inteligencji”, gdyż byli to nie tylko oficerowie zawodowi, ale przeważnie rezerwy, a wśród nich wielu profesorów, artystów, literatów, adwokatów, lekarzy, księży itd. itd.

Otóż gdy w roku 1941, po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej i nawiązaniu stosunków dyplomatycznych pomiędzy rządem polskim na emigracji i rządem sowieckim, miejsce pobytu masy aresztowanych i deportowanych obywateli polskich dało się na ogół łatwo ustalić, przyjść im z pomocą, uformować oddziały polskie i w rezultacie znaczną część wyprowadzić na Bliski Wschód z granic sowieckich, o tyle miejsce pobytu i los owych 15.000 z obozów Kozielsk, Starobielsk, Ostaszków, od razu stanowił nierozwiązalną zagadkę. Władze sowieckie nagle: „nie wiedziały, gdzie się ci ludzie podzieli”. Piętnaście tysięcy zniknęło i rozwiało się w powietrzu... Czy też przepadło pod ziemią?...

Nie będę powtarzał tak dobrze znanych zabiegów i poszukiwań władz polskich oraz nie mniej znanych wykrętów, sprzeczności, mylnych śladów i zacierania śladów ze strony władz sowieckich. O tych daremnych poszukiwaniach owych tysięcy oficerów, na których przecie najbardziej liczono przy odbudowie armii polskiej (wtedy jeszcze mówiono nie o 15, ale o 12 tysiącach; liczba nie była dokładnie znana), wiedział naturalnie wywiad niemiecki. I gdy w kwietniu 1943 roku Niemcy przypadkowo natrafili w Katyniu na masowe groby wymordowanych oficerów polskich, dr Goebbels obwieścił całemu światu: „Oto gdzie są oni, ci poszukiwani: 12 tysięcy oficerów”!

Tak się w kilku słowach przedstawiała sprawa do kwietnia 1943 roku.

MOJE ZETKNIĘCIE Z TAJEMNICĄ

Jak wiadomo, byłem osobiście w Katyniu. Nie będę tu przytaczał okoliczności i wrażeń, wielokrotnie już przeze mnie opisanych w relacjach i książkach. Wrażenie było wstrząsające, straszne. Najgorsze, na widok tej regularnej ciasnoty trupów, leżących na dnie jednego z grobów, uciśnionych niejako jak sardynki w pudełku, sklejonych wzajemnie, wbitych jeden w drugiego, w strasznej, trupiej mazi. Kierował robotami ekshumacyjnymi dr Wodziński z Krakowa, mając za podległy sobie personel również Polaków, a tylko do wyciągania trupów posługiwał się jeńcami sowieckimi. To wszystko znane.

Chciałbym natomiast odtworzyć tu raz jeszcze moje zetknięcie z tajemnicą... A było tak: gdyśmy przybyli na teren grobów (dziennikarze: portugalski, szwedzki, hiszpański, oraz delegacja robotników warszawskich), Niemcy powiedzieli nam: „Możecie chodzić, gdzie się wam podoba, rozmawiać z miejscowymi mieszkańcami, zabierać na pamiątkę przedmioty poza dokumentami...”

Było jasne, że nie mieli niczego do ukrycia, a jak się później okazało: z wyjątkiem jednego... Ja podszedłem do człowieka z ekipy dra Wodzińskiego, który wydawał zlecenia. Był w ciemnych okularach, wydawał się starszym felczerem czy kimś w tym rodzaju.

– Proszę pana – zapytałem szeptem – czy jest tu coś takiego, co nie jest zgodne z tym, co Niemcy ogłaszają w gazetach? – Spojrzał na mnie podejrzliwie. Sekunda wahania:

– Naturalnie, że jest „coś takiego”.

– Co?

– Liczba.

– Jak to? Nie rozumiem.

– Bardzo prosto. Nie ma tu ani 12 tysięcy, ani nawet 10 tysięcy, o których trąbią Niemcy.

– Co pan mówi! A wieluż jest?

Człowiek w ciemnych okularach znał zawartość poszczególnych grobów na pamięć. Pierwotnie znaleziono wszystkiego 7 mogił. Wszystkie zostały opróżnione. W tej największej zostało na dnie jeszcze ze sto, dwieście trupów. Razem zaledwie ponad 4 tysiące. Niemcy gorączkowo szukają więcej, nie mogą znaleźć. Z tamtej strony jaru wykryto tylko jedną mogiłę, oznaczoną teraz nr 8. [54] Już znamy jej zawartość: 80-100 trupów. Ale Niemcy ich nie chcą wydostać na zewnątrz. Więcej niczego nie znaleziono, poza kilkunastu zamordowanymi jeszcze w dawnych latach, z pośród ludności miejscowej.

Przerwałem mu:

– Znowu nie rozumiem. Po pierwsze, dlaczego Niemcy nie chcą wydostać trupów z mogiły nr 8? Po drugie, w jaki sposób wiadomość o tym, że jest tylko 4 tysiące, nie przedostała się dotychczas na zewnątrz? Przecież przyjeżdżało tu moc ludzi, delegacje, eksperci różnych krajów...

– Jasne dlaczego. Wszyscy, co przyjeżdżali, przyjeżdżali w trakcie prac ekshumacyjnych. Interesowała ich strona niejako jakościowa, a nie ilościowa. Zresztą, kto mógł przeliczać, gdy większość trupów była jeszcze pod ziemią. A pan przyjechał na zakończenie robót (było to w końcu maja) i liczba jest jak na dłoni. A dlaczego nie chcą wydobyć trupów z grobu nr 8, też jest jasne: propaganda niemiecka się zakłamała. Powiedziała 12 tysięcy, a teraz nie chce się wycofać. Żeby nie podważać autorytetu tej propagandy i słów samego Goebbelsa. Wyszło bardzo głupio. Jeżeli jakąkolwiek mogiłę pozostawią nienaruszoną, będą mogli powiedzieć: „tyle-to wydobyto, zarejestrowano; reszta jeszcze w grobach”. Na razie pretekst, a później się okaże, co dalej. Z tej cyfry 10-12 tysięcy nie chcą jednak ustąpić.

CZŁOWIEK W CIEMNYCH OKULARACH MIAŁ RACJĘ

Człowiek w ciemnych okularach przewidział dokładnie. W końcu czerwca 1943 r. Niemcy ogłosili komunikat, że wydobyto w Katyniu 4.143 trupy. Natomiast: „Obecne upały i plaga much przeszkodziły na razie w dalszej ekshumacji”. Ostateczna więc cyfra pozostała zawieszona w powietrzu.

Tymczasem wyszła na jaw jeszcze jedna okoliczność. Oto w Katyniu znaleziono wyłącznieoficerów osadzonych uprzednio w obozie Kozielsk.

To że: „tylko Kozielsk”... nie zdawało się jeszcze tak ważne w roku 1943. Nikt się wówczas nie spodziewał, że stanowić to będzie początek tajemnicy nie rozwiązanej do dnia dzisiejszego. Bo cóż się stało dalej?

To, co wiemy: bolszewicy wyparli się tej zbrodni, którą dokonali wiosną 1940 i zarzucili Niemcom jej popełnienie. Rzekomo ci Polacy pracowali przy budowie dróg w okolicy Smoleńska i rzekomo Niemcy ich wymordowali na jesieni 1941 r., gdy te okolice zajęli. – Wersję tę Sowiety podtrzymały na procesie w Norymberdze, oskarżając Niemców o wymordowanie... „11 tysięcy oficerów polskich w Katyniu”...

Innymi słowy: Sowiety zaprzeczyły całej prawdzie ogłoszonej przez Niemców w 1943 r., zapożyczając od nich tylko: jedyne kłamstwo– cyfrę 11 tysięcy. A uczyniły tak dlatego, że nawet gdyby przyznać Sowietom rację i powiedzieć: „No dobrze, załóżmy, że 4.200 oficerów zamordowali w Katyniu Niemcy”, pozostawałoby otwarte pytanie: „Ale gdzie reszta? Gdzie jeszcze 10 tysięcy?”

Oto w jaki sposób propaganda Goebbelsa, podtrzymując do końca fałszywą cyfrę 10-12 tysięcy, sprawiła olbrzymią przysługę bolszewikom. Oto też dlaczego skwapliwie uchwycili się oni tego kłamstwa. Pytanie bowiem: Gdzie reszta? Gdzie jeszcze 10 tysięcy? Gdzie ich wymordowano i zakopano? – było dla Sowietów miażdżące.

ZAGADKA DO DNIA DZISIEJSZEGO

Powtarzam raz jeszcze: sprawa trupów znalezionych w Katyniu jest dziś wyjaśniona bez reszty. Zamordowani zostali wiosną roku 1940 przez bolszewików, wykryci wiosną roku 1943 przez Niemców. Osobiście zbadałem tę sprawę na miejscu, a następnie poświęciłem wiele lat na badanie wszystkich dostępnych dokumentów. Książka moja na ten temat ukazała się w sześciu językach. W roku 1952 stanąłem przed Specjalną Komisją Kongresu Amerykańskiego w charakterze eksperta dla oceny rzekomej „ekspertyzy” sowieckiej, zawierającej – mogę to powiedzieć bez zająknienia – od początku do końca jedno pasmo kłamstw.

Komisja Kongresu Amerykańskiego zebrała olbrzymi materiał, zawarty dziś w kilku tomach. Tam jest wszystko: zeznania, dokumenty, noty dyplomatyczne, fotografie, wykresy, protokóły, imienny spis wymordowanych itd. itp. Wszystko jasne jak na dłoni. – Tak się przedstawia sprawa zbrodni na terenie Kozich Gór pod Smoleńskiem.

Natomiast miejsce „Katynia” pozostałych 10 tysięcy wymordowanych – jest zagadką do dnia dzisiejszego. Wiadomo, ze wymordowani zostali przez tych samych bolszewików i w tym samym czasie, wiosną roku 1940. Nie wiadomo natomiast: jak? i gdzie?

Pokrótce przypomnę: skąd i co o nich wiemy. Chodzi o to, że z wszystkich wymienionych obozów: Kozielsk – Ostaszków – Starobielsk, władze sowieckie dla różnych względów, których nie będę tu omawiał, wydzieliły grupy, które ostały przy życiu i przewiezione zostały do obozu w Griazowcu. Łącznie z trzech obozów: 406 ludzi. Ludzie byli wydzielani z tych obozów nie od razu, ale stopniowo, właśnie w trakcie ich likwidacji i wywożenia jeńców w nieznane. Mieli więc okazję zapoznać się dokładnie z całą procedurą i na tej podstawie można było ustalić, że procedura rozładowania wszystkich trzech obozów była absolutnie identyczna, oraz że to rozładowanie odbyło się w identycznym terminie. Identyczność więc losów tych trzech obozów nie ulega najmniejszej wątpliwości. Los obozu w Kozielsku – zakończył się w Katyniu. Ale gdzie Ostaszkowa i Starobielska?

W tej sprawie istnieją tylko poszlaki i to oparte na domysłach dosłownie kilku osób. Mówiło się o zatopieniu w Morzu Białym, o śladzie urywającym się dla Ostaszkowa gdzieś w pobliżu stacji Bołogoje, dla Starobielska w pobliżu Charkowa. Na tych poszlakach budować jednak niczego nie można. – Wiemy zatem dokładnie, że ci ludzie zniknęli z powierzchni ziemi wiosną 1940 roku. Ale gdzie – nie wiemy do dnia dzisiejszego.

SOWIETY – PAŃSTWEM DOSKONAŁEJ ZBRODNI

Ktoś z boku mógłby powiedzie: czy to takie ważne? Przecież bolszewicy w ciągu 40 lat panowania wymordowali miliony. Dziesięć tysięcy mniej – więcej, cóż za różnica... Kropla w morzu przelanej krwi. – Niewątpliwie jest trochę racji w tym ponurym rozumowaniu. Z drugiej jednak strony ta zbrodnia, w jej całości, służyć może za najbardziej lapidarny przykład systemu, w którym największym przestępcą jest – samo państwo. I właśnie ta rzecz przesądza o „wzorcowym” charakterze zbrodni katyńskiej, a nie ilość wymordowanych, czy ich narodowość.

Ci ludzie nie zostali zabici ani w wojnie zewnętrznej, ani domowej; nie zginęli w warunkach wywołanych głodem lub społeczną przebudową państwa, jak to ginęli ludzie np. w okresie kolektywizacji; nie z wyroku, chociażby najbardziej występnego, sądu partyjnego lub zaocznego kolegium orzekającego; [55] nie wskutek wyczerpania i chorób w łagrach i więzieniach; nie gdzieś w szerokim rozproszeniu w przestrzeni i czasie. W wypadku „Katynia” mamy wszystkie elementy kryminalnego systemu ujawnione w klasycznym wzorze zbrodni: Bolszewicy, nie wypowiadając wojny, napadają na obce państwo, uprowadzają tyle-to ludzi i po pewnym czasie postanawiają ich zabić. A że ludzie ci są powszechnie znani i z nazwiska, i zawodu, i sytuacji społecznej, więc zabić tajnie i tajnie zakopać. Zatrzeć wszelkie ślady przestępstwa. Właśnie w ten sposób, jak to czyni notoryczny przestępca kryminalny.

Tu należy zwrócić uwagę na fakt znamienny. To że się udało trupy wykopane w lasku katyńskim tak łatwo zidentyfikować, zawdzięczamy właśnie tej procedurze: zacierania śladów. Gdyż wymordowani zakopani zostali „tak jak stali”, wraz ze wszystkimi dokumentami, listami, gazetami, zaświadczeniami itd. Ażeby nie mieć z tym żadnego kłopotu, nie prowadzić żadnej korespondencji; aby nie ostało żadnego archiwum, żadnych protokołów dotyczących pozostałych przedmiotów. Słowem: aby wszystko razem zginęło pod ziemią!

Dalej: system terroru i zastraszania, panujący w ustroju komunistycznym, ujawnił najpełniej swe praktyczne korzyści w takim wypadku, jak kryminalne przestępstwa dokonywane przez państwo. Podobnie jak postępuje banda zbrodniarzy, która zastrasza ewentualnych świadków: „A no, spróbuj tylko pisnąć słówko!” Albo terrorem zmusza świadków do składania fałszywych zeznań.

Najbardziej jednak charakterystyczną cechę tego rodzaju kryminalnego przestępstwa stanowi zawsze: zaparcie się winy, fałszywe alibi lub zgoła zrzucenie winy na kogo innego. – Nawet Hitler, mordując miliony Żydów, nie wypierał się tego czynu, tylko go usprawiedliwiał swoim światopoglądem. Komuniści natomiast, jak to wykazała sprawa katyńska, nie tylko się wyparli, lecz zrzucili winę na tego, kogo sami nazywają największym zbrodniarzem. W ten sposób przyznali, że ten czyn nie ma usprawiedliwienia ideologicznego, światopoglądowego, ale jest zbrodnią.. notoryczną.

Gdy nad globem ziemskim pojawił się pierwszy „Sputnik”, wszyscy komuniści i ich „sputnicy” na szerokim świecie zakrzyczeli wielkim głosem o niebywałych rzekomo osiągnięciach sowieckich. W rzeczywistości jednak, nie było to żadne „niebywałe” osiągnięcie, a jak wiemy dziś, aż nadto „bywałe”, normalne dla epoki, w której żyjemy. Uwarunkowane jedynie środkami materialnymi. – Natomiast istnieje dziedzina, w której technika sowiecka istotnie prześcignęła wszystkie państwa na świecie. Jest to technika w dziedzinie zbrodni.

Minęło 18 lat od chwili, gdy 10 tysięcy ludzi, znanych z imienia i nazwiska, i sytuacji społecznej, osadzonych w obozach w Ostaszkowie i Starobielsku, zginęło raptem na oczach całej Europy, bez śladu. Mamy drugą połowę XX wieku. Technika w nauce kryminologii uczyniła olbrzymie postępy. Wykrywa się najbardziej skomplikowane przestępstwa, rozwiązuje najbardziej zawiłe zagadki kryminalistyczne. A oto nie możemy do dnia dzisiejszego ustalić, gdzie wymordowano i gdzie zakopano – nie jednego człowieka, ale 10 tysięcy ludzi.

Czy tego rodzaju tajemnica byłaby możliwa do utrzymania w Ameryce? W zachodniej Europie? W jakimkolwiek cywilizowanym kraju, w którym nie panują komuniści? Ale nawet nie cywilizowanym! Gdyby ci ludzie przepadli nawet w dziewiczych puszczach Nowej Gwinei, Kongo czy dorzecza Amazonki, gdyby byli zamordowani w Arktyce czy Antarktydzie, to przy dzisiejszym rozwoju techniki i nauki, znalazłoby się sto sposobów, aby ustalić nie tylko okoliczności, ale dokładne miejsce zbrodni i ukrycia 10 tysięcy trupów. Wszędzie na szerokim świecie, prócz – pod rządami komunistów, gdzie technika zbrodni jest udoskonalona i zabezpieczona przez aparat państwowy, samo państwo.

W TEJ DZIEDZINIE NIC SIĘ NIE ZMIENIŁO

Pouczają nas teraz... życzliwi ludzie, że „komunizm się zmienia”, bo „zmieniają się komuniści”... Owszem, oni się zmieniają. Nawet zawsze się zmieniali. To tylko pamięć ludzka jest krótka. Gdy się „zmieniali” tacy ludzie jak Trocki, Bucharin, Zinowiew, Kamieniew, Krestinskij... etc. etc., przed dwudziestu przeszło laty, też rokowano wielkie nadzieje, z tą różnicą wszelako, iż nikomu wówczas nie przychodziło do głowy trockistów i bucharinistów traktować jako naszych – sojuszników w walce ze „stalinizmem”... Gdy się „zmieniał” Tuchaczewski, było więcej gadania niż dziś, gdy Żukow. Gdy rozstrzeliwano Jagodę i Jeżowa...

Dziś rozstrzelano Berię i Mierkułowa, jak wiemy, bezpośrednich wykonawców zbrodni katyńskiej. Umarł Stalin. Umarł Wyszynski, (prokurator, potem sowiecki minister spraw zagranicznych). Z całej ówczesnej szajki, odpowiedzialnej za tę zbrodnię, pozostał tylko Mołotow, a i ten w niełasce. Czy się jednak w sprawie zbrodni katyńskiej coś zmieniło? Nic a nic. Po dawnemu w Kozich Górach nad brzegiem Dniepru stoi pomnik łgarstwa, że to nie oni, nie bolszewicy, nie komuniści dokonali tej zbrodni. – Zmienił się Bierut i nastał Gomułka w Polsce. Czy się w tej sprawie, w sprawie Katynia, coś zmieniło? Ani o jotę. Po dawnemu nie wolno o tym ani mówić głośno, ani pisać. Zbrodnia, zatajanie zbrodni, współdziałanie ze zbrodnią, zacieranie śladów zbrodni, przemilczanie zbrodni – to wszystko w pojęciu naszym leży w płaszczyźnie tej samej – treści. Nie tylko zresztą w naszym.

Lenin był największym nauczycielem w dziedzinie: treści i formy. Zmianę formy dopuszczał, treści nigdy. Zmieniają się więc komuniści i zmienia się forma taktyczna. Treść pozostała ta sama.

I dlatego nie wiemy i Bóg raczy wiedzieć, czy dowiemy się kiedykolwiek, gdzie wymordowano i gdzie zakopano przeszło 6 tysięcy jeńców polskich z Ostaszkowa i prawie 4 tysiące jeńców polskich ze Starobielska.

(„Dodatek Tygodniowy” „Ostatnich Wiadomości”, Mannheim 1958, nr 16)

 

CZY NOWA „REWELACJA” W SPRAWIE KATYNIA?

W poprzednim moim artykule, pisanym dla „Ostatnich Wiadomości”, wyjaśniłem, że w potocznej mowie „sprawą Katynia” nazywa się nie tylko wymordowanych w samym Katyniu jeńców polskich z Kozielska, ale też w Katyniu nie znalezionych, z Ostaszkowa i Starobielska, którzy wiosną roku 1940 w identycznym czasie i okolicznościach zginęli bez wieści. Przypomniałem też czytelnikom, że upowszechnienie tej nazwy na wszystkich zaginionych, wzięło się stąd, że Niemcy odkrywając groby pod Smoleńskiem w r. 1943, twierdzili, [że] leżą tam właśnie: wszyscy (podając cyfrę na 12 tysięcy), a Sowiety tę nieprawdziwą wersję podtrzymały; wyjaśniłem, dlaczego mianowicie to uczyniły. Tymczasem naprawdę w Katyniu znaleziono około 4.200 trupów, a gdzie zostali pomordowani jeńcy z pozostałych dwóch obozów, jest nadal tajemnicą.

Jak wiadomo, dotychczasowe poszlaki były skąpe. Na ich podstawie ustalono, że ślad wywożonych wiosną r. 1940 ze Starobielska ginął gdzieś w okolicach Charkowa; natomiast co do Ostaszkowa istniała rozbieżność zdań: ja twierdziłem, że ślad ten prowadzi do stacji Bołogoje, położonej na linii Leningrad-Moskwa; inni, że ginie w okolicach Wiaźmy. Wszystko to tylko supozycje. Już po napisaniu tego artykułu otrzymałem do ręki nowy dokument. Po raz pierwszy ukazał się on w pewnym piśmie niemieckim... Ale zanim przejdę do jego omówienia, poruszę sprawę pewnej kategorii dokumentów, których w śledztwie katyńskim było brak.

TAJEMNICZY LOS MIŃSKIEGO ARCHIWUM NKWD

Dokumentów w sprawie właściwie Katynia zgromadzono bardzo dużo. Na ich podstawie Komisja Kongresu Amerykańskiego zdołała odtworzyć mord pod Smoleńskiem nieomal w najdrobniejszych szczegółach. Liczba świadków okazała się też bardzo pokaźna. Natomiast brak jest zupełnie bezpośrednich dokumentów sowieckich.

Czy nikt ich nie miał nigdy w ręku? Owszem, istnieją wszelkie dane, że pewne ważne dokumenty wpadły w ręce niemieckie po zajęciu Mińska, w roku 1941. Błyskawiczny atak sprawił, że podobnie jak w Kownie i Wilnie, takoż i w Mińsku urzędy NKWD-NKGB uciekały w pośpiechu pozostawiając archiwa. Archiwa te potraktowane zostały przez Niemców, tak jak się właśnie traktuje archiwa – podczas wojny... To znaczy wszystko, co w pobieżnym przejrzeniu nie miało bezpośredniej styczności z operacjami wojennymi, zwalono na kupę, którą później żmudnie segregowali, najczęściej przygodnie do tej pracy odkomenderowani, ludzie. Archiwa wileńskie i kowieńskie oddano następnie w ręce organizacji litewskiej, która je po latach bardzo skrupulatnie opracowała. Ale co się stało z archiwum mińskim?

Faktem jest też, że w rękach niemieckich znalazła się nawet lista urzędników i funkcjonariuszów mińskiego NKWD. Dlaczego właśnie interesuje nas NKWD mińskie, zaraz powiem. Oto od świadków, a przede wszystkim od jednego z głównych świadków Katynia, Iwana Kriwoziercewa (który po wojnie wydostawszy się do Anglii, w jakiś dziwnie tajemniczy sposób popełnił samobójstwo, rzekomo przez powieszenie). Niemcy w każdym razie już w roku 1943 mieli informacje, że egzekucji w Katyniu dokonywało w roku 1940 nie smoleńskie, ale – mińskie NKWD... Ogłaszając w Generalnej Gubernii broszurkę-ulotkę w języku polskim, propaganda hitlerowska zacytowała nazwiska, jako oprawców katyńskich, zapożyczając je z posiadanej listy mińskiego NKWD, a dobierając takie o brzmieniu najbardziej żydowskim, co oczywiście miało podsycać nastroje antysemickie: Lew Rybak, Chaim Finberg, Josel (Osip) Lizak, Abraham Bomsowicz ... Ale znalazły się też: Boris Kuczow, Iwan Siekanow, a zwłaszcza niejaki towarzysz Burianow, rzekomy delegat moskiewskiej centrali NKWD... Ani te nazwiska, ani te okoliczności nie zostały powtórzone w opracowanej bardzo rzeczowo niemieckiej „Urzędowej Księdze o mordzie masowym w Katyniu”. Dlaczego?

Tłumaczenie może być dwojakie: albo niczego istotnego w odniesieniu do mordu katyńskiego w mińskim archiwum nie wykryto, albo przeciwnie: wykryto rzeczy zbyt istotne... Takie mianowicie, które niezbicie ustalają cyfrę wymordowanych w Katyniu na 4 tysiące, a nie – 12 tysięcy, jak to ustalił Goebbels na niewidzianego, a później nie chciał się wycofać. Ta fatalnie skłamana cyfra ciąży nad sprawą do dziś dnia i, jak wiemy, posłużyła stronie sowieckiej za pretekst do ukrycia dwóch innych ”katyniów”. Sztywna propaganda niemiecka trzymała się tej cyfry do tego stopnia kurczowo – widocznie uważając że wszelkie poprawki mogą poderwać zaufanie do autorytetu samego Goebbelsa – iż w tym celu mogła nawet przemilczeć dokumenty znalezione w Mińsku.

Ale gdzie jest owo archiwum mińskie? Niewątpliwie musiało być przewiezione do Berlina; może dla późniejszego opracowania. Zniknęło bez śladu.

FAŁSZERZE

Zanim przejdę do omówienia nowego dokumentu, jaki się pojawił w tej sprawie, pozwolę sobie jeszcze na marginesową dygresję. Jasność „sprawy Katynia” zaciemnia nie tylko błąkająca się po gazetach świata fałszywa cyfra trupów znalezionych w Katyniu, ale też „rewelacje” różnych amatorów-fałszerzy. Skwapliwa naiwność, z jaką drukowane są te fałsze, znakomicie sprzyja myleniu śladu i wprowadza w błąd opinie publiczną Zachodu.

Jednym z najskuteczniejszych falsyfikatów tego typu był spreparowany przez pewnego rodaka z Szwecji, który wywędrował później do Argentyny. Ogłosił on przed laty w szwedzkim piśmie „Dagens Nyheter” niesamowitą kompilację o niejakim „Martinim”. Ten to Martini, adwokat z Krakowa, później zamordowany, miał rzekomo na polecenie rządu Bieruta wszcząć „polskie” śledztwo w sprawie Katynia. Pojechał na miejsce, na własną rękę rozkopywał groby, przeglądał dokumenty w mińskim archiwum NKWD i – „zamiast ustalić, że to zrobili Niemcy, jak chciał Bierut” – ustalił nawet nazwiska autentycznych oprawców... I tu następuje ich wyliczenie: Lew Rybak, Chaim Finberg, Abraham Bomsowicz... itd. Pomijając już szczyt naiwności, aby władze sowieckie mogły pozwolić adwokatowi z Krakowa ryć się na własną rękę w grobach katyńskich lub archiwach NKWD (!) – na nieszczęście „rewelatora”, niemiecka ulotka z r. 1943, z tymi nazwiskami, była w moim posiadaniu w Londynie. Stąd łatwo można było ustalić, że nazwiska te, nawet w identycznej kolejności, autor „rewelacji” zaczerpnął nie od rzekomego „Martiniego”, a po prostu przepisał z ulotki sprzed pięciu laty.

Niestety na artykuł w „Dagens Nyheter” wpadł amerykański dziennikarz i twórca pierwszego Komitetu Katyńskiego, Julius Epstein, i w swoich – w wielu językach opublikowanych – artykułach przytoczył tę fantastyczną historię, rozgłaszając ją szeroko. Po wyjaśnieniach, w liście do mnie, p. Epstein przyznał się do fatalnego błędu, tym niemniej „afera Martini” po dziś dzień pokutuje w prasie światowej.

Innym był ów „świadek” w poszewce na głowie, który wystąpił przed Komisją Amerykańskiego Kongresu. Do dziś dnia trudno bez wstydu i oburzenia na tych, którzy dopuścili do tej maskarady, wspominać o tym fakcie, który omal nie podciął u nasady tak pożytecznych następnie prac Komisji.

Później co pewien czas wyskakiwał ktoś z nową bujdą. Ostatnim w tym szeregu jest niejaki rabbi Halsberg z Izraela. W europejskich i południowo-amerykańskich gazetach pojawiły się parę miesięcy temu jego oświadczenia jako: „jedynego, który uszedł mordu katyńskiego”, zawdzięczając strażnikowi sowieckiemu, który go ostrzegł w porę... Okoliczności, daty, cyfry, nazwy miejscowości pomieszane są w tak naiwnie bezceremonialny sposób, że nie zasługują nawet na doczytanie do końca.

Naturalnie łatwo byłoby wystąpić z tezą, że wszystkie te fałszerstwa, stwarzające wokół Katynia atmosferę chaosu, kierowane są centralnie przez jakąś prowokacyjną instancję sowiecką. Ale zapewne tak nie jest. Znając ludzką słabość, tłumaczą się one w sposób bardziej prosty i naturalny, choć mogą robić wrażenie prowokacji, jak na przykład w ośmieszającej roli odegranej przez „zakapturzonego świadka”.

NOWY DOKUMENT

Przytoczyłem te fakty dla zilustrowania złej tradycji, jaka się wokół Katynia utarła w prasie światowej. Stąd uzasadniona z naszej strony podejrzliwość w stosunku do każdej nowej rewelacji. Dlatego może być nie zwrócono pierwotnie uwagi na pewien nowy dokument.

Ukazał się on dnia 7 lipca 1957 roku w bulwarowym niemieckim piśmie „7-Tage”, w Karlsruhe. Rodzaj gazety również nie sprzyjał poważnemu potraktowaniu dokumentu. Była to fotografia kopii raportu mińskiego Urzędu NKWD, przesłanego władzom centralnym w Moskwie.

Oto dosłowne jej tłumaczenie z rosyjskiego: [56]

 

Odpis

T A J N E

ZWIĄZEK SOCJALISTYCZNYCH
SOWIECKICH REPUBLIK
Ludowy Komisariat
SPRAW WEWNĘTRZNYCH

Urząd N K W D
Obszar Miński

Do
Głównego Urzędu NKWD
m. M O S K W A

Oddział (nieczytelne)
10 czerwca 1940

R A P O R T

Z rozporządzenia Głównego Urzędu NKWD z dnia 12-go lutego 1940 roku została dokonana likwidacja trzech obozów polskich jeńców wojennych, a mianowicie w rejonach m. Kozielska, Ostaszkowa i Starobielska. Akcja likwidacji wymienionych obozów była zakończona 6 czerwca r.b. Na odpowiedzialnego kierownika wyznaczony był, delegowany przez Centrum, tow. Burianow.

Na podstawie wyżej wymienionego rozkazu, zlikwidowany został w pierwszej kolejności w okresie od 1 marca do 3 maja rb. w rejonie m. Smoleńska, obóz Kozielsk, przez organy Mińskiego Urzędu NKWD. W charakterze osłaniających Oddziałów użyte zostały jednostki wojsk terytorialnych, w szczególności 190 pułku strzeleckiego.

Druga akcja na podstawie wyżej wymienionego rozkazu dokonana była przez organy Smoleńskiego Urzędu NKWD, w rejonie miasta Bołogoje, pod ochroną jednostek 129-go pułku strzelców (Wielkie Łuki) i zakończona 5 czerwca br.

Przeprowadzenie trzeciej akcji likwidacji obozu Starobielsk poruczone zostało Charkowskiemu Urzędowi NKWD, które to zadanie wypełniono w rejonie osady Dergacze i zakończono 2-go czerwca przy wykorzystaniu dla ochrony jednostek 68-go ukraińskiego, strzeleckiego pułku terytorialnych wojsk. W danym wypadku odpowiedzialnością za wykonanie tej akcji obarczony został pułkownik NKWD tow. B. Kuczkow.

Odpisy niniejszego raportu skierowuje się również do wiadomości generałów NKWD RAJCHMANA i ZARUBINA.

Naczelnik Urzędu
N K W D
Mińskiego Obszaru
(Tartakow)

Sekretarz oddziału

Zgodne z oryginałem

Jak wynika z tekstu, dokument ten, gdyby okazał się prawdziwy, rozwiązałby definitywnie zagadkę, która od osiemnastu lat nie przestaje być tajemnicą: gdzie wymordowano jeńców Ostaszkowa i Starobielska. Ale: czy jest prawdziwy? [57]

NIE CHODZI O WERSJĘ, CHODZI O DOKUMENT

Fotografia oryginalnej kopii rzekomego raportu, zamieszczona w piśmie „7-Tage”, wskazuje, że pisana była na blankiecie mińskiego urzędu NKWD. Jest bardzo zniszczona, jakkolwiek łatwa do odczytania. Wersja o pochodzeniu tego dokumentu, podana przez redakcję czasopisma, nie posiada dla wyjaśnienia sprawy żadnego znaczenia. Zdradza bowiem kompletną ignorancję. Naiwność tej wersji przypomina aferę „Martini” z tą różnicą, że tym razem nie Bierut, ale rzekomo Gomułka podjął się wydania białej księgi w sprawie Katynia; księga już była złożona, ale Chruszczew jakoś uprosił, aby Gomułka tego wydania zaniechał... Miała bowiem czarna na białym wykazać, że mordercami byli istotnie bolszewicy itd. Rozprawiać się z tego rodzaju kompozycją oczywiście nie ma potrzeby.

W tym wypadku nie obchodzi nas ogłoszona wersja, ale – odfotografowany dokument. Jest on, w przeciwieństwie do licznych, puszczonych w świat falsyfikatów, zdumiewająco ścisły i pokrywający się z faktycznym stanem rzeczy. Niezależnie też od fantastycznej wersji „7-Tage”, że pochodzi z drukarni krakowskiej, gdzie przygotowywano „Białą Księgę”, pochodzić może z autentycznego, przewiezionego swego czasu do Berlina, archiwum mińskiego NKWD, które gdzieś zniknęło. – Jeżeli jest prawdziwy...

POWAŻNE WĄTPLIWOŚCI

Treść ma wszelkie cechy autentyczności.

Pewną wątpliwość budzi: dlaczego mińskie NKWD miałoby raportować o tym, co wykonywało smoleńskie pod Bołogoje, a zwłaszcza charkowskie w osadzie Dergacze? Wątpliwość nie wyklucza jednak możliwości. Mińskie NKWD mogło tego rodzaju zadanie, obejmujące całość akcji, dla względów nam bliżej nieznanych – otrzymać. Dalej błędna jest data zakończenia egzekucji w Katyniu: „3-go maja”. Wiemy bowiem, że ostatnie gazety znalezione przy zwłokach w grobie nr 8 noszą datę 6-go maja. Ale – tego rodzaju raportowanie o przedwczesnym wykonaniu zadania jest dosyć rozpowszechnione w Związku Sowieckim... Innych wątpliwości dokument ten w jego treści zdaje się nie nasuwać.

Jeżeli chodzi natomiast o formę dokumentu, jest tych wątpliwości sporo:

1. „Sekretno” – tajne, nie pisze się w NKWD pośrodku, lecz u góry z prawej strony.

2. Brak numeru! Dokument ten musiał być zaopatrzony w numer. Ślad numeru powinien pozostać i na kopii.

3. Adres nie jest ścisły. Nie było w Moskwie jednego „Głównego Urzędu NKWD”. Było ich osiem, obejmujących różne resorty i wszystkie nosiły tytuł: ”Główny...” – Niezależnie od tego, że w takiej sprawie należało się raczej spodziewać meldunku na bezpośrednie imię Berii czy Mierkułowa...

4. Sam styl meldunku wydaje się trochę za pobieżny. Np. dlaczego przy tak ważnej osobie jak delegata centrum NKWD wymieniono tylko: „towarzysz Burianow” , bez wymienienia rangi? Itp.

5. Rozdzielnik. Nie pisze się w NKWD: „także skierowano do wiadomości”... tylko: skierowano: a) b) c) itd.; pod spodem każdy z nowej linii.

6) Błędy ortograficzne w języku rosyjskim: „terretorialnych” zamiast, jak powinno być, „territorialnych”. Są to jednak błędy wybaczalne, mogące się zresztą tłumaczyć wpływem białorutenizacji.

POWAŻNE „ZA”

Jako przeciwwagę tym wątpliwościom przytoczyć można argumenty przemawiające za autentycznością dokumentu. Wykazuje bowiem dokładną znajomość stanu faktycznego.

Charakterystyczne przesunięcie mińskiego NKWD do wykonania egzekucji pod Smoleńskiem, a smoleńskiego pod Bołogoje, są na przykład typowe. Nazwiska, daty, wszystko się mniej więcej zgadza. Najważniejsze zaś, że zdaje się również zgadzać dyslokacja wymienionych pułków. Tak np. w wypadku 68 pułku strzelców, już udało się ustalić z całą pewnością, że wiosną roku 1940 stacjonował w bliskości Charkowa.

Do tego dochodzą argumenty psychologiczne. Zakładając, że to falsyfikat, wydaje się dziwne, że nie został sfabrykowany w okresie najwyższej „koniunktury” Katynia na Zachodzie, ale dopiero teraz. Skoro bowiem przypuszczalny autor falsyfikatu wykazał tak gruntowną znajomość rzeczy, tym samym musiał być gruntownie obznajmiony i z obecnym brakiem zainteresowania tą sprawą u czynników „zachodnich”. A więc zdawać sobie sprawę, że w tych warunkach praca nad falsyfikowaniem tego rodzaju dokumenty po prostu się nie opłaci. I to: ani politycznie, ani materialnie. Czego zresztą pośrednim dowodem jest fakt, że dokument – prawdziwy czy fałszywy – ale o takiej doniosłości, wylądował w prowincjonalnym pisemku, prawie niezauważony.

(„Dodatek Tygodniowy” [do:] „Ostatnie Wiadomości”, Mannheim 1958, nr 40; 17 października)

 

DLACZEGO CHRUSZCZEW NIE MÓGŁ WSPOMNIEĆ

O KATYNIU

 

Gdyby tytuł niniejszego artykułu zaopatrzyć w znak zapytania, odpowiedź brzmiałaby nader prosto i jednoznacznie: dlatego że wspominając na XXII Zjeździe partii zbrodnie popełnione przez Stalina, nie wspomniał ani jednej popełnionej w odniesieniu do n i e k o m u n i s t ó w . Kropka. Na tym można by poprzestać, wyczerpując temat.

Zdarzyło się jednak, że mimo oczywistości tego faktu, mimo iż znany jest on całemu światu, pewne sfery na Zachodzie próbują lansować dezinformujący opinię kąt widzenia, wytwarzać nastrój fałszywego optymizmu, jakoby Chruszczew potępił otwarcie Stalina za jego zbrodnie w ogóle. Stąd rzucono pytanie: dlaczego w ich liczbie nie wymienił zbrodni katyńskiej? Jest to wyraźne pomieszanie pojęć, umyślne lub bezmyślne przejście z płaszczyzny zewnętrznego antykomunizmu, w płaszczyznę wewnętrznej opozycji wobec – „stalinizmu” czy na polskie stosunki: „natoli[ni]zmu”. Czyli uznamy siebie za włączonych poniekąd w sferę wewnętrzno-komunistycznych rozgrywek, zamiast jak dotychczas być ich postronnym obserwatorem.

Być może niektórzy uważają wiązanie sprawy Katynia z wynurzeniami Chruszczewa na XXII Zjeździe za posunięcie wyłącznie taktyczne, mające na celu tylko przypomnienie tej zbrodni. Sądzę, iż można by przypominać o niej w inny sposób, a nie akurat w kontekście zupełnie dla niej niewłaściwym.

Chruszczew nie wspomniał i nie mógł wspomnieć o ofiarach Katynia, gdyż pomordowani tam oficerowie polscy nigdy nie należeli do partii, nigdy nie byli komunistami. A nie było wypadku, aby komuniści mordowanie przeciwników swego ustroju uznali kiedykolwiek za zbrodnię. Przeciwnie, zawsze przedtem i w dalszym ciągu uważają to nie za zbrodnię, a za dobry dla partii uczynek. Pod tym względem wystąpienie Chruszczewa na XXII Zjeździe nie zmieniło ani stanowiska, ani moralności komunistycznej o jotę.

CZEGO UCZY NAS HISTORIA

Ażeby wyjaśnić kompleks problemu, należy przede wszystkim uświadomić sobie pewne prawdy historyczne. Twórcą terroru był nie Stalin lecz Lenin. Z naszego punktu widzenia, z punktu wolnego świata, najwięcej zbrodni dokonał nie Stalin lecz Lenin. Lenin wymordował miliony wolnych ludzi, którzy się przeciwstawiali wprowadzeniu systemu bolszewickiego; Lenin zburzył tysiące świątyń i pozamykał klasztory; Lenin stworzył obozy koncentracyjne pierwsze tego typu na świecie; Lenin zniszczył wolne życie jednostki zastępując je kolektywnym jarzmem; Lenin był twórcą swoistej moralności komunistycznej, dla której każdy środek służący dobru partii jest dobry; Lenin stworzył taktykę komunistyczną, której najwyższą wartością jest skuteczność w osiągnięciu celu. I temu celowi służył jego NEP, jak też rozmaite chwyty taktyczne ŕ la „własne drogi do socjalizmu”.

Stalin zastał teren po Leninie prawie oczyszczony ze zorganizowanego elementu antykomunistycznego. Nie miał potrzeby mordować aktywnej warstwy społecznej, bo wymordował ją Lenin. Natomiast przystąpił do rozprawienia się z masą chłopską, czego Lenin nie zdążył jeszcze zrobić za życia. Stalin przystąpił do tzw. „rozkułaczenia wsi” i jej przymusowej kolektywizacji. Pociągnęło to za sobą miliony ofiar w ludziach, zsyłki, mordy, głód, ludożerstwo. I to jest jego największa zbrodnia, w której nota bene brali udział zarówno dzisiejsi „stalinowcy”, jak „antystalinowcy”, ten sam Chruszczew, jak prześladowani przez niego przedstawiciele tzw. „grupy antypartyjnej”. Ale o tych zbrodniach Chruszczew nie mówi i nie ma zamiaru mówić, i mówić oczywiście nie może, gdyż są to zbrodnie systemu, a nie jednostki. Gdyby Chruszczew je chciał wytykać, występowałby przeciwko systemowi komunistycznemu jako całość. On zaś występuje tylko przeciwko jednostkom wewnątrz tego systemu.

ODWRÓCENIE POJĘĆ

To, o czym mówił Chruszczew na XX Zjeździe, a bardziej szeroko na ostatnim XXII Zjeździe, dotyczy wyłącznie represji Stalina w stosunku do członków partii, do komunistów. Stalin, jak wiadomo, po uporaniu się z przymusową kolektywizacją, zabrał się do tzw. „czystki” wewnętrzno-partyjnej. Ofiarą jej padło setki tysięcy członków partii, a m.in. doprowadził do słynnych procesów moskiewskich, wytoczonych starym bolszewikom. Wywołało to sensację w całym świecie i wrażenie ponurej grozy. Zarazem jednak dosyć niejednolitą opinię, która dałaby się streścić w lapidarnym wówczas określeniu: „mordercy mordują się nawzajem”.

Naturalnie z punktu komunistycznego, z punktu obiektywnego prawa, były to zbrodnie niewątpliwe. Z punktu jednak, że się tak wyrażę, „interesu” całej ludzkości, wzajemne wymordowywanie się komunistów, czyli „mordowanie morderców”, przyjęte było z niejaką ulgą. – „Chwała Bogu...”, mówili nawet niektórzy ludzie, „niech się czym prędzej pomordują”. – Czyli to, co dziś Chruszczew wytyka jako jedyną „zbrodnieę” Stalina, w wolnym świecie poczytywano za jedyną, wprawdzie koszmarną, ale „zasługę” Stalina. Wystarczy przypomnieć, że wypędzonemu przez Stalina Trockiemu, żadne państwo nie chciało udzielić u siebie azylu.

Nie może być dwóch zdań, że sposób, w jaki Stalin przeprowadzał swe wewnętrzno-partyjne „czystki”, był atakiem gwałtu kolidującym z poczuciem prawa i sprawiedliwości. Naturalnie, że wymordowanie przez Hitlera grupy Röhma jest z oceny obiektywnej z b r o d n i ą . Gdyby Himmler ze swej strony zamordował Hitlera, a Göring Himmlera, każdy z tych czynów podpadałby pod definicję zbrodni. Nie sądzę jednak, iż mielibyśmy specjalny powód do zmartwienia. Niech się tym martwią hitlerowcy, to ich sprawa wewnętrzna, ale nie nasza. Podobnie „czystkami” Stalina martwią się komuniści. To ich sprawa, ale nie nasza. Nasza sprawa, to nie ofiary komunistycznych rozgrywek między sobą, ale ofiary systemu komunistycznego poza partią.

PRAWDZIWE ZBRODNIE STALINA

Wspomnieliśmy powyżej, iż do największej należało wymordowanie milionów chłopów rosyjskich, ukraińskich, białoruskich etc. etc. w wyniku przeprowadzonej kolektywizacji i „rozkułaczenia wsi”.

Następną listę prawdziwych zbrodni Stalina wypełniają te wszystkie jego czyny, których dokonał od początku drugiej wojny światowej.

Złamanie zawartych traktatów. Podstępna napaść na Polskę. Zagrabienie Państw Bałtyckich. Napaść na Finlandię. Wymordowanie oficerów polskich w Katyniu. Masowe deportacje ludności. Masowe aresztowania, zsyłki, mordy, więzienia. Masowe represje w stosunku do Inguszów, Czeczeńców, Tatarów, Kozaków, Niemców Nadwołżańskich, Kałmyków i innych narodów podczas wojny. Wprowadzenie nowej fali terroru i prześladowań, i pozbawienie niepodległości milionów wolnych ludzi po wojnie, i zresztą mnogie inne.

Ani o jednej z tych zbrodni, wytaczając swe zarzuty przeciwko Stalinowi, Chruszczew nie wspomniał słowem i, jak się rzekło, wspomnieć nie mógł. Dlaczego w jednym wypadku miałby robić wyjątek dla zbrodni katyńskiej? Tego rodzaju supozycja pozbawiona jest logicznej podstawy.

GOMUŁKA POSTAWIŁ SPRAWĘ JASNO

Naturalnie mogłoby się zdarzyć, że dla celów taktycznych, po linii skutecznych chwytów dla popularyzacji komunizmu w Polsce (wobec tego, że cała Polska i tak wie dobrze, kto mianowicie wymordował oficerów w Katyniu), uczyniono by istotnie taki wyjątek dla tej zbrodni. Podobnie jak dla ratowania komunizmu w Polsce poszło się nawet na porozumienie z Kościołem. Podobne chwyty zalecał Lenin. „Gomułkizm” w Polsce udał się komunistom świetnie i Chruszczew potrafił ocenić jego skuteczność. Nic jednak nie wskazuje, aby nawet dla celów taktycznych tego rodzaju odstąpienie od reguły było możliwe. Toteż Gomułka postawił sprawę jasno, przemawiając na ostatnim, IX Plenum Komitetu Centralnego PZPR.:

– „Jest rzeczą oczywistą – powiedział – że sytuacja, w jakiej znajduje się Związek Sowiecki,zmusza wprost do surowej rozprawy z wrogami socjalizmu ... ” – A więc nie tylko nie potępia zbrodni Stalina dokonanych w stosunku do niekomunistów, ale je w pełni usprawiedliwia. – „Konieczna była akcja represyjna przeciwko oporowi kułackiemu ...” – mówi Gomułka i w tym zgodny jest nie tylko z Chruszczewem personalnie, ale z całym zbrodniczym systemem komunistycznym. – „Rozmiary represji państwa dyktatury proletariatu powinny odpowiadać rozmiarom kontrrewolucji, powinny uderzać we wroga...” – wyjaśnia Gomułka i stawia kropkę nad „i”, że nie o zbrodnie w stosunku do „wroga” chodzi, lecz wyłącznie gdy: – „szło o rozprawę z przeciwnikami linii partyjnej...” – to znaczy gdy szło o rozgrywki wewnętrzno-partyjne „przekroczono miarę”. – Jasne i zrozumiałe postawienie rzeczy. Nie rozumieć może tylko ktoś, kto rozumieć nie chce.

Osobiście sądzę, iż w tym kontekście włączanie i zestawienie w jednej płaszczyźnie pomordowanych oficerów polskich z pomordowanymi komunistami i domaganie się, aby zostali wymienieni razem z różnymi „zinowjewcami”, „bucharincami”, „trockistami” etc., razem z szefami GPU Jagodą, Jeżowem, razem z Tuchaczewskim, Blücherem i innymi sołdatami armii bolszewickiej – raczej obraża pamięć ofiar katyńskich.

NIE UDOBR[OD]USZNIAJMY CHRUSZCZEWA

Cała sprawa ma poza tym aspekt szerszy, zasadniczy. Wiemy, jak bardzo rozpowszechnione są na Zachodzie tendencje i „wunschtraumy” przedstawiania Chruszczewa „nie takim strasznym, jak się go maluje”. Tendencje koegzystencjalne, „neutralne”, filosowieckie wreszcie. Tym tendencjom służy zwłaszcza pojęcie „stalinizmu”, po którym to brzydkim okresie nastąpił rzekomo łagodny Chruszczew. Te różnorodne przejawy owego kursu politycznego, który przebiega i opinie, i gabinety mocarstw zachodnich, zbytecznie wspominać, gdyż są one znane ogólnie. My, którzy znamy Sowiety i komunizm z bliska, lepiej od innych, a w każdym razie powinniśmy go znać dokładniej, powinniśmy również informować ściślej opinię zachodnią o faktycznym stanie rzeczy, a nigdy przyczyniać się do pogłębienia tej dezinformacji rozpuszczanej przez fellow travellerów całej kuli ziemskiej.

Do jednej z takich dezinformacji należy aktualnie wersja, która obiegła świat, jakoby Chruszczew gromi zbrodnie Stalina. Nic podobnego nie ma miejsca. Komunizm się nie zmienia, zmienia się tylko jego taktyka. Chruszczew gromi taktykę Stalina. Chruszczew potępia nie istotne zbrodnie Stalina, a to za co wiele ludzi było swojego czasu wdzięcznych Stalinowi: że zlikwidował zbyt dużo i zbyt dobrych komunistów.

Oczywiście winno się bacznie śledzić za tym, co się dzieje w Moskwie. Ale złe informacje o tym, co się tam naprawdę dzieje, mogą być gorsze od żadnych.

 

(„Ostatnie Wiadomości”, Mannheim 1962, nr 4; z 12 stycznia)

 

[OKOLICZNOŚCI WYJAZDU DO KATYNIA]

(z listu Józefa Mackiewicza do redakcji dziennika „Nowy Świat”, New York) [58]

Takie to bywały perypetie owych czasów, o których dziś czytamy tylko monotonną, licencjonowaną bohaterszczyznę. W takich to czasach, przyznaję się do popełnienia jeszcze jednej małoduszności. Wiosną roku 1943, dowiedziawszy się, że Niemcy poszukują mego adresu, aby zaprosić mnie na wyjazd do Katynia, ja, nie krępowany przecie niczym, uzależniłem tak niezmiernie ważną sprawę obejrzenia osobiście miejsca zbrodni od – decyzji władz podziemnych... Ukryłem się do czasu, aż przedstawiłem tę okazję na placet tych władz. Dziś wstydzę się tego i wykreślam z pamięci. W biografiach mówię tylko: „pojechałem na zaproszenie niemieckie” i basta. Wszelako wspominałem o tym w poprzednich relacjach z Katynia i w zeznaniu przed Komisją Kongresu. Teraz zahaczam tu o ten epizod, gdyż wiąże się bezpośrednio ze szczytowym punktem rozpętanej na mnie nagonki. Na tajnym zebraniu odbytym w lokalu przy ul Kalwaryjskiej w Wilnie zdecydowano, że nie tylko mam jechać, ale na żądanie Niemców – czego należało się oczywiście spodziewać – powinienem opublikować artykuł w ich „Gońcu Codziennym”, jako że pismo mimo wszystko jest czytane. Nie mając zaufania do tej ostatniej decyzji oświadczyłem, że co najwyżej udzielę wywiadu o tym, co widziałem. – Wracając z Katynia przez Warszawę złożyłem stenograficzne sprawozdanie na ręce dwóch, znanych mi osobiście przedstawicieli „Podziemia”, w lokalu przy placu Dąbrowskiego. Ale już tam dowiedziałem się, że zapanowała oficjalna tendencja przedstawiać rzeczy tak, jakoby: „Niemcy ze swej strony też dosypali do grobów katyńskich trupy, przez siebie gdzie indziej pomordowanych”... Z tym kompromitującym fałszerstwem nie mogłem się zgodzić. (Później było ono starannie zacierane. Ale zetknąłem się z nim jeszcze, gdy zaraz po wojnie, na zlecenie 2 Korpusu w Rzymie, opracowywałem dokumenty do pierwszej książki o Katyniu.)

Po powrocie do Wilna, w maju 1943, złożyłem jeszcze sprawozdanie na ręce zastępcy komendanta AK, wręczyłem mu pełny koszyk dowodów rzeczowych zebranych na miejscu zbrodni (o strasznym, trupim smrodzie!), i udzieliłem przewidzianego wywiadu dla „Gońca Codziennego”, mówiąc o tym, co widziałem na własne oczy.

Od tej chwili datuje się rozpętanie zwielokrotnionej nagonki na moją osobę. Wymyślano najróżniejsze rzeczy, aż do takiego oszczerstwa, które sugeruje p. Korboński. Bolszewicy mogli mnie, gdyby chcieli, z łatwością zastrzelić. Mieszkałem w dalszym ciągu w małym, samotnym domku w lesie. Ale to mogłoby – po Katyniu sprawić złe wrażenie. Woleli zainspirować kampanię „polskimi” nie tyle rękami, co językami. Do tego włączyło się, jak mnie poinformowali zaufani ludzie, niezadowolenie BIP-u Komendy Głównej AK w Warszawie z władz wileńskich, że udzieliły mi placet na wyjazd do Katynia. Tegoż samego BIP-u (Biuro Informacji i Propagandy), na czele którego stał znany płk Rzepecki, który za czasów Gomułki ogłosił w Warszawie swe merdające ogonem przed komunistami Wspomnienia.

(„Nowy Świat”, Nowy Jork 1970, z 11 maja. Przedruk w: Pod pręgierzem. Londyn 1971. Nakładem Zarządu Głównego Koła Żołnierzy Armii Krajowej.)

 

KSIĄŻKA O KATYNIU

[list do redakcji „Dziennika Polskiego”]

Szanowny Panie Redaktorze!

Wśród ech na ponownie odżyłą w opinii i prasie brytyjskiej sprawę mordu katyńskiego tak słusznie notowanych na łamach „Dziennika Polskiego” z pewnym zaskoczeniem przeczytałem artykuł w numerze z 23 kwietnia, pt. „The Economist” o zbrodni katyńskiej, a to dlatego, że autor poddając retrospekcji „dotychczasową zmowę milczenia” na temat Katynia, pisze, że dopiero „dzisiaj sytuacja się zmieniła”.

W „Dzienniku Polskim” z 25 października 1951 r. czyli dwadzieścia lat temu ukazał się [mój] List do Redakcji, w odpowiedzi na analogiczny zarzut pod adresem prasy brytyjskiej, postawiony przez śp. Zygmunta Nowakowskiego, a wynikły z analogicznego przeoczenia. Pozwolę sobie treść tego listu zacytować z pewnymi skrótami:

... Od przeszło trzech miesięcy 30 pism angielskich pisze artykuły o Katyniu w związku z ukazaniem sie mojej książki The Katyn Wood Murders. Używam celowo słowa: „artykuły”, gdyż przeważna ilość recenzji w małym jedynie stopniu poświęcona jest krytyce samej książki, a głównie, albo wyłącznie sprawie mordu katyńskiego i piętnowaniu jego sprawców. I to nie tylko w Anglii, ale również w dominiach. Spośród zgromadzonych przeze mnie mogę wyliczyć: „Times Literary Supplement”, „Daily Telegraph”, „Economist”, „Contemporary Issues” „Daily Graphic”, „Birmingham Mail”, „Birmingham Post”, „Illustrated London News”, „Belfast Telegraph”, „Cork Examiner”, „West Morning News”, „Liverpool Post”, „Yorkshire Observer”, „Yorkshire Post”, „Northern Whig”, „Current Literature”, „Tablet”, „Catholic Herald”, „Recorder”, „Truth”, „Irish Press”, „Cambridge Daily News”, „Universe”, „Statesman” (Calcutta), „Sydney Morning Herald”, „Rhodesis Herald”, „Irish Independent”, „Belfast News Letter”.

... jedynie wychodzący w Kalkucie organ lewych liberałów, „The Statesman”, zajął stanowisko wyraźnie sceptyczne. Wszystkie inne wymienione wyżej pisma jednogłośnie wskazują na bolszewików jako na sprawców mordu...

„Daily Telegraph” pisał: „Nareszcie została podjęta z wielkim staraniem próba wyciągnięcia tej okropności na światło dzienne.”

„Daily Graphic”: „Wniosek dla nas, że już 10 lat temu polityka sowiecka rozstrzygnęła o okrutnym łamaniu każdego oporu narodów wschodniej Europy”.

„Birmingham Mail”: „Ludzie w rodzaju pana Bevana powinni być zmuszeni do przeczytania od deski do deski The Katyn Wood Murders”.

„Economist”: „... Winni zbrodni są żywi i dobrze jest, że świat dowie się o ich sposobie działania”.

„London News”: „Żaden z czytelników książki nie może mieć wątpliwości, że to bolszewicy wymordowali...”

„Yorkshire Post”: „Dowiadujemy się o wiele więcej o tej masakrze, niż Mr Churchill powiedział w swym ostatnim tomie...”

„Truth” daje tytuł: „Katyn a Remorseless Probe”. „The Black Story of Katyn Wood”, pod takim tytułem pisze duży artykuł „Irish Press”. „Universe”: The Murders have designs on you”. Najpoważniejszy organ liberalny w Australii, „The Sydney Morning Herald”, zamieszcza artykuł na pół stronicy z fotografią pt. „The Truth About Katyn”. „Gory Record of Russian Perfidy!” pisze „Rhodesia Herald” itd. itd. Ostatnio dłuższy artykuł pt. „A Terrible Crime” poświęca sprawie znany członek parlamentu, prof. D.L. Savory w „Belfast News-Letter”.

Dziwnym zbiegiem okoliczności, prasa polska, zazwyczaj bardzo czuła na wypowiedzi pism angielskich w polskich sprawach, przeoczyła jakoś tę długą litanię głosów angielskich o Katyniu... Być może to nasunęło p. Nowakowskiemu jego uwagę pod błędnym adresem.

Z poważaniem

Józef Mackiewicz

Londyn

Już po tamtej dacie pisał „Daily Telegraph” z 28.12.51 o tej książce jeszcze raz w: „Books of the Year”; „New York Times” z 6.2.52; madrycki „YA” zamieścił półstronicowy artykuł 10.2.52; „Manchester Guardian” pisał 1.3.52 w artykule wstępnym: „The evidence is overwhelming as Mr Joseph Mackiewicz’s book (published by Hollis and Carter las year) showed”; „The New Leader” w Nowym Jorku (W.H. Chamberlin) poświęcił mojej książce całostronicowy artykuł w numerze z 24.3.52; „New York Herald Tribune” prawie pół strony w numerze z 9 lutego 1952; „La Libre Belgique”, począwszy od numeru 8 lipca 1952 przedrukowała w odcinkach całą książkę in extenso; „Readers Digest” w lipcu-sierpniu, w wydaniu amerykańskim, "rytyjskim i „Sélection” francuskim, poświęcił wielostronicowy artykuł pt. „Who Is Guilty of the Katyn Massacre?” etc. etc.

Ponieważ książka moja The Katyn Wood Murders, poza wydaniem przez Hollis and Carter, wydana została jednocześnie przez The World Affairs Book Club w Londynie, i jednocześnie przez British Book Centre w New Yorku (1952), oraz ukazała się w przekładzie niemieckim w Szwajcarii, włoskim i hiszpańskim – ogólna liczba otrzymanych przeze mnie omówień sięga kilku setek, w 10 językach świata.

Z poważaniem

Józef Mackiewicz

Monachium

(„Dziennik Polski”, Londyn 1971, nr 123, z 25 maja)
POMNIK KATYŃSKI

Trudno się oprzeć pesymizmowi. Ideowe, polityczne i moralno-polityczne kryteria obowiązujące w postawie emigracji – opierają się na niedomówieniach. A więc, siłą rzeczy – na niekonsekwencjach w ustaleniu stanu faktycznego; na unikaniu porównań w ustalaniu prawdy obiektywnej. Na obawie dopowiedzenia rzeczy do końca. Gdyż z chwilą dopowiedzenia do końca, wywraca się postawa na niedomówieniach oparta. Pesymizm jest tu usprawiedliwiony, ponieważ okłamywaniem innych czasem się coś osiąga. Samookłamywaniem nie osiąga się nigdy niczego.

Są to, naturalnie, problemy od wielkiego dzwonu, których nie zamierzam w tej chwili rozwijać. Prawdopodobnie też nie uzyskałbym „dozwolenia” na ich pełne rozwinięcie, gdyż automatycznie musiałoby ono zadrasnąć sprawy i osoby, które korzystają z immunitetu praw obowiązującego sloganu. (Tu zwróćmy uwagę, że rządzące niedomówienia podporządkowane są nie rozbieżnym interpretacjom racji stanu, lecz zbieżnym sloganom.) Poczynając od rozpiętości, jaka zachodzi w różnicy pomiędzy pojęciem utraty niepodległości, terytoriów i wszelkiej wolności, a – jednoczesnym „odzyskaniem ziem”; pomiędzy pojęciem państwa polskiego”, a – pojęciem „okupacji Polski”... aż do tysiącznych konsekwencji wynikających z takich i podobnych niekonsekwencji – mamy do czynienia z ogromną ilością drobnych dzwonków brzęczących na fałszywą nutę.

Jednym z pokazowych była ostatnio akcja popierania na emigracji odbudowy Zamku Królewskiego w Warszawie. Jakkolwiek w tym wypadku przez absolutną większość odrzucona, sam fakt że lansowana kanałami rządu komunistycznego mogła się znaleźć na forum debat i dyskusji emigracyjnych – świadczy o zaniku podstawowego kryterium. Zdawałoby się, wystarczy już samo zestawienie z zamkiem carów rosyjskich, Kremlem, który od 55 lat służy za siedzibę centrali międzynarodowego bolszewizmu. Mielibyśmy teraz akurat odbudowywać własnymi środkami zamek królów polskich, ażeby na przeciąg nieokreślonej ilości lat służył ku wygodzie i podniesieniu prestiżu polskiego bolszewizmu? Tak prostego, zdawałoby się, zestawienia nie czyni się właśnie dla uniknięcia domówienia rzeczy do końca. Że niby polscy bolszewicy mają bardziej „ludzką twarz” od rosyjskich, żydowskich, gruzińskich?... Marchlewski, Kon, Unszlicht, Dzierżyński... Którego imieniem przezywane są liczne place i ulice w PRL; Bierut, Ochab, Gomułka, Gierek? A jeżeli jest to tylko przejściowa okupacja, to czy moglibyśmy sobie wyobrazić nasze zabiegi lub chociażby dyskusje na temat restauracji całości lub części, np. Wawelu, dopóki rezydował w nim generał-gubernator Frank?

Samym oburzeniem na to zestawienie sprawy się nie wyjaśni. Usłyszymy wprawdzie liczne i zawiłe interpretacje, że: „To nie jest to samo!...”, ale wszystkie one w mniejszym lub większym stopniu kolidować będą z interpretacją nie tylko samego pojęcia: „okupacja”, lecz z niezliczoną ilością pochodnych i potocznych, w niezliczonych ich zazębieniach. Słowem, w anegdotycznym skrócie: wychodząc z założenia „walki o niepodległość” („walki” przede wszystkim), czy należałoby Zamek odbudować, czy już odbudowany wysadzić raczej w powietrze łącznie z umieszczonym tam CK, Politbiurem, Plenum Partii i „Radą Państwa” (nawet żeby zasiadło w niej pół tuzina popieranych przez emigrację członków „ZNAK-u”) – jak to zamierzali uczynić kiedyś rosyjscy rewolucjoniści z Pałacem Zimowym w Petersburgu? Tego nikt nie wie. A co bardziej charakterystyczne: nikt wiedzieć nie pragnie, gdyż zakłóciłoby to spokojny tok obchodów, akademii, uchwał, protestów i deklamacji.

Przykład „odbudowania Zamku” jest tylko jednym z licznych chwytów taktycznych naszego wroga, komunistów polskich, którzy korzystając z braku jasnego kryterium po stronie emigracji politycznej, manipulują sloganami „patriotycznej solidarności”. Z.S. Siemaszko niewątpliwie miał rację, gdy w odczycie wygłoszonym w Londynie, powiedział, że: „Nacjonalizm polski, który był pierwotnie zdecydowanie antykomunistyczny, zaczął stopniowo zatracać swój charakter antykomunistyczny, czego jesteśmy obecnie świadkami.” I podkreślił to raz jeszcze w paryskich „Zeszytach Historycznych” (nr 21): „ Istnieje dość rozpowszechniona opinia, iż obecnie następuje coraz większe zbliżenie pomiędzy polskim nacjonalizmem i PRL, głównie w kraju i częściowo na emigracji.”

Manipulacja komunistyczna polega na operowaniu znanymi przynętami, które „nas łączą”... Wydaje się, że zadaniem emigracji – zwłaszcza wobec niepokojących objawów, o których wspomina Siemaszko – byłoby uwydatnienie raczej tego: „co nas dzieli”.

I oto zachodzi nowy casus, jakże charakterystycznie ukryty w niedomówieniach. Gdyby nie artykuł Stefanii Kossowskiej w „Tygodniu Polskim” (z 19 lutego br.), sprawa utonęłaby, jak wiele analogicznych, pod stertą uroczystych sloganów. Chodzi o sprawę pomnika katyńskiego w Londynie. Jeżeli nie leżało dotychczas w zwyczaju londyńskich „Wiadomości” cytowanie artykułów innych polskich pism londyńskich, to apelowałbym szczerze, ażeby redakcja zechciała łaskawie uczynić wyjątek z tej reguły. Do tego stopnia artykuł Kossowskiej wydaje się ważny i godny wielokrotnego nawet powtarzania. Stefania Kossowska pisze:

Żeby pomnik katyński spełniał swoje zadanie, żeby trafił do świadomości i sumienia świata... napis musi być lapidarny, nie wymagający długiego zastanowienia, natychmiast zrozumiały, uderzający jednym zamachem... Co ten napis na pomniku ma przechodniowi powiedzieć? „Pomnik katyński – dowiadujemy się – ma być wzniesiony dla uczczenia 14.500 polskich oficerów, którzy zniknęli z obozów w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie w ZSSR na wiosnę 1940; ciała 4.500 z nich zostały znalezione w masowych grobach w Katyniu. Sprawa ta nigdy dotąd nie została osądzona i dokąd sprawiedliwości nie stanie się zadość, pomnik w Londynie ma być jedynym w wolnym świecie wyrazem uczczenia ofiar zbrodni katyńskiej. Ma również przynieść pociechę wdowom, rodzinom i kolegom, ma symbolizować walkę o sprawiedliwość i mówić dalej o sprawie, która była od tak dawna zasłonięta zmową milczenia.”

Wszystko to prawda, bardzo ładnie wyrażona – pisze dalej Kossowska – tylko że „zmowa milczenia” trwa nadal. Kto zamordował polskich oficerów w Katyniu? Nikt nie zaprzecza, ze zostali zamordowani. Ale w odezwie komitetu budowy pomnika nie ma słowa o tym, kto dokonał zbrodni. Tym mniej można się spodziewać, że powie o tym napis na pomniku. Liczni szlachetni Brytyjczycy wyraźnie oświadczyli, że nie mają wątpliwości... Długie lata pobytu w Anglii mogły nas jednak były już czegoś nauczyć i powinniśmy dawno zrozumieć, że jakakolwiek partia będzie rządzić tym krajem, nigdy, nigdzie nie ukaże się oficjalne oświadczenie, że zbrodni tej dokonały Sowiety. I nigdy w żadnym publicznym miejscu w Anglii nie znajdzie się pomnik z takim napisem...

Więc jaki byłby cel dzisiaj takiego półprawdziwego pomnika?... Łatwo mogłoby się zdarzyć, że wdowy, rodziny, koledzy ofiar Katynia i delegacje niepodległościowych organizacji spotkałyby się pod pomnikiem z delegację reżimu Warszawskiego, a może nawet sowieckiej ambasady, składającymi podobny biało-czerwony wieniec „ofiar Katynia”.

W „Życiu Warszawy” czytałam niedawno nekrolog wdowy po oficerze zamordowanym w Katyniu. Nie było to żadne bohaterskie wyznanie o politycznym znaczeniu, tylko stwierdzenie przyjętego faktu. „Zamordowany w Katyniu»? Przez kogo? Naturalnie przez Niemców...”

Tyle ze Stefanii Kossowskiej. Niedomówienia, o których ona wspomina, może nawet ucieszyłyby serca poniektórych. Być może umożliwia [to] delegatowi prymasa do duszpasterstwa na emigracji uroczyste poświęcenie pomnika. Niemniej, nawet poświęcona, „półprawda” – jak ją Kossowska słusznie nazywa – nie stanie się przez to ani całą prawdą, ani jej wyrazem politycznym. A już na pewno żadną przeciwwagą tego wyrazu, jaki nadaje tej zbrodni kłamliwa wersja sowiecka: wyraźnie, krzykliwie, jednoznacznie, bez niedomówień. [59]

???????????????????

?????? 1941 ???????????????

?????????????????????

11000 ?????????????

??????????????

?????????

???????????????????????!

Oto tablica postawiona przez bolszewików przy bramie wjazdowej do lasku katyńskiego już we wrześniu 1943. [60] (To znaczy zanim osławiona „komisja sowiecka” zdążyła podliczyć te rzekome 11 tysięcy i podpisać 24 stycznia 1944 [swój komunikat].) Głosi ona: Tutaj, w lesie katyńskim, jesienią roku 1941, rozstrzelanych zostało przez hitlerowskich wyrodków 11.000 jeńców polskich, żołnierzy i oficerów. Wojowniku Czerwonej Armii, pomścij!” [61]

... Pamiętam z maja 1943, tę posiniaczoną w asfalcie, raczej wąską szosę. która mijając bramę wjazdową do lasku, przecinała na czwartym stąd kilometrze szyny kolejowe do Orszy. W tym miejscu był sośniak z dwóch stron drogi. Ale drzewa nie chroniły, ani zapach żywicy nie zdołał odeprzeć, i straszliwy w swej ckliwości zapach trupi zalatywał aż do drogi, kładł się przed otwartą bramą na asfalcie. I tylko ćwierkanie sikor było takie jak wszędzie na wiosnę... Jestem dziś bodaj jednym z ostatnich, jeżeli nie ostatnim Polakiem w wolnym świecie, który był tam i widział miejsce zbrodni.

„...Pomścij!” – kończył się napis na postawionej później sowieckiej tablicy. Stawiając dziś pomnik ofiarom zbrodni katyńskiej w Londynie, byłoby zapewne co najmniej ridiculous napisać: „Angliku, pomścij!” I nawet zwracać się do Polaka-emigranta z wezwaniem: „pomścij!” , świadczyłoby o patosie raczej w złym smaku sowieckiej maniery. Wszelako kurtuazja aż tak daleko posunięta, żeby nie dopowiedzieć prawdy, nie wymieniając sprawcy zbrodni – wydaje się co najmniej mijać z celem stawiania takiego pomnika. Bo co to znaczy: „zniknęli z obozów.. itd.”? – Zniknęli – odpowie może, jak to trafnie sugeruje Kossowska, ambasador PRL w Londynie, kładąc na pomniku biało-czerwone kwiaty – bo wtedy nie było kontaktów między rządem polskim i sowieckim. A później przyszli Niemcy i wymordowali tych rzekomo zaginionych. – Tak może wytłumaczyć albo podobnie. – Oh, Isee – odpowie ze zrozumieniem przeciętny mieszkaniec londyńskiego przedmieścia. I propagandzie sowieckiej stanie się zadość.

Może by tego pomnika – jeżeli z takim napisem – lepiej nie stawiać wcale. Albo już postawić np. w Watykanie, tradycyjnym dziś miejscu spotkań nie „konfrontacyjnych”, lecz „odprężeniowych”? Tam, we Włoszech, pod hasłem „kochajmy się, odbywają się coraz to zetknięcia we wspólnych z reżyserią „reżimową” (też definicja niedokończona) manifestacjach. Na Monte Cassino, ku czci Ojca Kolbego i innych. Tylko sprawozdania prasowe są notorycznie niedomówione.

Jeżeli to ma być wyrazem „walki”, o której się deklamuje bez przerwy, to co może być świadectwem dobrej woli w pokojowej koegzystencji z komunistycznym okupantem Polski?

(„Wiadomości”, Londyn 1972, nr 13/14, z 26 marca-2 kwietnia)


LITERATURA CONTRA FAKTOLOGIA

KATYŃ

Czytając jak zawsze od deski do deski, jak zawsze ciekawą, choć nie zawsze po mojej myśli, „Kulturę”, dostrzegłem w numerze z maja rzecz, wydaje mi się, godną głębszej medytacji.

Rozdział z powieści Włodzimierza Odojewskiego pt. Podróż, która jest podróżą do Katynia za czasów okupacji niemieckiej i przeprowadzonej tam ekshumacji oficerów polskich.

Katyń nie ma szczęścia do ścisłości przedstawienia. Wciąż, na świecie, zgłasza się jakiś nowy rewelator, który miesza łyżką sensacji przerzucając dawno już ustalone fakty. Sensacja robi swoje i w szerokiej opinii publicznej pozostaje osad, że właściwie to nic nie wiadomo o Katyniu dokładnie. Choć w rzeczywistości wszystko wiadomo dokładnie. Relacja Odojewskiego tylko pośrednio zahacza o ten stan rzeczy. Nie ma w niej żadnych nowych sensacji, jest za to dużo niedokładności. Ale „podróż” (do Katynia) Odojewskiego stanowi zarazem fragment większej powieści. I tu zaczyna się inna, a stara strona problemu: czy, i na ile „prawda artystyczna” utworu literackiego obowiązana jest zachowywać „prawdę historyczną”, trzymać się ścisłości faktów? Osobiście jestem za ścisłością. W powieściach na tle wypadków dziejowych fascynuje mnie to, co nazywam: konfrontacja losu człowieka z dokumentem historycznym. Zanim jednak przejdziemy do refleksji na ten temat, przedstawmy pokrótce fakty.

Pomijam nie ważne. Takie np. jak ten, że jeszcze nie dojeżdżając Krzemieńca, wuj August mówi w pociągu do Pawła: „Za dwie, trzy godziny miniemy Baranowicze...” Byłaby to szybkość pociągu w pokonaniu odległości, chyba 450 km, zbyt zawrotna, zwłaszcza na tamtejsze pociągi i w tamtych okolicznościach. No, ale po pierwsze mówi to w powieści nie rozkład jazdy, lecz wuj August. A po drugie, któż z pisarzy nie popełnia masy takich przeoczeń! Nieważnych, normalnie przez czytelnika nie zauważanych. Ja sam, w ostatniej powieści, umieściłem np. Dzisnę na linii kolejowej, choć byłem w niej z dziesięć razy i wiedziałem, że tam żadnej kolei nie ma. Dopiero zwrócił mi uwagę Z. S. Siemaszko. Takie zaskoki pamięciowe, mechaniczne, są w pisaniu chyba nieuniknione, skoro popełniają je wszyscy prawie pisarze. Jeżeli nie dotyczą sedna tematu, nie przynoszą większego uszczerbku.

Ale sednem Podróży Odojewskiego jest jednak Katyń. Miejsce jednej z największych zbrodni ostatniej wojny. Z zaciekłością zaprzeczanej przez stronę komunistyczną, podważanej w każdym szczególe, kwestionowanej w dowodzie prawdy z byle najmniejszej okazji fałszywego świadectwa. Tu już nie chodzi o okoliczność marginesową. Tymczasem oto, podróż Odojewskiego jak to autor stwierdza odbywa się „w środku lata” (co u nas potocznie oznacza lipiec); wuj August i Paweł przyjeżdżają na miejsce mordu w Kozich Górach, i zastają groby otwarte, a prace nad ekshumacją zwłok w całej pełni... To nieprawda. Prace ekshumacyjne przerwane zostały 3-go czerwca (1943 r.). A 7-go czerwca ustały wszelkie roboty na Kozich Górach.

Gorzej jest z inną datą. Paweł, Odojewskiego, przenosi się myślą do czasów, gdy zabijano tu oficerów polskich: „... w tamte wiosenne dni sprzed dwóch lat”... Ponieważ jest rok 1943, przeto „sprzed dwóch lat” wypada na rok 1941 (wersja sowiecka), a nie 1940, jak było naprawdę. Wprawdzie Paweł mówi o „wiośnie”, a sowiecka wersja o jesieni 1941 – lapsus nie jest błahy. I choć zapewne jest błędem mimowolnym, jest z tych zaciemniających prawdę, na który ktoś kiedyś, w wiadomych celach, może się powołać, skoro ukazał się w druku.

Jest dużo drobnych błędów. Od stacji Gniezdowaja do lasku katyńskiego jest ze cztery kilometry, a nie jeden kilometr, jak pisze Odojewski. Dlatego to oficerów polskich przeznaczonych do wymordowania, wożono stamtąd, wiosną 1940, do Kozich Gór, ciężarówkami. W przeciwnym razie pędzono by ich zapewne piechotą. Zaś strzały słychać by było wyraźnie na stacji. Barak Feldpolizei i ad hoc zainstalowane laboratorium, gdzie też odbywała się weryfikacja ekshumowanych w roku 1943 przez Niemców dokumentów, znajdował się nie w Kozich Górach (lasku katyńskim), lecz w oddalonej o parę kilometrów miejscowości Gruszczenka itp.

Gdy ja przybyłem do Katynia, w końcu maja 1943, i wysiadłem z autobusu w tym straszliwym, dusząco-mdlącym zaduchu trupim, zmieszanym z gryzącym dymem ognisk, którym ratowali się pracujący przy ekshumacji – uczyniłem coś, co opisałem następnie w moich książkach. Mianowicie zanim jeszcze rozejrzałem się w potwornym pejzażu, podszedłem do cywila w ciemnych okularach, który mi się wydał asystentem dr Wodzińskiego z ekipy Polskiego Czerwonego Krzyża, przy stole, na którym odbywała się pierwsza rewizja wydobywanych zwłok. Nie przedstawiając się, zapytałem go cicho:

– Co tu się nie zgadza?

Zmierzył mnie okularami od głowy do stóp, odwrócił twarz i wycedził przez zęby:

– Wszystko się zgadza. Z wyjątkiem liczby.

– Jak to? Nie ma 10 do 12 tysięcy?...

– Ale skąd! – wzruszył ramionami. – O tu, gdzie pływają trupy w tej wodzie, to jest ostatni ze znalezionych grobów, „grób numer 8”. [62] Teraz woda tu podeszła. Ale wysondowaliśmy go pobieżnie. Mały. Najwyżej 80 do 100 trupów. Z poprzednich siedmiu wydobyto dotychczas przeszło cztery tysiące sto. Razem więc będzie, szacuję tak, cztery tysiące przeszło dwieście. Niemcy gorączkowo szukają więcej, bo ich propaganda zapewniała, że jest 10 do 12 tysięcy. Ale wykopują tylko stare trupy miejscowej ludności, dawne ofiary GPU. Naszych nigdzie.

Wtedy, w 1943, to było jeszcze sensacyjne odkrycie! Nie wiedzieliśmy przecie nic dokładnego.

(Jak dziś wiadomo, Niemcy nigdy nie zaprzeczyli swej pierwotnej wersji: „10 do 12 tysięcy”. Choć przyznali dokładną cyfrę wydobytych: 4.143. Grób „numer 8” kazali zasypać, nie licząc, i ogłosili, że „raptowne upały i plaga much zmusiły do przerwania dalszej ekshumacji”. Dziś wiemy, jak dużą tym ukryciem prawdy wyświadczyli usługę Sowietom. Sowiety wykorzystały to jedyne kłamstwo niemieckie, ażeby ustalić swą oficjalną cyfrę na: „11 tysięcy”. Pozwoliło to im uniknąć odpowiedzi na fatalne pytanie: „Nawet, jeżeli założymy, że w Katyniu wymordowali Niemcy przeszło 4 tysiące gdzie jest reszta zaginionych?... W Katyniu nie znaleziona?...”)

Moją rozmowę w Katyniu z mężczyzną w ciemnych okularach, w nieco zmienionej formie, dosyć dokładnie powtarza Odojewski w swej powieści, jako rozmowę „Pawła z mężczyzną w białym kitlu” (Nikt w tym lesie białego, oczywiście, nie nosił.) Niepotrzebnie jednak uczynił zeń przewodnika w dziedzinę autorskiej fantazji, która znowu zniekształca dokładny obraz stanu faktycznego. Mianowicie ten jegomość „w białym kitlu” prowadzi do rzekomo założonego cmentarza, „ciągnącego się rzędami mogił”. Tu Paweł miał jakoby, „między trzecim a czwartym rzędem grobów”, znaleźć wetkniętą w grób tabliczkę z numerem 3798, którym oznaczone zostały zidentyfikowane zwłoki jego brata: „Aleksander Woynowicz”.

W rzeczywistości żadnego nowego cmentarza z zatkniętymi numerami nie było. Wszystkie 4.143 wydobyte z siedmiu grobów zwłoki, pochowane zostały w dwóch nowo utworzonych grobach masowych. [63] Postawiono nad nimi krzyż. Jedynie generałowie Smorawiński i Bohaterewicz pochowani w grobach osobnych. [64] Wydobyte zaś 13 zwłok z grobu nr 8, złożone zostały tam z powrotem, do reszty nieekshumowanych. „Komisja sowiecka”, która zjechała do Katynia między 16 i 23 stycznia 1944 roku, nie wspominając o oddzielnych grobach Smorawińskiego i Bohaterewicza, ani o grobie nr 8, stwierdza, że zastała dwa masowe groby. Jeden o rozmiarze: 60 x 60 x 3 metrów, i drugi: 7 x 6 x 3,5 (w których miało leżeć owe „11 tysięcy”.)

Na tle tych powieściowych dowolności w rodzaju „nowego cmentarza” z wetkniętymi numerami etc. razi mnie u Odojewskiego (powiedzmy: mnie osobiście, który tam był) nuta patosu w opisie hipnotycznego wrażenia, jakie robi na bohatera, Pawła: „... drewniana tabliczka z numerem 3793... Ten numer 3793 powtarzał Paweł bezwiednie w myśli, jakby to były słowa modlitwy... numer składający się z czterech cyfr... a w głębi...on, Aleksy, brat”. Bo wszystko w tym zamyśleniu, w tej sugestywności płynącej z czterech cyfr byłoby i naturalne, i wzruszające, gdyby... Tak, gdyby w rzeczywistości, przez lekceważące potraktowanie faktów, nie stało się raczej brakiem pietyzmu wobec człowieka prawdziwego. Tym prawdziwym człowiekiem, zamordowanym w Katyniu, którego zwłoki zarejestrowano pod numerem 3793, nie był żaden Aleksander Woynowicz, jak w powieści, lecz: „Chądzyński Bronisław, [w mundurze] list, medalik z łańcuszkiem”. To wszystko, co było jego w tamtej, strasznej chwili. A nie: „inkrustowana papierośnica pochodząca z roku 1863”, która następnie odgrywa rolę w powieści.

Ten numer 3793 istotnie może robić wrażenie. Jest ostatnią własnością nie znanego ani mnie, ani Odojewskiemu niejakiego Bronisława Chądzyńskiego. Czy można nią dysponować dowolnie w literackiej licencji?

Zdania będą zapewne podzielone.

Proszę mi wybaczyć osobistą drażliwość. Jestem bodaj ostatnim z żyjących jeszcze w wolnym świecie Polakiem, który tam był i widział na własne oczy.

Odojewski napisał powieść, która być może jest doskonała; znam z niej tylko fragment. Sądzę jednak, że gdyby przedstawiał fragment, powiedzmy przykładowo: powstania warszawskiego, nie byłoby dopuszczalne, aby termin wybuchu przeniósł np. z sierpnia na maj, lub czas trwania skrócił do tygodnia, albo przedłużył do daty dowolnej; poprzestawiał, poprzeinaczał ustalone szczegóły historyczne celem przystosowania do własnego pomysłu powieściowego. To samo można powiedzieć w odniesieniu do bitwy pod Monte Cassino, obozu w Oświęcimiu itd. itd., jeżeli już ograniczymy się tylko do faktów własnej historii z ostatniej wojny, do której należy Katyń. Ale dlaczego nie rozciągnąć na całą historię w ogóle?

Jestem za ścisłością, gdyż wydaje mi się, że jedynie prawda jest ciekawa. Ale jednocześnie prawda jest z reguły bardziej bogata i wielostronna, i barwna, niż wykoncypowane jej przeróbki. To tak jak człowiek, który wychodzi z sali wystawowej obrazów współczesnego abstrakcjonizmu, w letni, kolorowy dzień życia, i raptem uprzytamnia sobie, o ile tamta sztuczność jest jednostajna i nudna w zestawieniu z różnolitością prawdziwego otoczenia. Prawda bywa też z reguły bardziej wstrząsająca, bardziej ponura, czy bardziej podniecająca, bardziej „sensacyjna” i bardziej „kryminalna” od wymyślnych sensacyjnych i kryminalnych powieści. Zupełnie nie widzę powodu odbiegania w twórczości literackiej od prawdy historycznej, ażeby wywołać zamierzony efekt „prawdy artystycznej”.

Dlatego zabolało mnie, gdy Adam Pragier – którego uznaję za największego z polskich pisarzy politycznych – w artykule ogłoszonym w „Wiadomościach” stawia pytanie: ile nieprawdy jest w mojej powieści Nie trzeba głośno mówić, i wyraża sąd, iż na pewno sporo, popełnionej w imię prawdy niejako nadrzędnej, „prawdy artystycznej”. Usprawiedliwia ją przy tym przykładami z cytatów takich pisarzy jak Henryk Sienkiewicz lub Jules Romains. Uważam tę ocenę za krzywdzącą. Albowiem ambicją moją było zawsze oddać prawdę jak najbardziej dokładną, chociażby z narażeniem na zły humor tych, którym jest ona nie na rękę.

Naturalnie, popada się przy pisaniu powieści w mimowolne błędy, jak ten np. ze wspomnianą już u mnie koleją do Dzisny; w przeoczenia wzrokowe, jak to wytknięcie mi z wielu stron, że „otok 4 pułku ułanów nie był granatowy, lecz niebieski”, i może dużo podobnych. Naturalnie, że w przystosowaniu do ograniczonych ram możliwości wyrazu literackiego w przedstawianiu prawdy, powieść wymaga pewnego przesunięcia, skoncentrowania tego wyrazu; pewnego „rozdzielnika na głosy” powieściowe w wypowiadanych zdaniach i nastrojach życia. Ale sądzę, w sposób zgodny z tym, co nazwałem: „konfrontacja losu człowieka z dokumentem historycznym”.

Dlaczego w takim razie – słyszałem – nie ograniczyć się do samego dokumentu? Po co stosować formę powieściową na przydatek? Mnie się zdaje, że po to, aby oddać właśnie tej prawdy całość. Bo jakże w innej formie przedstawić nie tylko rzeczy, ale wyrazić stronę duchową (Geist), emocjonalną, minionych zdarzeń? Która bywa nie tylko drugą połową prawdy dokumentarnej, ale czasem nawet ważniejszą. Tego nie zastąpi najbardziej nawet precyzyjny, ale suchy zestaw faktów.

Może nie mam racji, ale wydaje mi się, że ją mam, gdy powiem, że powieść sięga głębiej niż opis, sprawozdanie. Dlatego Odojewski ma rację, że podjął się nowej powieści o tematyce z wstrząsającej przeszłości dziejowej. O ile nie stanie się – jak wiele, niestety literaturą contra fakty. Gdyż forma powieściowa jest, moim zdaniem, po to, by uzupełniać, ale nigdy by zniekształcać prawdę.

(Literatura contra faktologia, „Kultura”, Paryż 1973, nr 7-8, lipiec-sierpień)



ZA POMOCĄ TRIKU

ZASŁONIĆ MASAKRĘ KATYŃSKĄ

W doniesieniu Heinza Lathe o pobycie Nixona w Mińsku można było przeczytać między innymi, co następuje:

„... później zobaczył Pomnik Bohaterów w Chatyniu [Khatyn], wielki zespół pamiątkowy niedaleko Mińska, poświęcony wsiom spalonym doszczętnie w czasie wojny i rozstrzelanym ludziom. W „Prawdzie” mówiło się przy tej okazji, że Amerykanie byli «pod głębokim wrażeniem».”

Wydaje się zupełnie oczywiste, że Sowieci przez szczególną umiejętność używania zapisu nazw miejscowości zwodzą zachodnią opinię i wciągają ją w sowieckie kłamstwo.

Co do Katynia zaś, jest to miejscowość leżąca nad Dnieprem w pobliżu Smoleńska gdzie wczesną wiosną 1940 r., na rozkaz Rządu Sowieckiego, wymordowano wiele tysięcy polskich oficerów. Wykonanie tego masowego morderstwa zostało przeprowadzone przez mińskie NKWD.

W roku 1943 jednostki niemieckiego Wehrmachtu odkryły pod Smoleńskiem ten masowy mord. Jako polski pisarz byłem obecny przy ekshumacji zwłok z masowych grobów. Po wojnie wydałem na ten temat książkę dokumentarną, której przekład ukazał się w wielu językach (po niemiecku pod tytułem Katyn – ungesühntes Verbrechen [Katyń – zbrodnia nie ukarana], Thomas-Verlag, Zürich [1949]. Dopełnieniem zbrodni były usiłowania Sowietów w czasie procesu norymberskiego, aby zwalić winę za ten masowy mord na Niemców. Ale nie udało im się.

W roku 1952 zostałem przesłuchany przez Komisję amerykańskiego Kongresu jako świadek koronny w sprawie Katynia i jako ekspert w sprawie oficjalnego komunikatu sowieckiego (82 kongres, drugie posiedzenie komisji, sprawozdanie nr 2430, z 2 lipca 1952, Hearings...). Przedstawiłem ogromny materiał dowodowy, i wyjaśniłem do końca wszystkie okoliczności masowego morderstwa w Katyniu nie pozostawiające wątpliwości co do sowieckiej winy za to przestępstwo.

Ale szybko amerykańska polityka wobec Związku Sowieckiego uległa zmianie i raport komisji Kongresu został włożony ad acta.

Dzisiaj usiłuje się zamącić zbrodnię katyńską jako obraz historii i w tym celu posługują się Sowieci następującym pomysłem:

W czasie wojny partyzanckiej na Białorusi pośród zniszczonych przez Niemców miejscowości znalazła się także wieś o nazwie Chatyn. I właśnie ta wieś – chociaż było tam tylko niewiele ofiar – została podniesiona do rangi symbolu potwornego panowania niemieckiego i została odbudowana jako ogromny pomnik bohaterów, dokąd przywozi się co ważniejsze osobistości z Zachodu.

Oszukańczy trik polega na tym, że w języku niemieckim i francuskim spółgłoska „ch” wymawiana jest jak „k” (np. Charków – Kharkow, a nawet pisze sie tylko „k”). Z powodu tej zachodniej transkrypcji Chatyn zmienia się na Khatyn, albo nawet Katyn!

Czas postępuje naprzód. Dobrosąsiedzkie stosunki mają być pogłębione i wchodzi się w „odprężeniową grę” z Sowietami. Dlatego wszelkie masowe mordy i inne potworności popełnione przez świat komunistyczny muszą zejść na margines. O ileż lepiej odgrzewać wspomnienia braterstwa broni podczas ostatniej wojny. „Khatyn” może się przyczynić do przesunięcia zbrodni masowej w Katyniu w niepamięć i do wymazania związanych z nim wspomnień. Jak widać zwodniczy manewr powiódł się: pan Lathe pisze, że Amerykanie (Nixon) byli głęboko poruszeni tym, czym jest Khatyn...

Naturalnie, nie było ani słowa o tym, czy w swoim czasie wyniki poszukiwań komisji Kongresu amerykańskiego nad masową zbrodnią w Katyniu, wywarły na Nixonie podobnie głębokie wrażenie, jak Khatyn?... Raczej jednak rosyjskie nazwy miejscowości tak zatarły się w jego świadomości, że tylko te aktualne, odpowiadające najlepiej pragmatycznej polityce, mogą go przyprawić o łzy...

Józef Mackiewicz, Monachium

[przekład z niemieckiego: Jacek Trznadel]

(Trick soll Massaker von Katyn verdrängen. „Münchner Merkur” 1974 (20/21.VII)
TAJEMNICA ARCHIWUM MIŃSKIEGO NKWD [65]

Agencja Reutera nadała 10 czerwca 1975 roku komunikat, że brytyjski par, lord Barnaby, wezwał międzynarodową sprawiedliwość, aby orzekła wreszcie w sprawie mordu katyńskiego i zniknięcia, w innym miejscu, 10 tysięcy oficerów polskich podczas ostatniej wojny: „Par konserwatywnej partii podtrzymany został przez Mr Louis Fitzgibbona, który napisał dwie książki o Katyniu”. – Z innych depesz dowiadujemy się, że tego dnia odbyła się: „Presse Conference in the House of Commons”, na której Mr. Fitzgibbon przedstawił nowy dokument, który jego zdaniem ostatecznie odsłania dotychczasową tajemnicę: gdzie i przez kogo wymordowani zostali w r. 1940 Jeńcy z obozów Starobielska i Ostaszkowa, w grobach katyńskich nie odnalezieni. Tym rozstrzygającym dokumentem jest tajny raport mińskiego NKWD z 10 czerwca 1940, opublikowany w niemieckim tygodniku „7-Tage” w 1957 r.

„The Guardian” (z 11 czerwca 1975) donosi, że: „Lord Monckton, który podtrzymał próbę przedłożenia Parlamentowi ciągle jeszcze poddawanej w wątpliwość kwestii odpowiedzialności za masakrę katyńską, powiedział wczoraj, że dokument zbadany został przez obserwatorów o dwudziestoletnim doświadczeniu w badaniu dokumentów sowieckiej tajnej policji, którzy orzekli, że jest autentyczny”. Sam Fitzgibbon oświadczył, że dopiero teraz zainteresował się „tajnym raportem”, raczej przypadkowo dowiedziawszy się o jego opublikowaniu w „7-Tage” (prawie 20 lat temu). Przy tym – jak pisze „Guardian” – zrobił uwagę, że: „gdyby miał to być dokument sfałszowany przez antysowieckich propagandzistów, to dziwne, że dotychczas nie zarejestrowano śladów opublikowania go w innych jeszcze antysowieckich... etc. etc.”

W tym miejscu wypada mi stwierdzić, że p. Fitzgibbon, tak zasłużony dla „sprawy Katynia”, wykazuje tu nieznajomość rzeczy. Zapewne nie z własnej winy. Niewątpliwie został źle poinformowany Niewątpliwie też zbyt pochopnie przesądza autorytatywność owego tajnego „Raportu mińskiego NKWD”.

„CZY NOWA REWELACJA W SPRAWIE KATYNIA?” [66]

Pod tym tytułem ukazał się 13 października 1958 – a więc 17 lat temu - mój artykuł poświęcony tej sprawie. Zajął całą stronę w wychodzących w Mannheim „Ostatnich Wiadomościach”, redagowanych przez Józefa Tomeczka.

Nadmienić też wypada, że rewelacja ogłoszona w „7-Tage” trafiła wtedy również do rządu polskiego w Londynie, gdzie była szczegółowo omawiana. Osobiście podjąłem próbę zbadania rzeczy w ramach ówczesnych moich możliwości. Zwróciłem się do tygodnika.

List wyjaśniający, jaki otrzymałem wtedy na moje pytania z redakcji „7-Tage”, z Karlsruhe, datowany 26 czerwca 1958, nie wyjaśniał istoty rzeczy, a raczej nasuwał nowe poważne wątpliwości, o czym poniżej.

Z fotokopią „Raportu” udałem się do istniejącego wówczas w Monachium amerykańskiego Instytutu Badań ZSSR. Zatrudniał on rzeczoznawców, b. obywateli sowieckich, spośród wszystkich pod-sowieckich narodowości. Dużą pomoc okazał mi przy tym amerykański „adviser” Instytutu, Leonid Baratt. Zetknął mnie ze specjalistami do spraw Czerwonej Armii, NKWD etc., Mikołajem Gałajem, Achminowem i innymi. Wynik gruntownej analizy, jakiej poddany został wtedy ów dokument, wraz z moimi komentarzami, opublikowany właśnie został w wymienionym powyżej moim artykule.

SPRAWA JEST WAŻNA

Nie chciałbym czytelników nudzić powtarzając rzeczy dla wielu znane. Wszelako niepodobna pominąć tu przypomnienia, że w potocznej mowie „sprawa Katynia” obejmuje nie tylko wymordowanych w samym Katyniu jeńców polskich z Kozielska, ale też tych w Katyniu nie znalezionych, z Ostaszkowa i Starobielska, którzy wiosną 1940 roku w identycznych okolicznościach zginęli bez wieści. Upowszechnienie tej nazwy na w s z y s t k i c h zaginionych (i pomordowanych) wzięło się stąd, że Niemcy odkrywając groby pod Smoleńskiem w r. 1943, twierdzili, że leżą tam właśnie w s z y s c y (podając cyfrę od 10 do 12 tysięcy), a Sowiety tę nieprawdziwą wersję podtrzymały (11 tysięcy). Wyjaśniałem już wielokrotnie (zarówno w moich książkach, licznych artykułach, w ekspertyzie sowieckiego komunikatu, złożonej przed Komisją Kongresu Amerykańskiego etc.), dlaczego – oskarżając o zbrodnię Niemców – to uczyniły. Aby mianowicie uniknąć pytania: a gdzie reszta?... Tymczasem naprawdę w Katyniu znaleziono około 4.200 trupów. Gdzie zostali wymordowani jeńcy z pozostałych dwóch obozów, jest nadal tajemnicą.

Dotychczasowe poszlaki były skąpe. Na ich podstawie ustalono, że ślad wywożonych wiosną 1940 ze Starobielska ginął gdzieś w okolicach Charkowa; natomiast co do Ostaszkowa istniała rozbieżność zdań. Ja twierdziłem, że ślad ten prowadzi i urywa się na stacji Bołogoje, położonej na linii Leningrad-Moskwa. Tak też napisałem w moich książkach, a również w białej księdze anonimowej, którą opracowałem i napisałem w Rzymie (Zbrodnia katyńska w świetle dokumentów. Z przedmową gen. Andersa). Gdy jednak książka ta wymknęła się z moich rąk w Londynie, jako miejsce przypuszczalnego stracenia jeńców z Ostaszkowa wstawiono Wiaźmę, co uważam za błędne. Wszystko to jednak tylko supozycje, poszlaki.

I oto, dopiero w r. 1957, w niemieckim tygodniku „7-Tage” ukazuje się fotokopia dokumentu... Ale zanim przejdę do jego omówienia, poruszę sprawę pewnej kategorii dokumentów, których w śledztwie katyńskim było brak.

LOSY MIŃSKIEGO ARCHIWUM NKWD

Dokumentów w sprawie „właściwego” Katynia zgromadzono bardzo dużo. Na ich podstawie Komisja Kongresu Amerykańskiego zdołała odtworzyć mord pod Smoleńskiem nieomal w najdrobniejszych szczegółach. Liczba świadków okazała się też bardzo pokaźna. Natomiast brak jest zupełnie bezpośrednich dokumentów sowieckich.

Czy nikt ich nie miał nigdy w ręku? Owszem, istnieją wszelkie dane ku temu, że ważne dokumenty musiały wpaść w ręce niemieckie po zajęciu przez nich Mińska w r. 1941. Błyskawiczny atak niemiecki sprawił, że podobnie jak w Kownie i Wilnie, takoż i w Mińsku urzędy NKWD-NKGB uciekały w pośpiechu pozostawiając archiwa. Archiwa te potraktowane zostały przez wojskowe władze niemieckie, tak jak się właśnie traktuje archiwa podczas wojny. To znaczy wszystko, co po pobieżnym przejrzeniu nie miało bezpośredniej styczności z operacjami wojennymi, zwalano na kupę, którą później żmudnie segregowali najczęściej przygodnie do tej pracy odkomenderowani ludzie. Archiwa wileńskie i kowieńskie oddano następnie w ręce organizacji, która je po latach bardzo skrupulatnie opracowała. Ale co się stało z archiwum mińskim?

Wiemy, że w rękach niemieckich znalazła się nawet lista urzędników i funkcjonariuszy mińskiego NKWD, a to nas szczególnie interesuje. Dlaczego, powiem: oto od świadków, a przede wszystkim od jednego z głównych świadków Katynia, Iwana Kriwoziercewa (który uszedł na Zachód, a po wojnie znalazłszy się w Anglii, w tajemniczych okolicznościach rzekomo popełnił samobójstwo przez powieszenie), Niemcy w każdym razie już w r. 1943 mieli informacje, że egzekucji w Katyniu dokonywało w r. 1940 nie smoleńskie, lecz – mińskie NKWD...

Po wykryciu grobów w Katyniu, propaganda hitlerowska wydała w Generalnej Gubernii broszurkę-ulotkę w języku polskim. W niej wymieniała nazwiska oprawców katyńskich, zapożyczając – jak ustalono – z przechwyconej listy mińskiego NKWD. Przede wszystkim dobrane były takie o brzmieniu najbardziej żydowskim, co oczywiście miało podsycać nastroje antysemickie. A więc: Lew Rybak, Chaim Finberg, Josel (Osip) Lizak, Abraham Bomsowicz... [67]

Ale – znalazły się też inne: Boris Kuczow, Iwan Siekanow... I zwłaszcza: towarzysz Burianow (bez imienia), delegat moskiewskiej centrali NKWD. Zapamiętajmy sobie to nazwisko, gdyż odgrywa kluczową rolę w dokumencie ogłoszonym przez „7-Tage”, który stał się dziś sensacją.

Rzecz znamienna, że nazwiska te nie zostały powtórzone, ani w inny sposób wzmiankowane w opracowanej bardzo rzeczowo niemieckiej Urzędowej Księdze o mordzie masowym w Katyniu, wydanej w r. 1943. Dlaczego? Trudno odpowiedzieć na to pytanie z pewnością. Coś musiało stanąć na przeszkodzie. Być może iż dokumenty mińskiego archiwum NKWD zawierały właśnie owe fatalne cyfry, które nie koordynowały z rozgłoszoną już propagandą, to znaczy że w Katyniu wymordowano nie do 12 tysięcy, jak to ustalił sam Goebbels, lecz tylko 4 tysiące. Sztywna propaganda niemiecka trzymała się tej cyfry kurczowo aż do ostatka. Ta fatalnie skłamana cyfra ciąży nad sprawą do dziś dnia, i jak już wspomniano, posłużyła stronie sowieckiej za pretekst do ukrycia dwóch innych „katyniów”.

Jednocześnie nie wiemy, gdzie się podziało archiwum mińskie. Niewątpliwie musiało być swojego czasu przewiezione do Berlina. Zniknęło bez śladu. I dopiero teraz znalazł się ktoś...

FAŁSZERZE

Zanim przejdę do omówienia tego „kogoś” i jego dokumentu, pozwolę sobie raz jeszcze na marginesową dygresję. Jasność „sprawy Katynia” zaciemnia nie tylko błąkająca się po gazetach świata fałszywa liczba trupów znalezionych w Katyniu, ale też chroniczne „rewelacje” różnych amatorów-oszustów. Skwapliwa naiwność, z jaką drukowane są te fałsze, znakomicie sprzyja myleniu i wprowadza w błąd opinię publiczną.

Jednym z najskuteczniejszych falsyfikatów tego typu był spreparowany przez pewnego rodaka w Szwecji, który wywędrował następnie do Argentyny. Ogłosił on w r. 1948 w szwedzkim piśmie „Dagens Nyheter” niesamowitą kompilację o niejakim „Martinim”. Ten to Martini, adwokat z Krakowa, później zamordowany, miał rzekomo na polecenie rządu Bieruta wszcząć „polskie” śledztwo w sprawie Katynia. Pojechał na miejsce mordu, na własną rękę rozkopywał groby, przeglądał dokumenty w mińskim archiwum NKWD i – „zamiast ustalić, że to zrobili Niemcy, jak chciał Bierut” – ustalił nawet nazwiska autentycznych oprawców. .. I tu następuje ich wyliczenie: Lew Rybak, Chaim Finberg, Abraham Bomsowicz... itd. Pomijając już szczyt naiwności, aby władze sowieckie mogły zezwolić adwokatowi z Krakowa ryć się na własną rękę w grobach katyńskich lub archiwach NKWD (!) – na podstawie konfrontacji z niemiecką ulotką propagandową z r. 1943, łatwo dało się ustalić, że nazwiska te, bo nawet w identycznej kolejności, autor „rewelacji” zaczerpnął nie od rzekomego Martiniego, a po prostu przepisał z ulotki sprzed pięciu lat.

Na artykuł w „Dagens Nyheter” dał się nabrać amerykański dziennikarz i twórca pierwszego Komitetu Katyńskiego, Julius Epstein, i w swoich w wielu językach opublikowanych artykułach, przytoczył tę fantastyczną historię rozgłaszając ją szeroko. Po wyjaśnieniach, w liście do mnie, p. Epstein przyznał się do fatalnego błędu, niemniej „afera Martini” pokutowała długo w prasie światowej. Między innymi jako świadectwo pewnej „niezależności” pokomunistycznej Polski, ulubiony konik zarówno pewnej kategorii naszych patriotów, jak zagranicznych optymistów politycznych. [68]

Innym był ów „świadek” w poszewce na głowie, który wystąpił przed Komisją Amerykańskiego Kongresu. Do dziś dnia trudno bez wstydu i zażenowania wspominać o tej maskaradzie i o tych, którzy do niej dopuścili. Omal nie podcięła ona u nasady tak doniosłych później prac Komisji Śledczej. Na szczęście w rezolucjach końcowych Komisja uznała zeznania tego symulatora za niewiarygodne i je odrzuciła. A przecież sugestywność początkowego rozgłosu w prasie, wywołanej sensacji i całej reklamy wokół tego „świadka”, który rzekomo miał siedzieć na sośnie i przyglądać się egzekucjom!... była tak wielka, iż oburzano się na tych, którzy protestowali przeciwko tej symulacji. Wystarczy powiedzieć, że nawet tak inteligentny i zasłużony człowiek, jak kongresman Tadeusz Machrowicz, dał się zasugerować tym widowiskiem. Prezydent August Zaleski pokazał mi pismo Machrowicza z dnia 21 marca 1952, skierowane do kancelarii cywilnej, w którym Machrowicz pisał: „... Komitet nasz jest zawiedziony ustawicznym kwestionowaniem zeznań «zakapturzonego świadka» przez pewne odłamy w Londynie, jak np. p. Mackiewicza, „Dziennik Polski” i „Orzeł Biały”. Nie możemy zrozumieć do czego dążą, tym bardziej że prasa niepolska z jednym tylko, i to bardzo drobnym wyjątkiem, przyjmuje dowody entuzjastycznie. Czy nie lepiej czekać do końca przesłuchów zamiast już przeszkadzać w naszej pracy, kiedy jest ona tak dobrze przyjęta ogólnie?...”

Później co pewien czas wyskakiwał ktoś z nową bujdą. To niejaki rabbi Halsberg, to ktoś inny z Izraela. W europejskich i południowo-amerykańskich gazetach pojawiły się oświadczenia jako: „jedynego, który uszedł mordu katyńskiego”, zawdzięczając [to] strażnikowi sowieckiemu, który ostrzegł go w porę... Okoliczności, daty, cyfry, nazwy miejscowości pomieszane są w tak naiwnie bezceremonialny sposób, że nie zasługują nawet na doczytanie do końca. Otrzymałem kilka broszur i nawet całą książkę o mordzie katyńskim, które oskarżając o mord władze sowieckie, zniekształcają jednocześnie przebieg wypadków ad absurdum. [69]

Naturalnie łatwo byłoby wystąpić z tezą, że wszystkie te fałszerstwa, stwarzające wokół Katynia atmosferę chaosu i sprzeczności, kierowane są centralnie przez jakąś prowokacyjną instancję sowiecką. Ale przekonany jestem, że tak nie jest. Znając słabość ludzką do łowienia ryb w zamąconej wodzie, do ważniactwa, do osobistego rozgłosu, tłumaczą się one w sposób bardziej prosty i naturalny. Choć niewątpliwie działają na korzyść sowiecką i mogą czynić wrażenie prowokacji, jak np. w ośmieszającej roli odegranej przez „zakapturzonego świadka”.

DOKUMENTY Z „7-TAGE”

Przytoczyłem te fakty dla zilustrowania złej tradycji, jaka się wokół Katynia utarła w prasie światowej. Stąd uzasadniona podejrzliwość w stosunku do każdej nowej rewelacji. A więc i do tej, która ukazała się 20 lipca 1957 w tygodniku niemieckim, wychodzącym w Karlsruhe, „7-Tage”, a która 10 czerwca 1975 na konferencji prasowej w Izbie Gmin w Londynie została uznana za rozstrzygającą w sprawie tajemnicy otaczającej dotychczas losy obozów w Starobielsku i Ostaszkowie.

Tym razem autor rewelacji nie występuje in persona. Pozostaje nieznany. Mamy tylko fotografie kopii raportu mińskiego Urzędu NKWD, przesłanego władzom centralnym w Moskwie 10 czerwca 1940 roku. (por. dalej oryginał i tłumaczenie z rosyjskiego)

Raport ten ma wszelkie cechy autentyczności, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Wykazuje też znajomość przebiegu wypadków co do czasu i miejsca potwierdzając niektóre fakty już znane.

Jeńcy polscy z Ostaszkowa, którzy się później znaleźli w Griazowcu, oficer policji, oraz wachmistrz żandarmerii J.B. (figurujący w naszej kartotece pod nr 11.173), oddzieleni od głównego transportu – zgodnie zeznali, że odczepiono ich na stacji Bołogoje, na której reszta ich transportu została. Było to 28 kwietnia 1940. Zaś transporty w nieznane, po kilkaset (mniej lub więcej) ludzi, zaczęły odchodzić z Ostaszkowa począwszy od 4 kwietnia 1940. Z przerwami. Ludzi było w każdym razie ponad 6.500. „Raport” stwierdza, że „likwidacja” ich zakończona została 5 czerwca. To by się mogło też zgadzać. W lasach na północ od Bołogoje.

Jeżeli chodzi o Starobielsk, nieznana dotychczas była nazwa osady („posiołok”) Dergacze. „Operację” (mordu) załatwiało charkowskie NKWD. To by się zgadzało. Kierował nią bezpośrednio – jak twierdzi Raport – „pułkownik NKWD tow. B. Kuczkow”. Ale przypomnijmy sobie, że we wspomnianej ulotce propagandowej niemieckiej, z listy mińskiego NKWD, figurował: Boris Kuczow... Pierwsza litera imienia by się zgadzała. Natomiast w druku mogła wypaść jedna litera (k) z nazwiska. Czy to ten sam? Ale w takim razie, albo nie należał do mińskiego NKWD, lecz charkowskiego, albo został z Mińska delegowany do Charkowa, o czym Raport nie wspomina. Nie jest to wykluczone, skoro dowiadujemy się z Raportu, że Urząd Mińskiego NKWD miał sobie poruczone wykonanie całości akcji (wymordowania) wszystkich trzech obozów. „Pod odpowiedzialnym kierownictwem delegowanego przez Centrum tow. Burianowa”... Nazwisko tego Burianowa, jak wspomnieliśmy, wymienione jest również w ulotce niemieckiej z okresu okupacji... Dlaczego jednak w Raporcie bez wymienienia imienia i rangi? To wydaje się co najmniej dziwne ze względu na kierownicze stanowisko, jakie zajmował w całości „operacji”. Ale jeszcze nie przesądza o autentyczności (lub nie) dokumentu.

Niejakie zastrzeżenie budzi też termin zakończenia likwidacji jeńców z Kozielska. Mianowicie: „3 maja”. Wiadomo bowiem, że przy niektórych trupach w Katyniu znaleziono gazety jeszcze z 6 maja. A ostatnie transporty w nieznane (po 50 osób) wyjechały z Kozielska w dniach 10 i 11 maja. (Transport z 12 maja – 95 ludzi – przez Pawliszczew Bor trafił do Griazowca i pozostał przy życiu.) Ale nie łudźmy się, że w straszliwym niechlujstwie ustroju sowieckiego aparat NKWD działał jak w zegarku! Zresztą najlepszym dowodem było wielokrotne porzucenie najtajniejszych dokumentów w r. 1941. Bałagan przenikał wszędzie, i do tajnych kancelarii. Fałszywa data w „wykonaniu planu” nie jest więc usprawiedliwiona, ale – nie wykluczona.

Jedno wydaje się pewne: „Raport” w tym stanie, dokument rozszyfrowujący tajemnice wszystkich trzech obozów jenieckich nie mógł znajdować się w latach 1941-1943 w rękach niemieckich. Chyba że wśród masy papierów został przez nich przeoczony. Nie byłoby bowiem żadnego usprawiedliwienia, dlaczego nie miał zostać przez Niemców wyzyskany, a w danym wypadku nie umniejszający liczby „12 tysięcy” (choć nie w samym Katyniu). Jest bowiem faktem, że Niemcy mając informacje o zaginionych w Sowietach jeńcach polskich, początkowo naprawdę wierzyli, że w Katyniu zamordowani zostali wszyscy.

Skądże zatem ten dokument się wziął, by zostać opublikowany w r. 1957? I tu dopiero zaczynają się największe wątpliwości.

WERSJA NIEPRAWDOPODOBNA

Redakcja tygodnika „7-Tage” w liście do mnie datowanym 26 czerwca 1958, pisze tak: „W sprawie opublikowanego przez nas dokumentu możemy Pana poufnie poinformować, że pochodzi z „Białej Księgi o Katyniu”, która najpierw w Polsce miała być wydana, ale po wyzwoleniu przez Rosjan nigdy się nie ukazała. Sam dokument trafił jako mikrofoto z krakowskiej drukarni, która miała zlecenie wydać książkę, do wschodniego Berlina i stamtąd przez Berlin zachodni do nas”.

Fitzgibbon podaje jeszcze bardziej fantastyczną wersję, pochodzącą z tego samego źródła: przez ambasadę niemiecką w Londynie mógł dotrzeć do redaktorów „7-Tage”, pp. Gunter Frasike (?) i Fryderyk Feez. Powiedzieli mu, że dokument dostarczony był przez Polaka, który podczas wojny był w armii niemieckiej „in a non-combatant capacity”, gdy zajęła ona Mińsk w r. 1941. Znalazł ten dokument w piwnicy należącej uprzednio do NKWD. Po wojnie próbował zainteresować nim polski rząd „Mr. Gomułki”. Ale bez powodzenia.

A więc mamy tu znowu wersję ŕ la Martini – Bierut. Tym razem wszakże z odwrotnym zamiarem – Gomułki, który pragnął opublikować prawdę, ale mu „Rosjanie” zabronili... Pamiętajmy, że historia dokumentu pochodzi z początku roku 1957, a więc zaraz po „Polskim Październiku”, i wywindowaniu wówczas Gomułki na piedestał nieomal „bohatera narodowego”, nie tylko w kraju, ale zwłaszcza na Zachodzie, a już szczególniej w naszej emigracji... (Nie będę już przypominał i wytykał tej naiwnie odrażającej euforii tamtych czasów).

Pomijając jednak minione aspekty polityczne, sam przebieg jest absolutnie nieprawdopodobny. Jakiś Polak znajduje dokument stwierdzający niezbicie winę sowiecką w wymordowaniu ok. 14 tysięcy jeńców polskich. Chowa go, nie szuka kontaktów z polskim ruchem podziemnym, jakiegoś kontaktu z Londynem, lecz czeka aż Polskę okupują Sowiety; potem czeka aż przyjdzie do władzy Gomułka, i dopiero wtedy ujawnia ten dokument, starając się zainteresować nim nowego sekretarza partii komunistycznej... Wersja jest naiwnie fantastyczna, jeżeli nie zgoła śmieszna.

Odrzucając ją a priori, musimy jednocześnie stwierdzić, że na razie innej nie ma. Mogą być tylko domysły. Godne zachodu, jeżeli – dokument jest prawdziwy.

EKSPERTYZA

Nie wiem, o jakich ekspertach wspomniał teraz lord Monckton i Fitzgibbon na konferencji prasowej w Londynie. Wspomniani na początku przeze mnie eksperci, którzy badali dokument w r. 1958, zainteresowali się przede wszystkim jego wyglądem formalnym. Zakwestionowali mniej lub więcej ważne punkty:

1) „Siekrietno” – tajne, nie pisze się w NKWD po środku, lecz u góry z prawej strony.

2) Brak numeru! Dokument tego rodzaju jest nie do pomyślenia bez numeru. Kopia dokumentu jest wprawdzie podniszczona, ale czytelna. I na niej powinien był zostać ślad numeru.

3) Adres: do Głównego Urzędu NKWD w Moskwie – nie jest ścisły. Było osiem resortów NKWD, z których każdy nosił tytuł „Główny...” – Niezależnie od tego, że w takiej sprawie należało się raczej spodziewać meldunku na bezpośrednie imię Berii czy Mierkułowa... I dlaczego nie składał tego raportu sam tow. Burianow, skoro był do „operacji” delegowany przez centralę w Moskwie, a za niego: Tartakow z mińskiego NKWD?

4) Dlaczego wymieniony jest tow. Kuczkow z charkowskiego NKWD, który likwidował obóz starobielski, a nie wymienieni odpowiedzialni za likwidację bezpośrednią Kozielska i Ostaszkowa?

5) Sam s t y l meldunku (raportu) wydaje się trochę „za pobieżny”... Zbyt „narracyjny”... Przy najważniejszej osobie: „towarzysz Burianow” opuszczono imię i rangę.

6) Rozdzielnik. Nie pisze się w NKWD: „także skierowano do wiadomości”... Tylko: skierowano do: a) b) c) itd., każdy z nowej linii.

7) Błędy ortograficzne w języku rosyjskim” „terretorialnych” zamiast, jak powinno być, „territorialnych”. Są to jednak błędy wybaczalne, mogące się zresztą tłumaczyć wpływem białorutenizacji. [70]

Jako przeciwwagę tym wątpliwościom przytoczyć można argumenty przemawiające za autentycznością. Poza już wspomnianą znajomością ogólnego stanu faktycznego. A więc charakterystyczne przesunięcia: mińskiego NKWD do wykonania egzekucji pod Smoleńskiem, a smoleńskiego pod Bołogoje, są np. typowe.

Dyslokacja pułków „osłaniających operacje”. Tak, w jednym wypadku z całą pewnością można stwierdzić, że np. 68 pułk strzelców stacjonował wiosną 1940 w bliskości Charkowa.

W całości można powiedzieć: jeżeli dokument jest sfabrykowany w jakiś sposób, to zdaje się nie ulegać wątpliwości, że „fabrykant” musiał znać dobrze „towar, który fabrykuje”.

WŁASNE ORZECZENIE

Niech wolno mi będzie na zakończenie zgłosić własne orzeczenie do tej pasjonującej, a jednocześnie tak ważnej sprawy. Jestem chyba ostatnim z żyjących jeszcze w wolnym świecie Polaków, który oglądał Katyń na własne oczy, a jednym z ostatnich w ogóle; jestem świadkiem koronnym ekshumacji zwłok i ekspertem w ocenie wersji sowieckiej, także przed Komisją Kongresu Amerykańskiego; autorem wielu prac na ten temat i książek wydanych w sześciu językach. Jestem ponad wszystko badaczem sprawy mordu katyńskiego, począwszy od r. 1943 do dziś. Powołując się na te tytuły, chciałbym stwierdzić, że w „Sprawie Katynia” zebrany jest dotychczas olbrzymi materiał dowodowy, który bez reszty ujawnia winę sowiecką w tej zbrodni. Wątpliwości nie ma żadnych. „Udowadniać dalej” nie ma żadnej potrzeby. Każdy uczciwie bezstronny trybunał międzynarodowy wyda orzeczenie na podstawie już zgromadzonych dowodów i stwierdzi, że masowego mordu jeńców polskich z obozów Kozielsk, Ostaszków i Starobielsk dokonali w r. 1940 bolszewicy. Jest fizycznie wykluczone, aby mógł tego dokonać kto inny. Dalsze, ciągle powtarzające się „przekonywanie” o tym opinii światowej, może tylko podrywać wiarygodność dotychczasowych, już dawno opublikowanych argumentów, jako rzekomo niewystarczających. Spycha sprawę z dziedziny bezspornej w dziedzinę sporną. Pomijając, iż jest poniekąd procedurą bezpłodną. Ci, którzy w świecie dzisiejszego zakłamania „przekonać się” nie chcą dotychczasowymi dowodami, nie dadzą się również przekonać nowymi. Czy można przekonywać w sprawach notorycznie jawnych? Że np. w ustroju komunistycznym nie ma i nie może być wolności? Że to nie Finlandia w r. 1939/40 napadła na Związek Sowiecki, a odwrotnie? Że np. to nie Południowy Wietnam dokonał agresji na Północny, lecz odwrotnie? etc. etc. Jak długo infiltracja sowiecka lub „realne polityki” niektórych mocarstw sobie tego nie życzą, większość opinii woli się nie dać przekonywać... w sprawach niezgodnych z obowiązującą linią „odprężenia”.

Ze „Sprawy Katynia” nie powinno się dziś robić przedmiotu ani propagandy, ani polemiki, ani spektakularnych trybunałów. Powinna być raczej przedmiotem ścisłej i obiektywnej historii jednego z największych w dziejach świata mordów masowych. Pozostaje – bez zabiegania u możnych o łaskawą przychylność – dołożyć wszelkich starań, aby uzupełnić brakujące jeszcze ogniwa w łańcuchu szczegółów i okoliczności, dla odtworzenia historycznej całości obrazu, aby wzbogacić nim wiedzę ludzką o prawdziwym przebiegu dziejów i prawdziwym obliczu pewnych systemów ideologicznych.

Naturalnie, z polityczno-moralnego punktu, byłoby pięknie, gdyby jakiś autorytatywny Trybunał Sprawiedliwości światowej zechciał orzec i potępić sprawców zbrodni. Wiemy jednak, że zależy to dziś bardziej właśnie od jego chcenia, niż od zgromadzonych dowodów rzeczowych.

Dokument opublikowany w „7-Tage” – sam w sobie – nie nadaje się na efektywne wniesienie go na wokandę Trybunału Haskiego, o czym wspomina Fitzgibbon, czy innego, a to ze względu na wątpliwe pochodzenie i inne, wspomniane wyżej wątpliwości, które budzi. Raczej mógłby zagrażać „Sprawie Katynia” przez cofnięcie jej z płaszczyzny bezspornej, ponownie na płaszczyzne polemiczną. Natomiast jest niewątpliwie godnym zbadania i może stać się ważnym przyczynkiem – przy konfrontacji z innymi – do wyjaśnienia ostatnich tajemnic ponurej całości.


[Załącznik:] RAPORT MIŃSKIEGO NKWD

Ęîďč˙

Ń Ĺ Ę Đ Ĺ Ň Í Î

ŃÎŢÇ ŃÎÖČŔËČŃTČ×ĹŃĘČŐ
ŃÎÂĹŇŃĘČŐ ĐĹŃĎÓÁËČĘ

???????? ???????????
?????????? ???

Óďđŕâëĺíčĺ Í Ę Â Ä
Ěčíńęŕ˙ îáëŕńňü

Ăëŕâíîěó óďđŕâëĺíčţ ÍĘÂÄ
ă. Ě Î Ń Ę Â Ŕ

Îňäĺë
10-ăî čţ?˙ 1940 ă.

Đ Ŕ Ď Î Đ Ň

Ďî đŕńďîđ˙ćýíčţ Ăëŕâíîăî óďđŕâëĺíč˙ ÍĘÂÄ îň 12-ăî ôĺâđŕë˙ 1940 ăîäŕ áűëč ďđîčçâĺäĺíŕ ëčęâčäŕöčč ňđĺő ëŕăĺđĺé ďîëüńęčő âîĺííî-ďëĺííűő ŕ čěĺííî â đŕéîíŕő ă. Ęîçĺëüńę Îńňŕřęîâî č Ńňŕđîáĺëüńęŕ. Îďĺđŕöčč ďî ëčęâčäŕöčč íŕçâŕííűő ëŕăĺđĺé áűëč çŕęîí÷ĺíű 6-ăî čţë˙ ń.ă. Îňâĺňńňâĺííűě đóęîâîäčňĺëĺě áűë íŕçíŕ÷ĺí îňęîěŕíäčđîâŕííűé Öĺíňđîě ňîâ. Áóđü˙íîâ.

Íŕ îńíîâŕíčč âűřĺóęŕçŕííîăî ďđčęŕçŕ, â ďĺđâóţ î÷ĺđĺäü áűë ëčęâčäčđîâŕí â ďĺđčîä âđĺěĺíč ń 1-ăî ěŕđňŕ ďî 3-üĺ ěŕ˙ ń.ă. â đŕéîíĺ ă. Ńěîëĺíńęŕ ëŕăĺđü Ęîçĺëüńę îđăŕíŕěč Ěčíńęîăî óďđŕâëĺíč˙ ÍĘÂÄ.  ęŕ÷ĺńňâĺ çŕăîđîäčňĺëüíűő Îňđ˙äîâ áűëč čńďîëüçîâŕíű ÷ŕńňč ňĺđđĺňîđčŕëüíűő âîéńę, â ÷ŕńňíîńňč, 190-ăî ńňđĺëęîăî ďîëęŕ.

Âňîđŕ˙ ŕęöč˙ íŕ îńíîâŕíčč âűřĺóęŕçŕííîăî ďđčęŕçŕ áűëŕ ďđîâĺäĺíŕ îđăŕíŕěč Ńěîëĺíńęîăî óďđŕâëĺíčéŕ ÍĘÂÄ, â đŕéîíĺ ăîđîäŕ Áîëîăîĺ ďîä îőđŕíîé ÷ŕńňĺé 129-ăî ńňđĺëęîâîăî ďîëęŕ (Âĺëčęčĺ Ëóęč) č çŕęîí÷ĺíŕ 5-ăî čţí˙ ń.ă.

Ďđîâĺäĺíčĺ ňđĺňüĺé ŕęöčč ďî ëčęâčäŕöčč ëŕăĺđ˙ Ńňŕđîáĺëüńę áűëî ďîđó÷ĺíî őŕđüęîâńęîěó óďđŕâëĺíčţ ÍĘÂÄ, ęîňîđîĺ çŕäŕíčĺ âűďîëíĺíî â đŕéîíĺ ďîńĺëęŕ Äĺđăŕ÷č č çŕęîí÷ĺíî – 2-ăî čţí˙ ďđč čńďîëçîâŕíčč ęŕę îőđŕíű ÷ŕńňĺé 68-ăî óęđŕčíńęîăî ńňđĺëęîâîăî ďîëęŕ ňĺđđĺňîđčŕëüíűő âîéńę, â äŕííîě ńëó÷ŕĺ îňâĺňńňâĺííîńňü ýňîé îďĺđŕöčč áűëŕ âîçëîćĺíŕ íŕ ďîëęîâíčęŕ ÍĘÂÄ ňîâ. Á. Ęó÷ęîâŕ.

Ęîďčč íŕńňî˙ůĺăî đŕďîđňŕ íŕďđë˙ţňń˙ äë˙ ńâĺäĺíč˙ ňŕęćĺ ăĺíĺđŕëŕě ÍĘÂÄ ĐĹÉÇĚŔÍÓ č ÇŔĐÓÁČÍÓ.

Íŕ÷ŕëüíčę óďđŕâëĺíč˙
ÍĘÂÄ
Ěčíńęîé îáëŕńňč
(Ňŕđňŕęîâ)

Ńĺęđĺňŕđü îňäĺëŕ
? ????????? âĺđíî:

[Następował tekst tłumaczenia „raportu”, który autor zamieścił we wcześniejszym artykule Czy nowa „rewelacja” w sprawie Katynia. Por. wyżej. Nie wydało się celowe powtarzanie tego tekstu jeszcze raz. – uwaga wyd.]

(Tajemnica Archiwum Mińskiego NWD; „Wiadomości”, Londyn 1975, nr 35, z 31 sierpnia).

 

[CZY KOMISJA PCK NIECNIE GRABIŁA ZWŁOKI?]

Do Zeszytu NR 45

[fragment listu do redakcji „Zeszytów Historycznych”]

Nieraz już zwracałem uwagę bez intencji komplementu pod adresem redakcji, iż „Zeszyty Historyczne” są dziś najciekawszym czasopismem polskim na globie. W dosłownym znaczeniu. Gdyż wszelkie publikacje drukowane w PRL, ze względu na komunistyczną cenzurę, nie mogą być brane pod uwagę. A innej tego rodzaju na emigracji nie mamy. Jeżeli chodzi o przedstawienie faktów historycznych najważniejsza jest autentyczność wypowiedzi. Niezależnie od subiektywnych poglądów autora, słuszności lub nie, prawdy lub nie, tej czy innej tendencji tych, którzy byli świadkami lub mają coś do powiedzenia. Bo to też należy do historii. Jej naświetlanie i tłumaczenie. Dlatego czytam każdy „Zeszyt Historyczny” abstrahując od własnego stanowiska do poruszanych tematów z największym zainteresowaniem, prawie nigdy nie natrafiając na coś nie wartego przeczytania.

Z natury rzeczy „Zeszyty” stanowią największe dziś źródło informacji o faktach historycznych z naszych minionych już lat, a więc i źródło dla przyszłych badaczy. Ponieważ, jak się rzekło, pisane są przeważnie przez tzw. „świadków historii”, a więc z nieuniknionym, po ludzku, subiektywizmem, przeto niemniej cenne wydają mi się wszelkie zamieszczone w „Zeszytach” polemiki, prostowania faktów, wyjaśnienia etc., które w jakimś stopniu przyczynić się mogą do zbliżenia ku obiektywnej prawdzie historycznej. Chociażby chodziło tylko o skorygowanie drugorzędnych szczegółów, które jednak skorygowane być powinny.

W nadziei, że Redakcja nie weźmie mi za złe tego przydługiego wstępu, chciałbym poniżej zabrać głos na temat zamieszczonych w „Zeszycie” Nr 45 publikacji, o których, wydaje mi się, że miałbym coś do powiedzenia.

RELACJA KATYŃSKA

Na pierwszym miejscu zamieszczona jest: Nieznana relacja o grobach katyńskich, pióra Gracjana Jaworowskiego. Twierdzi on, że brał udział w, jak [to] nazywa: „drugiej polskiej Komisji Katyńskiej” w początkach maja 1943 roku. I że w samolocie do Smoleńska znaleźli się też dziennikarze z państw sprzymierzonych z Rzeszą, a m.in. jeden Bułgar. Ja byłem w Katyniu tegoż maja, ale w końcu miesiąca. A więc nie w tym zespole. Było z nami trzech dziennikarzy zagranicznych z państw neutralnych: Portugalii, Szwecji i Hiszpanii. [71] Ponadto leciała grupa Polaków ze sfer robotniczych Warszawy. Przyznam jednak, że ani przedtem, ani potem, nie słyszałem o jakowejś „polskiej Komisji Katyńskiej”, pierwszej czy drugiej. Nie natrafiłem też na taką w materiałach udostępnionych mi w Rzymie w roku 1945, gdy opracowywałem książkę o zbrodni katyńskiej. Wiadomo, że podczas prac ekshumacyjnych przebywało w Katyniu wielu Polaków, m.in. Ferdynand Goetel etc. etc. Z nazwą jednak: „Komisji polskiej” nie zetknąłem się nigdy. Jeżeli nie rozumieć pod nią stałej ekipy PCK, która pod kierownictwem dr Wodzińskiego prowadziła na miejscu prace ekshumacyjne. Ale najwyraźniej Jaworowski nie ją ma na myśli.

Jego relacja, poza drobnymi nieścisłościami, jest na ogół zgodna z prawdą, znaną już zresztą i potwierdzaną w licznych publikacjach późniejszych. Niewątpliwie Jaworowski tam był i wiele z opisywanych szczegółów musiał widzieć na własne oczy. Tym bardziej zdumiewa ustęp na s. 4, który obeznanemu z procedurą ekshumacji wydać się musi wręcz nonsensowny. Brzmi on:

Prace ekshumacyjne prowadził dr Wodziński, skądinąd wyraźny narkoman. Towarzyszyło mu dwóch pomocników prosektorów, człowiek starszy i młody. Obaj zachowywali się niecnie, grabili zwłoki, m.in. oddzierali nawet zelówki z butów pomordowanych...

Pomijam pierwsze zdanie, że dr Wodziński był „wyraźnym narkomanem”. Ani ja tego nie zauważyłem, ani nie słyszałem o tym od innych. Ale rzecz błaha. Natomiast: „grabienie zwłok” przez jego asystentów, czego przykładową ilustracją ma służyć, że „oddzierali zelówki z butów pomordowanych”... w znacznym stopniu podważa wartość relacji i to w jej najistotniejszym, punkcie. Mianowicie stanu i sposobu przeszukiwania (rewidowania) zwłok.

Procedura była taka: między otwartymi już grobami postawiony był duży stół. Na ten stół kładziono zwłoki wydobyte, a czasem wprost wydarte ze sklejonej masy trupów w grobach. Tu słusznie zauważa Jaworowski, że: „przy wyjmowaniu często urywały się ręce lub głowa... często były już zmienione w cuchnącą mazię!” Po czym następowało dokładne przeszukanie. Specjalnymi nożami rozcinano kieszenie mundurów, wydobywając z nich wszelką zawartość; następnie przecinano nożami cholewy butów, oraz oddzierano zelówki. W stanie bowiem kompletnego sklejenia trupią mazią, nie mogło bowiem być mowy ani o rozpinaniu guzików kieszeni, ani o ściągnięciu butów. A właśnie w butach znajdowano czasem ważne przedmioty... Jak np. zasunięte w cholewy gazety; a w oderwanych zelówkach np. wkładki poczynione z tych gazet. Zaś daty gazet (wszystkie wiosną 1940) były pośrednim, ale niezbitym dowodem sowieckiej winy zbrodni. Gazet było dużo. I ani jednej z datą późniejszą niż maj 1940... Sowiety oceniły wagę tego naocznego dowodu. Dlatego wykoncypowały wersję, że Niemcy zanim rozgłosili wiadomość i przystąpili do ekshumacji trupów, rzekomo zrewidowali je dokładnie, usuwając z kieszeni pomordowanych listy i gazety z późniejszą datą, a wsadzając im w kieszenie inne, z wcześniejszą datą. Otóż kto widział stan trupów i sklejenia ich odzieży, może dopiero zaświadczyć, że taka procedura byłaby fizycznie niewykonalna, tym samym urzędowa wersja sowiecka jest absurdalna.

Tymczasem Jaworowski o tym najważniejszym fragmencie podczas ekshumacji katyńskiej – o gazetach nie wspomina słowem. Za to ze swej strony występuje z absurdalną wersją, że odrywanie zelówek u butów przez pomocników dra Wodzińskiego, świadczyło o „niecnym grabieniu zwłok”... (Nota-bene butów od trzech lat gnijących w trupiej mazi grobów!)

Niestety więc jest to jeszcze jedna relacja, analogiczna do wielu już rozpowszechnionych, które choć mówią wiele prawdy, ale jednocześnie wprowadzają momenty sprzeczności i zamętu, i niejako ubocznie, ale podrywają wiarygodność prac ekshumacyjnych. Czy to dla sensacji, czy z manii osobistego ważniactwa?

I jeszcze na marginesie: Jaworowski mówi o sowieckim nalocie bombowym, tegoż maja 1943, na teren ekshumacji katyńskiej. Osobiście nigdy od nikogo na miejscu, a musiało to być przed kilku dniami, o takim nalocie nie słyszałem. Następnie opowiada, że prace „odbywały się pod nadzorem także jakiejś formacji żandarmerii polskiej”. [72] Żadnego „nadzoru”, żadnej „żandarmerii polskiej” nie było, bo taka nigdy nie istniała. Sądząc z jego opisu, a zwłaszcza, że przyjechali oni ze Lwowa, mogli to być zaproszeni do Katynia funkcjonariusze tzw. Bahnschutz’u (ochrony kolei). Istotnie, słyszałem kiedyś, że była taka jednostka zorganizowana przez Niemców we Lwowie, wyłącznie (czy prawie wyłącznie?) z Polaków. Historia tego Bahnschutz’u trzymana jest dotychczas (może ze względów „patriotycznych”) pod korcem. A byłoby dobrze, żeby ktoś się nią wreszcie zajął, jeżeli jest jeszcze ktoś, kto zna sprawę dokładnie. Nie dla oceny zaraz „moralnej”, lecz ściśle historycznej.

(„Zeszyty Historyczne”, Paryż 1978, XLVI, s. 224-226)

 

LIST DO REDAKCJI
[CZY PAPIEŻ POMODLI SIĘ ZA KATYŃ?]

Monachium, 7 sierpnia 1979

Wielce Szanowny Panie Redaktorze,

dnia 3 czerwca br. pozwoliłem sobie wystosować do londyńskiego czasopisma „Rzeczpospolita” załączony poniżej List do Redakcji.

List ten nie został zamieszczony i nie otrzymałem też żadnej odpowiedzi.

Byłbym wdzięczny Panu Redaktorowi, gdyby zechciał uznać za możliwe zamieszczenie tego Listu do Redakcji na łamach „Kultury”.

Józef Mackiewicz

LIST DO REDAKCJI

3 czerwca 1979

W nr 6, z czerwca 1979 r. londyńskiej „Rzeczpospolitej Polskiej” ukazał się doskonały artykuł A. Kajkowskiego pt. Zbrodnia katyńska. W szczegółach wyborne streszczenie przebiegu znanej powszechnie pod tą nazwą zbrodni wymordowania przez bolszewików wiosną roku 1940 w Katyniu (i gdzie indziej, w nie ustalonych jeszcze miejscach) około 14.000 oficerów polskich. Charakteryzując pomordowanych, autor raczej słusznie uogólnia: „... najlepszych i najbardziej ideowych synów Ojczyzny”. Niewątpliwie zapożyczając z epokowej już dziś książki Józefa Czapskiego pt. Wspomnienia starobielskie, Kajkowski pisze:

„Zginęli w ten sposób generałowie, oficerowie niższych stopni, podoficerowie... etc. wśród nich uczeni polscy, kwiat polskiej inteligencji” (powołani do wojska z rezerwy).

I dalej:

„Nie wolno nam nigdy zapomnieć o tych nazwiskach zamordowanych, znanych nam tak bardzo z naszej historii, przypomnę tylko kilka z nich:

Gen. dyw. Stanisław Haller, stryjeczny brat Józefa Hallera, d-cy Armii Błękitnej. Gen. dyw. Leonard Skierski, d-ca 4 Armii z 1920 roku. Gen. Leon Billewicz, żołnierz wojny rosyjsko-japońskiej. Gen. Bronisław Bohaterewicz, znany z wojny 1918 roku. Gen. Piotr Skuratowicz, murmańczyk. Gen. Konstanty Plisowski, d-ca oddziału marszowego Odessa-Bobrujsk. Gen. Franciszek Sikorski, obrońca Lwowa. Kontradmirał Ksawery Czernicki, twórca Polskiej Marynarki Wojennej. Inni, jak gen. Kazimierz Orlik-Łukowski, gen. Mieczysław Smorawiński, pułkownicy Konstanty Drucki-Lubecki, Jarosza Szafran, Alojzy Wir-Konasa, Bolesław Schwarcenberg-Czerny i wielu, wielu innych oficerów wszystkich stopni, lekarzy, profesorów etc., i wszystkich Polaków, dla których Wolna i Niepodległa Polska była najwyższą wartością.

Do kwalifikacji tej zbrodni dodać by może jeszcze należało, że w powodzi dokonanych w ostatniej wojnie masowych mordów, zbrodnię katyńską wyróżnia pewna specyfika: wyjątkowa czy też zgoła niebywała. Objęta potocznym pojęciem: „zbrodni wojennej”, wyróżnia się szczególnym ciężarem gatunkowym. I tym różni się od innych, w ich moralnych, prawnych czy ilościowych ocenach. Albowiem z jakości swojej jest zbrodnią bez precedensu w historii wojen. Gdyż pomordowani żołnierze polscy nie należeli nawet do strony walczącej. Formalnej wojny polsko-sowieckiej nie było wtedy. Nie byli więc według prawa wojennego nawet „jeńcami wojennymi”, a internowanymi na terytorium trzeciego państwa, w tym wypadku Związku Sowieckiego. Wymordowanie ich zatem nawet bez cienia chociażby pretekstu, nadaje właśnie to – co byśmy w potocznym wykrzykniku określić mogli, jako „niesłychaność” zbrodni katyńskiej.

Kajkowski pisze:

Zbrodnia nad oficerami polskimi w Katyniu obciąża władze NKWD ze Stalinem i Berią na czele. Obciąża również późniejsze władze sowieckie Chruszczowa, Breżniewa za zatajenie zbrodni ludobójstwa; obciąża władze PRL-u za zatajenie tej zbrodni, jak i również rządy krajów zachodnich za tchórzliwe milczenie i nikczemne zapomnienie o obywatelach swych sojuszników.

Pozwolę sobie jednak dodać nie w formie zarzutu, lecz konstatacji – że nastąpiło też „zapomnienie”, tym razem ze strony najmniej chyba spodziewanej. A to ze strony polskiego Kościoła katolickiego. Od trzydziestu z górą lat w żadnym kościele w Polsce nie odbyły się modły żałobne za dusze oficerów pomordowanych w Katyniu. Rzecz tłumaczyła się tym, że w PRL-u było to zakazane, choć formalnie – jako że zbrodnia katyńska zaliczona została przez komunistów do zbrodni „hitlerowskiej” – nie powinna powodować zakazu. Ale, powiedzmy, że było niemożnością, której ocenić z dala się nie da. Choć przyznam, że osobiście w historii prześladowania Kościoła katolickiego w PRL nie słyszałem konkretnie ani o takich próbach, ani o takich zakazach. Faktem pozostaje niemniej, że ani Episkopat, ani Prymas, nie wymieniali geograficznej nazwy tej miejscowości. Od śmierci nieodżałowanej pamięci duchowego opiekuna emigracji, ks. arcybiskupa Józefa Gawliny który w oświadczeniu jeszcze z 15 października 1956 roku nazwał siebie: „jedynym członkiem Episkopatu Polskiego w wolnym świecie” – żaden biskup polski nie celebrował mszy żałobnej za pomordowanych w Katyniu. Mianowany przez prymasa, po śmierci arcybiskupa Gawliny, duszpasterzem „uchodźstwa polskiego” biskup Rubin, dziś kardynał, nie odprawił nigdy w rocznicę lub nie rocznicę zbrodni katyńskiej, uroczystych modłów za dusze pomordowanych. Jeżeli się czasem ukazał przy poświęceniu jakiegoś pomnika katyńskiego na emigracji, zaliczano to nie do zwyczajnego, lecz nadzwyczajnego zdarzenia. Jedynie garstka, dosłownie, dostojnych i odważnych kapłanów na emigracji, odprawiała corocznie modły za dusze tamtych pomordowanych Polaków.

Żyjemy w okresie czasu, gdy wciąż jeszcze zapadają zbiorowe protesty przeciwko przedawnieniu i odpowiedzialności za zbrodnie wojenne, składane są masowe petycje o wydanie sądom i ukaranie zbrodniarzy wojennych. Czy z okazji pierwszego Polaka-papieża w Rzymie nie dałoby się zgromadzić podpisów pod petycją... Nie, nie domagającą się ani kary, ani wydania, ani potępienia, ani innego aktu zaangażowania politycznego. Lecz złożenie petycji do stóp Ojca Świętego, Namiestnika Chrystusowego, z prośbą, aby raczył ze Stolicy Apostolskiej wznieść za dusze pomordowanych w Katyniu Polaków modły do Nieba?

Zwłaszcza że za niespełna rok przypada już czterdziesta rocznica. Może byłoby to zarazem większe upamiętnienie, niż skromne pomniki na obcej ziemi. [73]

(„Kultura”, Paryż 1979, nr 9, wrzesień, s. 164-166)

 

[DWOISTOŚĆ HOŁDÓW PAMIĘCI]

(list do redakcji „Kultury”)

Monachium, 3 października 1979

W liście do redakcji z 20 września 1979 Witold Zahorski zarzuca mi, że mijam się z prawdą pisząc (w „Kulturze” z września 1979, że biskup Rubin n i g d y nie odprawił modłów za dusze pomordowanych w Katyniu. Powołuje się przy tym na notatkę w „Wiadomościach” z roku 1970 (i w biuletynie „Kombatant” we Włoszech), że biskup Rubin nie tylko odprawił w kościele Św. Stanisława w Rzymie nabożeństwo w tamtym roku za pomordowanych w Katyniu, lecz i wygłosił podniosłe kazanie.

Przyznaję: nie wiedziałem o tym. Mea culpa. Niemniej wydaje mi się, że cała tonacja listu Zahorskiego raczej potwierdza intencję i myśl przewodnią wypowiedzianą przeze mnie we wrześniowej „Kulturze”, aniżeli im przeczy. Nabożeństwa w rocznicę mordu katyńskiego celebrowane są przez garstkę księży corocznie i uroczyście w polskim kościele w Londynie, przy tłumnym udziale emigracji polskiej, niejako na oczach wszystkich, notorycznie. Nie trzeba o tym wyszukiwać w starych gazetach sprzed dziesięciu laty. Udział natomiast episkopatu polskiego należy do szczególnych wyjątków. Jak to zresztą sam Zahorski mimo woli przyznaje, powołując się na wypadek sprzed dziesięciu laty, i odnośną notatkę w „Wiadomościach” z roku 1970.

Po co to samooszukiwanie wbrew faktom oczywistym. Udział episkopatu polskiego zarówno w kraju w otoczeniu dostojników komunistycznych, jak i poza komunistyczną Polską w uroczystościach żałobnych ku pamięci ofiar hitlerowskich należy do tradycji, jako objaw patriotyzmu narodowego. Nabożeństwa te celebrowane są wtedy z namaszczoną demonstracją, przy byle nadarzającej się ku temu okazji. Trudno w tym wypadku nie przyznać, że stanowią – powiedziałbym – rażącą odwrotność do okazji rocznic katyńskich, które pomijane są nieomal równie demonstracyjnie.

Tak np. we wrześniu 1979 odbyła się w Londynie wielka manifestacja ku czci ofiar katyńskich, z okazji trzeciej rocznicy wzniesienia pomnika katyńskiego. Zgromadziła liczne tłumy. Filmowana przez telewizję BBC i nagrywana przez inne stacje. Premier brytyjski, pani Thatcher, przysłała nawet orkiestrę swoich huzarów, oraz oficjalnie delegowała swojego reprezentanta w osobie wiceministra obrony, Geoffrey Pattie. Zdawałoby się, że papież (Polak), jeżeli nie mógł sam przybyć zajęty innymi sprawami, mógłby co najmniej delegować swego reprezentanta, w osobie kardynała Rubina, nominalnego „duszpasterza uchodźstwa polskiego”. Lecz oto dowiadujemy się, że żaden delegat papieski nie przybył; modły odprawił biskup prawosławny Mateusz; po czym pastor polskiego kościoła ewangelickiego, Roman Dorda, i w końcu kapelan londyńskiego SPK, ks. prałat W.S. Jarecki.

W liście moim z września 1979 skrytykowanym przez Zahorskiego chodziło mi o złożenie do stóp Jego Świątobliwości w Rzymie petycji, aby zechciał położyć kres tej tradycyjnie zakorzenionej, a niesłusznej dwoistości zachodzącej w traktowaniu pamięci ofiar wymordowanych przez hitlerowców, a pomijaniu pamięci ofiar wymordowanych przez bolszewików.

Nawet tablica upamiętniająca ofiary katyńskie, na pozwolenie wmurowania której przy kościele Św. Stanisława w Rzymie czeka się już od roku – a którą nam obiecuje Zahorski – faktu tej dwoistości nie zmieni.

Powtarzam raz jeszcze: po co zamykać oczy na rzeczy, które nawet pod bogobojnie przysłoniętymi powiekami są aż nazbyt widoczne.

(„Kultura”, Paryż 1979, nr 12, grudzień)

 

BYŁEM W KATYNIU

[Przekład polski jednego rozdziału autorskiej książki Mackiewicza o Katyniu według wydania angielskiego: The Katyn Wood Murders. 1951. Rozdział: My discovery in Katyn.

[Przed pierwszym fragmentem (numer 94 z 21 kwietnia) umieszczono notkę redakcyjną, gdzie czytamy m.in.:]

Książka Mackiewicza [The Katyn Wood Murders. 1951] nigdy nie ukazała się po polsku. Polski rękopis książki zaginął. Zamieszczamy teraz tłumaczenie jednego rozdziału z książki: My discovery in Katyn. Tłumaczenie z angielskiego tekstu, dokonane pośpiesznie przez kilku członków redakcji, nie oddaje naturalnie piękna stylu Mackiewicza. Ale chodzi o relację osobistą, o fakty i wrażenia z tego katyńskiego lasu mordu.”

[Autorzy przekładu nie dotarli do maszynopisu polskiego książki, sądząc że jest zaginiony, ale nie zauważyli także, że przełożony rozdział posiadał już pierwodruk w języku polskim: Dymy nad Katyniem. „Lwów i Wilno”, Londyn 1947. Ze zrozumiałych względów nie przedrukowuję tutaj tego przekładu.]

(„Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza”, Londyn 1980, nr 94, 95, 96, 98, 100, 101, 102, 104.)

 

DR WODZIŃSKI

[w rubryce: Listy do redakcji]

W „Dzienniku Polskim” z 8 maja przeczytałem słuszne uwagi w liście do redakcji p. W. Brzezińskiego z Birmingham pt. Świadkowie Katynia. Autor zwraca uwagę, że „w okolicy Liverpoolu... żyje jeszcze na emeryturze doc. dr Wodziński” i że „dobrze by było go namówić, aby ogłosił swe wspomnienia z Katynia”. – Od lat mieszkając daleko od polskich środowisk w Anglii, byłem tym adresem zaskoczony.

W. Brzeziński ma nie tylko słuszność, ale ubocznie dotyka sprawy dla mnie nieco zawiłej, a w gruncie niezwykłej, jeżeli chodzi o „sprawę Katynia”. Od dziesiątków lat nie było o dr Wodzińskim nic słychać. Nie udało mi się też nigdy dowiedzieć o jego losie. Zacząłem myśleć, że „znikł”, tak jak znika wielu ludzi w dzisiejszych czasach. A jest on nie tylko „świadkiem Katynia”, ale – powiedziałbym – świadkiem pierwszej ręki. On to bowiem przeprowadzał pierwszą ekshumację zamordowanych; przez jego ręce przechodziły każde zwłoki, wydobyte wprost z masowych grobów. Pomiędzy tą bezpośrednią czynnością: wydarcia zamordowanego ze sklejonej masy trupów, a położeniem na stół sekcyjny przed dr Wodzińskim, nie istniała żadna „pośredniość”, która mogłaby wpłynąć na zdeformowanie orzeczenia.

Dr Wodziński jest więc najważniejszym tu świadkiem, nie tylko w skali naszych, polskich dochodzeń prawdy, ale i w skali światowej. Powinien być zatem pierwszą osobą figurującą na wszelkich zgromadzeniach poświęconych zbrodni katyńskiej; zapraszany do wygłoszenia odczytów o tej zbrodni nie tylko wśród emigracji polskiej, ale również w obcych językach w innych krajach. Dlaczego tak się nie dzieje? Przecież publikuje się na ten temat utwory ludzi, którzy w Katyniu nigdy nie byli. Nieraz cenne, ale czasem mniej lub więcej spekulatywne, a już zwłaszcza nadskakuje się autorom obcojęzycznym, którzy niejednokrotnie grzeszą spora dozą ignorancji. A o istnieniu wśród nas dra Wodzińskiego dowiadujemy się raptem w 40 rocznicę zbrodni, wiosną 1980, z listu do redakcji „Dziennika Polskiego”!...

Pomijam już własne doświadczenie w tej sprawie, wydaje mi się wszakże nie od dziś, że w pewnych środowiskach emigracyjnych istnieje tendencja do niejakiej zakulisowej manipulacji w doborze tzw. świadków historii minionej wojny. Nieraz, jak w tym wypadku, z uszczerbkiem dla tej historii.


Monachium Józef Mackiewicz

 

(„Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza” Londyn 1980, nr 121, z 22 maja)

 

[TO JEST TEŻ MOJA KSIĄŻKA]

[24 sierpnia 1985 ukazał się w piśmie „Gwiazda Polarna”, Nowy Jork, tekst Edwarda Duszy pt. Czas na wyjaśnienie. Większość tekstu zajmuje publikacja listu Józefa Mackiewicza do autora. Niniejszy przedruk listu zamieszczam jako całość z tekstem E. Duszy. Jak wynika z tekstu, list Mackiewicza został napisany w r. 1980 lub niedługo później.]

CZAS NAWYJAŚNIENIE

Książka Zbrodnia katyńska w świetle dokumentów z przedmową gen. Andersa ma już dziesięć wydań. Jej popularność rośnie po przybyciu na Zachód nowej fali emigrantów „Solidarności”. A książka ta ma przedziwną historię...

Do dzisiaj bowiem czytelnik nie wie, kto jest jej autorem – pomimo że wiele listów w tej sprawie skierowano do redakcji różnych „niezależnych” pism. Sprawa nie została do końca należycie wyjaśniona.

Kiedy zmarł Józef Mackiewicz, w prasie ukazały się artykuły, omawiające jego twórczość. Między innymi napisano, że był autorem książki o Katyniu po angielsku, a polski tekst tej książki nigdy się nie ukazał.

W związku z tym pragnę zabrać głos publicznie.

Jako wydawca jednej z książek Mackiewicza w języku angielskim In the Shadow of the Cross (rok 1973), byłem zainteresowany wydaniem książki o Katyniu, stąd zwróciłem się do J. Mackiewicza z prośbą o przysłanie mi manuskryptu do druku. Na moją prośbę Józef Mackiewicz odpowiedział następująco:

 

„A teraz muszę odpowiedzieć na Pański list z dn. 16 września 1980 roku, w którym zapytuje Pan mnie o „manuskrypt polski mojej książki o Katyniu”. Musiałem na to pytanie już wielokrotnie odpowiadać ostatnio. Poza prof. Zawodnym, nie ma innej książki o Katyniu na świecie, [74] tylko moja. Zbrodnia katyńska w świetle dokumentów, z przedmową gen. Andersa, w Londynie etc., po polsku i po angielsku, to jest też moja książka. A było tak:

W roku 1945, gdy przedostałem się z kraju do Włoch, „Biuro Studiów” II Korpusu Polskiego (Zdzisław Stahl) zwróciło się do mnie z propozycją napisania książki o zbrodni katyńskiej. Ale nie pod moim nazwiskiem, lecz w postaci „białej księgi”, urzędowego zbioru dokumentów i relacji. Zgodziłem się na to. Książkę napisałem. Była w niej również moja osobista relacja z pobytu w Katyniu w 1943 roku. Wszystko było dobrze, dopóki gen. Anders nie wpadł na pomysł wydania mojej książki po francusku, pod własnym nazwiskiem swoim. Wynikła z tego długotrwała kłótnia, której szczegółów nie będę tu opisywał. W rezultacie: zerwanie. Stahl zaczął się podawać za autora mojej książki, ponieważ był wtedy szefem tego Biura Studiów. Ja nie chciałem występować osobiście przeciwko gen. Andersowi ze względów politycznych. Były mediacje, sądy rozjemcze etc. Zresztą o tym, że to ja napisałem tę książkę, było w prasie emigracyjnej kilkakrotnie.

Stahl (Anders) wyrzucili w późniejszych wydaniach moją osobistą relację, którą ostatnio zamieścił „Dziennik Polski” w Londynie. [75] Stąd list Jędrzejewicza tamże zamieszczony, który przyczynił się jeszcze do zamieszania.

Bo było znowuż tak: zaraz po zerwaniu, ja napisałem bardziej potoczystą wersję własnej książki i przetłumaczyłem na angielski (tłumacz: [Lew] Sapieha). Ukazała się w wielu językach: angielskim, niemieckim, hiszpańskim, włoskim, portugalskim i francuskim. Po polsku nie mogłem jej wydać, gdyż byłyby to dwa grzyby w barszczu. To prawda, w późniejszych wydaniach, podjętych przez biuro Andersa, Stahl dołączył materiały, jakich ja nie miałem (na przykład zeznanie dr Wodzińskiego). Całość jednak i w piśmie, i w kompozycji, to jest ta sama moja książka.

W międzyczasie, jeszcze z Rzymu, przesłałem kopię Jędrzejowiczowi do Instytutu Piłsudskiego w Ameryce. Stąd jego list do „Dziennika Polskiego”...

Amerykańskie wydanie tej książki: British Book Centre, New York, 1952.

Czy ja dostatecznie jasno napisałem? Bo w ostatnich czasach jestem w złej formie. Każde pisanie sprawie mi trudność.

Najlepsze pozdrowienia od nas obojga. Ściskam dłoń serdecznie.

Józef Mackiewicz”

 

Wydaje mi się, że najwyższy czas, aby tę sprawę wyjaśnić definitywnie i przywrócić książce Zbrodnia katyńska w świetle dokumentów prawdziwego autora. Fotokopię listu Józefa Mackiewicza przedstawiłem redaktorowi naczelnemu pisma, p. Alfonsowi Heringowi.

Edward Dusza

Stevens Point, WI

 

(„Gwiazda Polarna”, New York, z 24 sierpnia 1985)

 

POSŁOWIE WYDAWCY

 

SOWIECKIE „JĄDRO CIEMNOŚCI”
(Józef Mackiewicz a Katyń)

Właściwą materię książek Józefa Mackiewicza stanowi historia, nawet wtedy gdy rzadko, na przykład w nowelach, zajmuje się przede wszystkim ludzką psychologią. A z historii Mackiewicz brał prawie wyłącznie to, co było związane z Polską, a nawet tylko to, co działo się na kresach Rzeczpospolitej, mówiąc szeroko: w Polsce wschodniej dwudziestolecia i na dawnych Ziemiach Zabranych. On sam określał to jako obszar Wielkiego Księstwa Litewskiego, odrębny od Korony.

Ta kresowa Polska to przede wszystkim historia zderzenia z Rosją. Ponieważ jednak Rosja za życia Mackiewicza przekształciła się w Rosję sowiecką (nominalnego upadku komunizmu Mackiewicz nie dożył), tematem historii dla pisarza stało się okrutne zderzenie kresów Rzeczpospolitej z rzeczywistością sowiecką, z sowieckim najazdem. Lewa wolna mówi o najeździe bolszewickim dwudziestego roku, dylogia: Droga donikąd, Nie trzeba głośno mówić, odbywa się na Wileńszczyźnie i na kresach północno wschodnich w strasznym czasie drugiej wojny.

Oskarżano Mackiewicza o wspomaganie propagandy hitlerowskiej. Chodziło o teksty pisarza, poczęte z chęci dania świadectwa ludobójczej obecności sowieckich okupantów na kresach Rzeczypospolitej. Opis mordu w Prowieniszkach to pierwszy z jego tekstów drukowanych w koncesjonowanym przez propagandę niemiecką „Gońcu Codziennym” w Wilnie, pozostałe teksty są także poświęcone problemowi sowieckiemu. Miało to być znamienne ostrzeżenie dla Polaków i zapełnienie luki, której akowska Polska podziemna niestety nie wypełniała. Te kilka tekstów w „Gońcu Codziennym” (z roku 1941) kosztowało Mackiewicza wyrok śmierci (około roku później), zawieszony na szczęście przez komendanta AK okręgu wileńskiego, „Wilka” Krzyżanowskiego. Ostatnim tekstem drukowanym w „Gońcu Codziennym”, tym razem za wyraźną, choć cichą zgodą władz AK, był reportaż z Katynia: Widziałem na własne oczy.

I tak się stało, że to co Mackiewicz zobaczył na własne oczy jadąc 20 maja 1943 roku do Katynia, miało się stać nigdy nie mijającą obsesją pisarza i argumentem nad argumenty, ukazującym straszność sowieckiego ludobójstwa. Zbrodni katyńskiej nie poświęcił Mackiewicz żadnego osobnego utworu literackiego, stał się jedynie jej dociekliwym badaczem, pierwszym jej historykiem. Sam pisał o tym w roku 1975: „Jestem ponad wszystko badaczem sprawy mordu katyńskiego, począwszy od r. 1943 do dziś”. Można tę datę przesunąć aż po kres jego życia.

Badaczy i historyków Katynia jest legion. Ale pośród nich są tylko dwaj wybitni pisarze, którzy pisali o Katyniu jako świadkowie ekshumacji 1943 roku (jeśli nie liczyć Emila Skiwskiego, który ogłosił tylko jeden krótki reportaż). To Ferdynand Goetel i właśnie Józef Mackiewicz. To, co zrobił dla rozświetlenia ponurej ciemności Katynia Goetel, zawarte jest w jego książce Lata wojny (Londyn 1956), w postaci dwu rozdziałów, własnego reportażu–refleksji oraz przesłuchania Iwana Kriwoziercewa, najważniejszego świadka katyńskiego.

Mackiewicz nigdy nie przestał myśleć i pisać o Katyniu. I to jemu właśnie, jeszcze „na ziemi włoskiej”, w Rzymie roku 1945, powierzono opracowanie „białej księgi” o zamordowaniu oficerów polskich. Pisarz beletrysta, który decyduje się uszczknąć drogocenne godziny swemu pisarstwu, by poświęcić je opracowaniu historycznemu, musi mieć ku temu ważne powody. Jednym z tych powodów było powstrzymywanie się polskich władz emigracyjnych od publicznych wystąpień na ten temat. [76] Zdecydował się Mackiewicz na opracowanie książki o Katyniu i dlatego, gdyż wiedział dobrze, że akt oskarżenia reżimu sowieckiego w tej książce, przez niego sformułowany, stanowi także podstawową przesłankę jego historycznej postawy jako pisarza. Większość jego książek artystycznych (nie mówiąc o esejach) nie do pomyślenia jest bez obecnej w nich lub w ich tle – refleksji nad istotą i praktyką komunizmu. A w samym centrum tej praktyki znajdowało się dla Mackiewicza ludobójstwo popełnione w Katyniu.

Było ono niewątpliwie owym, parafrazując metaforę Josepha Conrada, komunistycznym „jądrem ciemności”.

Opisem Katynia i innych zbrodni sowieckich popełnionych na Polakach, potwierdzał także Mackiewicz swój związek w materii historycznej z polskością. Rozliczne bowiem były zbrodnie komunizmu i wiele byłoby innych dowodów ludobójstwa. Ale Mackiewicza interesowała przede wszystkim zbrodnia na Polsce, choć pisarz ten potrafił pochylać się i nad innymi ofiarami przemocy, jak świadczy przykład opisanej przez niego zdrady nad Drawą, popełnionej przez aliantów wobec kozackiej „kontry”, wydanie tych ludzi Sowietom.

Spisywanie prawdy z życia, „reportaż historyczny” – bo historykiem w akademickim znaczeniu pisarz nie był – to nie kłóciło się z metodą prozy artystycznej Mackiewicza. Było jej częścią. Interesowały go przecież przede wszystkim zdarzenie z życia i prawda historyczna. Ogłaszanie prawdy o zbrodni katyńskiej wyrażało jego program etyczno-polityczny, jakim była walka z komunizmem. Sprawa katyńska poświadczała także Mackiewiczowi ugięcie się demokracji zachodniej przed komunizmem, wyrażające się w przemilczaniu sprawców, zamazywaniu i odsuwaniu na bok katyńskiego ludobójstwa. Jednocześnie Katyń po 1943 roku stanowił dla Mackiewicza – i nie tylko dla niego – klasyczny przykład posługiwania się fałszerstwem historycznym przez ideologów komunistycznych i państwo sowieckie. Jeśli dobrze wczytać się w książki Mackiewicza, zwłaszcza te odnoszące się do drugiej wojny światowej – to pojawiające się tam komentarze do postaw komunistycznych są także komentarzami do kontekstu, w jakim popełniono i ukrywano zbrodnię katyńską. Sądził, że w zbrodni katyńskiej i jej okolicznościach przegląda się cała prawda o komunizmie.

Katyń jest dla Mackiewicza klasycznym przykładem tego, co nazwał w osobnej książce „zwycięstwem prowokacji”. Oto z dwu równie zbrodniczych i ludobójczych ideologii: nazizmu hitlerowskiego i komunizmu sowieckiego, osądzono i wyklęto w Europie i świecie jedynie hitleryzm. Starto na proch państwo hitlerowskie, a imperium komunistycznemu pozwolono dalej istnieć. Z Oświęcimia uczyniono światowe mauzoleum pamięci, a Katyń odsunięto w niepamięć. Zakazano partii odwołujących się do hitleryzmu, a bezkarnie zezwolono na istnienie partii komunistycznych. Hańbiącym symbolem tej prowokacji była dla pisarza także Norymberga. Mackiewicz pokazuje, że – jeśli chodzi o pogardę dla życia i wolności człowieka – oba te ustroje są równie zbrodnicze, więc nie licytuje ilości zbrodni, w których komunizm przewyższył hitleryzm. Ale pod względem pewnych moralnych metod komunista jest czymś o wiele gorszym od hitlerowca. Nie jest tak głupi jak ten prawdomówny nihilistyczny nazista. Najgorsze zło ubiera w kłamstwo, aby świat mógł w nie uwierzyć i z nim współżyć. Pokazują to współczesne powieści Mackiewicza: Droga donikąd i Nie trzeba głośno mówić. Jeśli hitlerowcy zabijali za brak posłuszeństwa, komuniści rosyjscy zabijali i za brak posłuszeństwa, i za brak wiary w komunizm. Zachował się konspekt sowieckiej książki o hitleryzmie (Mackiewicz nie mógł go znać), gdzie w rozdziale Psychologia sadyzmu miano objaśniać hitleryzm Katyniem.

Nic bardziej piekielnego nigdy świat nie wymyślił i dlatego Mackiewicz nigdy nie przestał pisać o Katyniu.

Nie będą cię przekonywać – mówi jeden z bohaterów tego pisarza – że czarny sufit jest biały. Każą ci w to ślepo wierzyć i to głosić. W tym także aktualność obecnej książki Mackiewicza, gdyż jeśli hitleryzm został wyklęty przez świat, wielka część bałwochwalstwa komunizmu ostała się, razem z tą gorzką prawdą, że Katynia i zbrodni komunizmu nigdy nie osądzono, nie ukarano.

Wróćmy do „białej księgi”, jakiej opracowania podjął się Józef Mackiewicz na zlecenie tak zwanego Biura Studiów przy II Korpusie gen. Andersa we Włoszech. Wszyscy znamy tę książkę, nosi ona tytuł Zbrodnia katyńska w świetle dokumentów. Była wydawana bezimiennie, wiele razy, z przedmową gen. Andersa. Dlaczego nie nosi nazwiska pisarza? Sądzę, że – poza sekciarstwem emigracyjnym – z tego samego powodu, dla którego nie pomieszczano w kolejnych wydaniach żadnej relacji Mackiewicza (poza pierwszym wydaniem), a także Goetla. Określone czynniki byłego rządu londyńskiego bały się może także posądzeń o udział byłych „kolaborantów” w pracy nad katyńską „księgą”. Poszło to tak daleko, że z relacji Iwana Kriwoziercewa, koronnego świadka katyńskiego, relacji spisanej przez Ferdynanda Goetla, wykreślono informację, że był on w Gniezdowie członkiem niemieckiej Ordnungsdienst i że jego ojca rozstrzelało NKWD.

Jako autor Zbrodni katyńskiej w świetle dokumentów zaczął występować Zdzisław Stahl, były zleceniodawca Mackiewicza w Biurze Studiów, który po „odebraniu” księgi Mackiewiczowi dokonał w niej jeszcze prac redakcyjnych i uzupełnił ją o nowo znalezione materiały. Próbowano odkupić książkę od Mackiewicza, za zrzeczenie się autorstwa, na co autor się nie zgodził, potem Mackiewicz myślał nawet o wytoczeniu procesu gen. Andersowi, pod którego nazwiskiem książka ukazała się we Francji. W końcu pisarz zrezygnował ze wszystkiego, dla dobra sprawy polskiej. Do końca życia jednak podtrzymywał wersję o swoim autorstwie, nigdy i nigdzie nie zdementowaną przez Stahla i wydawców.

O tym autorstwie świadczy mocno inna książka: Mordercy z lasu katyńskiego, podpisana nazwiskiem Mackiewicza, która ukazała się w przekładzie na osiem języków, począwszy od roku 1949 (wydanie po niemiecku: Katyn ungesühntes Verbrechen). Książka ta ukazuje swoim układem, rodzajem zebranego materiału, że jest inną wersją Zbrodni katyńskiej. Wersją, jak to sam Mackiewicz określił, bardziej potoczną, przystępną, bardziej dziennikarsko-eseistyczną. Konkurencja jednak Zbrodni katyńskiej sprawiła, że wersja polska książki Mackiewicza nie ukazała się nigdy za życia autora.

Na szczęście zachował się publikowany w obecnym zbiorze maszynopis polskiego tekstu książki, z odręcznymi poprawkami autora. Ta właśnie ksiązka stanowi pierwszą część obecnego woluminu. Tak już jest w Polsce, że dzieła największych czekają na druk w atmosferze obojętności całe dziesięciolecia. Lub w atmosferze wrogości, jak w wypadku Mackiewicza.

Chociaż Józef Mackiewicz powracał do sprawy katyńskiej przez całe swoje życie, a ostatnim bodaj tekstem na ten temat jest posłowie umieszczone w niemieckim wydaniu książki o Katyniu (Possev – 1983, przedruk po rosyjsku w Kanadzie w r. 1988), nie danym mu było doczekać pierwszego po latach finału sprawy Katynia. Fakty i archiwa zaczęły się odsłaniać – można powiedzieć błyskawicznie – w kilka lat po śmierci pisarza. Pojawiały się nowe dokumenty, tym razem już sowiecko-rosyjskie i autentyczne, odkrywano nowych świadków i fakty, objawiły swą ponurą zawartość dwa nowe miejsca zbrodni. Na niczym może nie zależało mu tak w życiu, jak na doczekaniu tej chwili.

Jednak podstawowa masa ocen ogólnych i szczegółowych, wniknięcie w tzw. fakty klasyczne zbrodni, następnie w historię międzynarodowej recepcji sprawy Katynia, w tajniki propagandy sowieckiej. czynią z tekstów Mackiewicza źródła klasyczne, których waga nigdy nie ulegnie pomniejszeniu i które pozostaną odniesieniem dla historyków. Tyczy to także faktu, że był Mackiewicz jednym z najbardziej przejmujących wyrazicieli reakcji opinii polskiej, polskiej świadomości i sumienia wobec takiej narodowej klęski. Są zresztą sprawy, związane a Katyniem, którymi zajmował się tylko Mackiewicz. Tyczy to także czułego rejestrowania w swych esejach rozwoju wiedzy o zbrodni katyńskiej, demaskowania kłamstw i rozsiewanych dezorientacji propagandy sowieckiej. W tym sensie książka obecna jest także „kroniką” czterdziestu lat sprawy Katynia, od 1943 roku aż prawie po śmierć autora.

To, co napisał Mackiewicz o Katyniu, czyli obecna książka, dystansuje wszystko inne, co o Katyniu napisano. To on właśnie na przestrzeni lat czterdziestu opisywał wiernie świadomość historyczną, rozpiętą między prawdą a mitem Katynia. Popełniał omyłki (ustosunkowuję się do nich w uwagach redakcyjnych), ale popełniał ich mniej, niż niektóre książki, uchodzące za wzorowe i wyprzedzające Mackiewicza w kontakcie z czytelnikiem w Polsce (prócz jego Zbrodni katyńskiej w świetle dokumentów). Te książki zresztą pisano czerpiąc z niego.

Ale dziś, ze względu na dostępność niektórych nowych dokumentów, które pewne domysły i dedukcje, co do szczegółowych faktów, zamieniły w ścisłe konkretne pewniki, będziemy w tej książce szukać także, a czasem przede wszystkim Mackiewicza pisarza, którym był przecież nie tylko w swoich powieściach, ale także w esejach, artykułach i rozprawach historycznych.

Pisząc o Katyniu, Mackiewicz staje w szeregu bardzo wybitnych pisarzy historycznych, których teksty historyczne odległe od nudnej i pedantycznej naukowości czyta się z zapartym tchem, jak kawałek życia, tak jak czytano w XIX wieku Karola Szajnochę czy Ludwika Kubalę, przedstawicieli gatunku „opowiadanie historyczne”, czy „szkoły opowiadającej”, lub w czasie ostatniej wojny i po niej na przykład Melchiora Wańkowicza. To właśnie przez ten typ pisarstwa, który przecież nigdy nie odejdzie bezpowrotnie, czytelnik dowiaduje się, że historia jest materią życia, a nie tylko jego – jak uczyli starożytni: nauczycielką (magistra vitae).

Nie suche fakty interesują więc Mackiewicza, ale ich pojawienie się z ludzką otoczką i ich znaczenie zawsze ludzkie, bez którego nie byłyby one dla pisarza interesujące. Tak jest w opisach ekshumacji katyńskich z 1943 roku, gdzie ważne jest wszystko: pejzaż, szczegół, sposób docierania wydarzeń do świadomości, wielowarstwowość historycznego znaczenia, ale i przeraźliwa bezpośredniość faktów i relacji świadków. Tak, powie ktoś, ale Mackiewicz był naocznym świadkiem tych wydarzeń. Znamy jednak wiele innych opisów pozostawionych przez świadków z katyńskiego lasu, żaden z nich nie pozostaje w pamięci, prócz krótkiego niestety opisu Ferdynanda Goetla. Bez opisów Mackiewicza dotyczących Katyniu musielibyśmy dziś mówić: pisarza przy tym nie było.

Ale był. Chodzi o to, że był nawet tam, gdzie cieleśnie go nie było. Przeżywamy wymowę realistycznych opisów takich szkiców, jak Widziałem na własne oczy, czy Dymy nad Katyniem, ale podobna, czasem wręcz powieściowa obrazowość towarzyszy szkicowi Mackiewicza o ludobójstwie sowieckim w Winnicy, gdzie pisarz wyszedł li tylko od niemieckiego raportu Amtliches Material zumMassenmord von Winniza. Jeśli przeczytać stroniczki o Winnicy innego, wybitnego przecież pisarza, jakim jest Sołżenicyn, widać jak jego opis ustępuje Mackiewiczowi. A przecież Mackiewicz w zasadzie nie wymyśla fikcji, czasem tylko dynamizuje statyczny obraz przekazu, za pomocą kilku zaledwie kresek. Oto, jak uruchamia Mackiewicz dwa–trzy zdania relacji:

Kowal, zamieszkały przy ul. Podlinnej 10, był pierwszy, który w marcu 1938 zapytał, ma się rozumieć tak niby, od niechcenia.

– A co za tym płotem będzie?

– Park Kultury i Otdycha.

– Aha, no cóż, może i dobra rzecz...

Ale w nocy wlazł na drzewo, żeby zajrzeć do środka. Zobaczył wykopanych sześć dołów i zlazł z drzewa. Tymczasem co noc zajeżdżały tam samochody ciężarowe, pokryte brezentem, i wyrzucały jakiś ładunek. Skrepka był zaprawdę dziwnym człowiekiem, bo po upływie roku jeszcze raz wlazł na to samo drzewo: widzi że za szeregiem zasypanych już dołów powstał ich nowy długi rząd...

Jeszcze jeden, o nazwisku Hulewicz, ze stacji hydro–biologicznej, raz się zatrzymał, spojrzał.

– Ty! – krzyknął strażnik pod płotem – czego stanął! Proliwaj swoją drogą!

Wróćmy do właściwego tematu katyńskiego. W preambule niejako swojej książki Mackiewicz opisuje niedotrzymanie układu kapitulacyjnego zawartego między obrońcą Lwowa gen. Langnerem i jego garnizonem, a sowieckim generałem Timoszenką, w wyniku czego oficerowie, którym obiecano swobodne odejście, zostali wywiezieni do Starobielska, a następnie zamordowani w Charkowie. Poglądowa scena realizmu i ironii historycznej pisana jest z perspektywy „lotu ptaka”, gdy gen. Langner powraca samolotem ze swym adiutantem z Moskwy po nieudanym proteście.

I tutaj znajdujemy ten tok, charakterystyczny raczej dla opisów powieściowych Mackiewicza. Jednocześnie właściwie brak tak zwanej fikcji. Nasuwa się wniosek, że szkice katyńskie Mackiewicza mogą być analizowane nie tylko jako „opowiadania historyczne”, gdy je porównać z Szajnochą, Kubalą, czy Wańkowiczem. Stanowią także znakomity materiał do analizy prozy powieściowej pisarza. Okazuje się, że są to rzeczy strukturalnie podobne, jeśli nie jednorodne. U podstaw jednego i drugiego opisu leży owo zdanie, wypowiedziane przez pisarza przy okazji sporu z Włodzimierzem Odojewskim: „Tylko prawda jest ciekawa”.

Porównajmy, jak zestawienie porządku natury i porządku ludzkiego, który zadaje gwałt naturze podobne jest w reportażu historycznym Mackiewicza i w jego prozie artystycznej. Oto opis katyńskiego lasu, z maja 1943 roku:

Raptowne zahamowanie przed bramą i druty kolczaste przecinają pasmo wyobraźni. Wszystko naraz staje się realne. Żandarm, z blachą na piersi. Deszczyk, który wciąż kropi. Ptaszek, który słusznie o tej porze domaga się wiosny: "tiń–tiń–tiń!" A ponad tym wszystkim straszliwy, dławiący odór trupi. [...] Kwiat inteligencji, rycerstwo Narodu! Tworzą warstwy w głąb [...] Ułożone są jak sardynki, przekładane nawzajem to nogami to głową, sprasowane w trupim soku [...] martwej cieczy, nie odbijającej ani wierzchołków drzew, ani obłoków na niebie. Obnażyliśmy głowy i stali nieruchomo, jakieś ptaszki ćwierkały na sośnie. Deszcz akurat przestał padać, błogosławiony wiatr odegnał na przeciwną stronę grobu odurzający swąd. [...] I nawet na chwilę wyjrzało słońce. [...] promienie tego słońca padły i zabłysły nagle na złotym zębie czyichś tam, w głębi na wpół otwartych ust.[...] W takich chwilach samo życie wydaje się cynizmem.

W prozie artystycznej Mackiewicza środki takie zostaną rozbudowane, ale są podobne. Tak wygląda początek pierwszej wojny światowej w Sprawie pułkownika Miasojedowa:

Na brzózkach zaczęły już żółknąć listeczki, dalej słał się dywan wrzosu. Przed oczami migotał, unosił się, to opadał rój komarów. [...] Łomot! Pocisk runął w to właśnie miejsce [...] Zabił trzysta komarów, dwie myszy polne, dwie glisty, tuzin czarnych żuczków, Michała Łukaszewicza, szeregowca...

Substancja reportażu nie jest dla Mackiewicz substancją anty–powieściową. Napisze przecież w przedmowie do powieści Nie trzeba głośno mówić:

Zastosowałem metodę wprowadzania postaci powieściowych w bezpośrednie zetknięcie nie tylko z autentycznymi wypadkami, ale też z autentycznymi ludźmi [...] surowe przestrzeganie podziału na „fiction” i „non–fiction” wydaje mi się anachronizmem.

To oczywiście w odniesieniu do formy powieści. Mackiewicz napisze zresztą w przedmowie do Sprawy pułkownika Miasojedowa, że: „nie jest studium historycznym, jest powieścią o tym, co było”. Tak więc prozie artystycznej przyznaje się tu nawet jakby większą bliskość życia. Choć nie ma zapewne dla Mackiewicza innej różnicy między dwoma tymi gatunkami, prócz tego, że studium historyczne powinno być bardziej kompletne w rejestracji faktów. Ale faktów nikomu nie wolno zmieniać. Tutaj warto przypomnieć polemikę Mackiewicza z Włodzimierzem Odojewskim.

Mackiewicz wytknął autorowi powieści Zasypie wszystko, zawieje nieścisłość pewnych realiów odnoszących się do Katynia (w pierwodruku tekstu). Jak wiadomo, bohater powieści Paweł, udaje się do Katynia, by szukać tam szczątków zamordowanego krewnego. Mackiewicz zwrócił uwagę, że inaczej niż u Odojewskiego ekshumacje nie odbywały się „w środku lata” (zakończono je w pierwszych dniach czerwca), las katyński odległy jest o 4 kilometry, nie zaś kilometr od Gniezdowa. Wydobyte zwłoki chowano w kilku nowych grobach masowych (Odojewski pisze o wielkiej ilości pojedynczych mogił), na grobach masowych postawiono krzyże po zakończeniu ekshumacji (Odojewski wspomina o krzyżu na każdej pojedynczej mogile). Inne szczegóły, na które zwrócił uwagę Mackiewicz są tego samego charakteru. [77]

Choć dla całej powieści Odojewskiego szczegóły te nie miały większego znaczenia (część realiów została później zmieniona), godzę się tutaj z argumentacją Mackiewicza. Tam, gdzie chodzi o mityczne, a jednocześnie szczegółowo znane i opisane, fotograficznie niemal, realia i wydarzenia historyczne, literatura powinna je relacjonować wiernie, a dla innych swych celów wciskać się w luki, zostawiające dosyć miejsca na mit, apokryf nawet. Mackiewicz:

Zupełnie nie widzę powodu odbiegania w twórczości literackiej od prawdy historycznej, żeby wywołać zamierzony efekt „prawdy artystycznej”.

Ale Mackiewicz wie zarazem, że nie może być mowy o sprowadzeniu literatury do reportażu. Prawda czysto artystyczna, powieściowa jest niezbędna:

aby oddać tej prawdy całość. Bo jakże w innej formie przedstawić nie tylko rzeczy, ale wyrazić stronę duchową (Geist), emocjonalną minionych zdarzeń? która bywa nie tylko drugą połową prawdy dokumentarnej, ale czasem nawet ważniejszą. Tego nie zastąpi najbardziej nawet precyzyjny, ale suchy zestaw faktów.

Więc znów jakby pobrzmiewa nuta o wyższości literatury. Brzmi to zresztą jak autokomentarz do własnych publikacji o Katyniu. A może i żal, że w tym, co on sam napisał na ten temat przez całe życie, nie doszedł jednak do tej syntezy duchowego wrażenia, do której zdolna jest tylko literatura. Nie wiem, czy Mackiewiczowi marzyła się książka artystyczna o Katyniu (fragmenty jej na pewno zostały utrwalone w tej materii reportażowej). Sądzić należy, że nie powstały jednak warunki do napisania takiej prozy, Katyń nie stał się bowiem za życia pisarza całością niejako zamkniętą i wyjaśnioną. Był wciąż faktem politycznym, uosabiając jedną z największych zbrodni wieku i międzynarodowe fałszerstwo. Wiedział Józef Mackiewicz jako autor Sprawy pułkownika Miasojedowa, że prawda nie od razu zwycięża, że racja stanu wystarcza do popełnienia zbrodni i zatuszowania prawdy.

Dlaczego więc uważając prozę artystyczną za gatunek wyższy, nie pokusił się Mackiewicz o wyrażenie Katynia przez konstrukcję artystyczną, zawierającą owo „geistliches”? Czy nie dlatego także, bo wciąż musiał publicystycznie walczyć przeciw fałszowi, popełnianemu w imię cynicznej racji stanu?

I jeszcze jedno: każdy pisarz zbiera materiały do powieści realistycznej, niezależnie od sposobu, w jaki to czyni: w postaci wyciągów historycznych, lektur, czy wewnętrznej tylko rejestracji faktów i przemyśleń. Każdy pisarz wie także, jak niebezpieczne jest dla przyszłego dzieła ujawnianie tych studiów, w formie poprzedzających właściwe dzieło publikacji cząstkowych. Wie, jak można nie napisawszy nic jeszcze – już się wypisać. Mackiewicz rozumiał, że bezpośrednie świadectwo o Katyniu jest na razie dla Polski zbyt ważne, aby łączyć je z fikcją. Zgodnie zresztą z analizowanym tu artystycznym credo pisarza Mackiewicz musiałby przenieść akcję swej – powiedzmy – powieści w rejony geograficzne czy socjologiczne mniej sobie znane. A tego unikał. Zawsze zresztą swoją drogę pisarską znaczył podwójnym temperamentem: dziennikarza-publicysty i twórcy form artystycznych. Stąd dwie linie jego twórczości.

Pierwsza linia to pozycje takie jak: Bunt Rojstów, Kontra, reportaże katyńskie rozpoczęte wywiadem: Widziałem na własne oczy i książką Katyń – zbrodnia nie ukarana, oraz publicystyka w ścisłym tego słowa znaczeniu, jak książki o Watykanie i Zwycięstwo prowokacji. Linia druga to przede wszystkim: dylogia wojenna Droga donikąd, Nie trzeba głośno mówić, wreszcie Sprawa pułkownika Miasojedowa i Lewa wolna. Są to dwie różne linie, a przecież wiemy, ile te formy łączy, nie tylko to samo pióro. Łączy je niewątpliwie Mackiewicza realistyczna wierność faktom i nieraz – także w prozie – dyskurs publicystyczny, gdyż prozę artystyczną miał Mackiewicz za formę synkretyczną.

Ale nie czujmy żalu z powodu nie napisanej przez Mackiewicza powieści o Katyniu. Gdyż powiew owego "geistliches" wkracza w reportaż publicystyczny, a zwłaszcza czujemy ten powiew w opisie tragedii elit polskich, wojskowych i umysłowych, których kres znaczyły doły Katynia i nieznane jeszcze Mackiewiczowi doły Charkowa i Miednoje.

Warto tu zauważyć, że wszystkie prawie książki Mackiewicza ukazują duch wojen i przemocy, w jego prozie dominują militaria związane z historią. Jednocześnie terenem ich dziania się – jak sygnalizowałem – jest obszar kresów polskich, a by rzec ściślej: ta trwająca mimo podziałów, rozbiorów, zmiany epok i systemów trwałość pewnych cech na terytorium polskiej kresowej Rzeczypospolitej, tej niezmiernej połaci cywilizacyjnej Ziem zabranych i kresów polskich, nie naruszonych w pewnych cechach przez stulecia, i zniszczonych dopiero przez komunizm. Mackiewicz wolał nazywać ten obszar Wielkim Księstwem Litewskim.

Jawi się w obserwacji spraw tego terenu Mackiewicz nie jako polski szlachcic czy polski nacjonalista lub odwrotnie, ludowiec czy broń Boże rewolucjonista, lecz tylko jako „człowiek stamtąd”, reprezentant wspólnoty, niejednorodnej oczywiście, naznaczonej jednak przede wszystkim przez czynnik polski. Ten czynnik Mackiewicz czuje i rozumie najsilniej, w jego także interferencji z innymi etnicznymi społecznościami, tam ze sobą współżyjącymi. I przeżywa Mackiewicz ich katastrofę, załamanie się. Nie czuł tego załamania się rozważając metody caratu (przesadna wyrozumiałość wobec dawnej Rosji zbliża tu jakby Mackiewicza do Sołżenicyna). Bowiem apogeum nieludzkości nastąpiło po powstaniu czerwonego totalitaryzmu.

A jeszcze trzeba powiedzieć, że wszystkie gatunki pisarstwa Mackiewicza jednoczy i zespala jakby ten „uchwyt jednolitości” jakim jest polszczyzna Mackiewicza, z nalotem prowincjonalnym i kresowym. Ten prowincjonalizm kresowy, jak wiemy, wielkie obejmuje nazwiska. Wszystko to razem każe również pamiętać, że ten, który mówi, nie tylko opowiada o ludziach „tutejszych”, ale sam tym człowiekiem „tutejszym” jest. Widać to wszystko choćby w reportażu Dymy nad Katyniem, gdy Mackiewicz opisuje swoją rozmowę z chłopami pracującymi przy ekshumacji:

Twarze ich ożywiają się znacznie, gdy bez tłumacza zwracam się do nich płynną ruszczyzną.

– Wy co, będziecie Rosjanin?

– Nie, Polak.

– Aaaa...

– To lepiej czy gorzej?

Uśmiechają się.

Jeden zaczyna opowiadać. Rzeczy znane. Nagle spór wynika, gdy chodzi o liczbę aut, które transportowały jeńców z Gniezdowa do Katynia. „Cztery” mówi opowiadający.

– Nie briesz! – zaprzecza grzebiący patykiem w ogniu. – Cztery „czernyje worony” (czarne kruki) były wszystkiego w smoleńskim NKWD. A jeździły tylko trzy. Czwarty zostawał w mieście. Przodem auto osobowe z enkawudzistami. A na samym końcu ciężarówka pod rzeczy. Tak było.

– Ty może widziałeś trzy, a ja widziałem cztery.

– Ze strachu pewnie, żeby i ciebie na Kosogory nie zawieźli.

Spór wydaje się nieistotny.

– A to dawno tu już było miejsce kaźni, w Kosogorach, w Katyniu?

– Ooo-ho-ho-ho!! – odpowiadają prawie chórem i milkną.

– Ale nie zawsze – dorzucił któryś po chwili.

Jest to ten typ dialogu między ludźmi, który istnieje, jeśli istnieje to, co nazywa się wspólnym odczuwaniem. Dlatego pisarz polski dogaduje się przy ognisku w lesie katyńskim z rosyjskimi chłopami. Reprezentują tę samą starą kulturę kresową, w strefie polskich wpływów, choć języki mają inne.

Oczywiście obozy jenieckie dla oficerów polskich nie dotyczyły „ludzi stąd”, ale zbrodnia była kresowa. Jej akt ostatni dokonał się w lesie Koźlińskich, na tamtejszym, jak zauważył Mackiewicz, „uroczysku”, w okolicy posiadłości tychże Koźlińskich i Lednickich, w lesie podwójnej nazwy, Kose Góry lub Kozie Góry, tak charakterystycznej dla nazw „na terenie Wielkiego Księstwa Litewskiego”. A mord na oficerach polskich ukazuje Mackiewicz równolegle z ukazaniem szerzej komunistycznej zbrodni, niszczącej duchową niezawisłość tych kresów, obyczaj lokalny, aż po fizyczne unicestwienie milionów ludzi. Ukazując zbrodnie w Prowieniszkach i Berezweczu, w Ihumeniu i Lwowie, w Winnicy jako tę samą zbrodnię, rozszerza Mackiewicz obraz zbrodni katyńskiej poza fakt i miejsce historycznie izolowane. Dziś moglibyśmy dorzucić tu Kuropaty i inne miejscowości tych kresów (wiemy, już z grubsza, jak ogromna była część wymordowanej tam ludności polskiej). W ten sposób mord katyński jawi się na tle szerszym, „jądro ciemności” rozlewa się na całe obszary, niszcząc bezpowrotnie kulturę stuleci, nie należącą ani tylko do Polaków, ani tylko do Rosjan, ani Ukraińców czy Białorusinów, Litwinów wreszcie, ale do ludzi całej formacji historycznej.

Bowiem komunistyczne jądro ciemności nie jest dla Mackiewicza wielkoruskie, choć naznaczy Rosjan na wiele pokoleń, jak hitleryzm Niemców – jest po prostu nieludzkie. Jest rakiem ludzkości. Zło, niestety, może być łatwe dla człowieka. Łatwe dla człowieka wykształconego, jakim był tak często Nazi, czy Komisarz i ideolog komunistyczny – dlatego że przeżarty ideologią. I zło bliskie prymitywnemu człowiekowi na Zachodzie i Wschodzie – dlatego że prymitywny moralnie, ciemny i niewykształcony.

Nie kontynuuje natomiast Mackiewicz tej naszej puścizny w literaturze o historii kresowej, która ukazywała tak często waśnie etniczne, jak we wspomnianych tu szkicach Kubali czy Szajnochy, jak w dramatach ukraińskich Słowackiego czy powieściach Sienkiewicza gdzie zło miało charakter zatargów etnicznych. To nie były zresztą czynniki nieistniejące w wieku dwudziestym i w czas drugiej wojny (te elementy są na przykład obecne w cytowanej powieści Odojewskiego). Jednak wobec komunizmu, te wszystkie sprawy przesuwają się dla Mackiewicza na plan dalszy. Komunizm jest czym innym. Jest on dla Mackiewicza taki straszny, bo niszczy nie tylko poszczególnych ludzi i społeczności, niszczy bezpowrotnie całą kulturę. Razem z polskością, najbliższą sercu Mackiewicza. W „jądrze ciemności” nie działają tu pojedynczy ludzie, jak u Conrada, jest to cała antyludzka formacja i ideologia.

A kiedy mówię o zniszczeniu pewnej kresowej kultury, która składała się z wielu elementów narodowościowych, ale tworzyła też pewną, przenikającą wszystkich własną jedność, jakby normę, trzymam może w ręku klucz do tego składnika powieści Mackiewicza, którym jest tworzenie bohaterów prostych i niewyrafinowanych. Bo też Mackiewiczowi nie chodzi o starcie się z historią jednostki symbolicznej i wybitnej. Żadna z jego powieści nie dostarcza nam nowego Kmicica czy Wołodyjowskiego. Ani duchowych mocarzy, jak w kresowej prozie Tadeusza Micińskiego. Bohaterem jest tu pewna zbiorowość, niby przeciętna, w której jednak każda jednostka może pełnić rolę w powieści.

Zaś Katyń był dla Mackiewicza i konkretem, i symbolem zagłady zbiorowości. Dotyczył indywiduów, z których każdy został osądzony indywidualnie i zginął dlatego – jak dziś dobrze wiemy – że był tym, kim był, i należał do takiej, a nie innej zbiorowości. Zgadza się to z definicją ludobójstwa. Ale objęcie indywidualnymi wyrokami tak wielkich zbiorowości odróżniało komunistów od Nazi. Ludobójstwo sowieckie jest bardziej biurokratyczne. To połączenie pierwszy zauważył Mackiewicz:

Nie są to trupy anonimowe. Tu leży armia. Można by zaryzykować określenie – kwiat armii, oficerowie bojowi, niektórzy z trzech uprzednio przewalczonych wojen. To jednak, co najbardziej nęka wyobraźnię, to indywidualność morderstwa, zwielokrotniona w tej potwornej masie. Bo to nie jest masowe zagazowanie, ani ścięcie seriami karabinów maszynowych, gdzie w ciągu minuty czy sekund przestają żyć setki. Tu przeciwnie, każdy umierał długie minuty, każdy zastrzelony był indywidualnie, każdy czekał swojej kolejki, każdy wleczony był nad brzeg grobu; tysiąc za tysiącem.

Ta długa historia Katynia, obserwowana i komentowana przez Mackiewicza jest fascynująca, gdyż odnosi się do jednego z najważniejszych faktów historii Polski. Ta książka jest źródłem historycznym, ale i częścią polskiej prozy, fragmentem nie napisanej powieści o Katyniu. I pomyśleć: nikt dotąd nie zebrał tego w całość, a polski tekst osobnej jego książki leżał nie wydany przeszło czterdzieści lat. Ale u nas wyżej się ceni abstrakcje czy przeciętność. Za sto lat, gdy nas już nie będzie, trafią także fragmenty Mackiewicza o Katyniu do antologii prozy polskiej. Wcześniej nie. Obym się mylił.

1993-1996 Jacek Trznadel

 

UWAGI EDYTORSKIE

Pomysł obecnej książki zrodził się około pięciu lat temu. Początkowo zwróciłem się z propozycją wydania takiej książki Józefa Mackiewicza do wydawnictwa Kontra i Niny Karsow. Odowiedź jej, przesłana na moje ręce na wiosnę 1992 roku była wymijająca, z biegiem lat okazała się, że była to odmowa. Zgadza się to z dziwną deklaracją Niny Karsow, że wydawanie książek Józefa Mackiewicza w Polsce jest jakoby sprzeczne z wolą pisarza.

Inicjatywę wzięła w swoje ręce Polska Fundacja Katyńska, uzyskując zgodę, córki pisarza, pani Haliny Mackiewicz.

Ponieważ obecna książka nie została zamyślona przez autora, zatytułowanie jej przypadło wydawcy. Tytuł autorskiej książki o Katyniu jest tłumaczeniem tytułu wydania angielskiego – The Katyń Wood Murders, zaś tytuł części zbierającej szkice rozproszone – powtarza tytuł jego znamiennego, i najgłębszego w roku 1943, „reportażu-wywiadu” o Katyniu. Tytuł całej książki, wziąłem z pierwszej książki Mackiewicza o Katyniu, mianowicie pierwszego wydania niemieckiego w Szwajcarii: Katyn – ungesühntes Verbrechen, wybierając pewien odcień znaczeniowy tego tytułu.

Niektóre fragmenty książki Mordercy z lasu katyńskiego były ogłaszane przez Józefa Mackiewicza w Londynie w czasopiśmie redagowanym przez jego brata, Stanisława Cat-Mackiewicza – „Lwów i Wilno”. Maszynopis znajdujący się w Nowym Jorku nie jest jednak „składanką” różnych artykułów, lecz zwartą, jednolicie już odredagowaną, ponumerowaną i przepisaną całością.

Fragmentów, ogłoszonych przez Mackiewicza osobno, a prawie identycznych z tekstem Morderców z lasu katyńskiego, nie przedrukowuję w tomie II tej książki. Opuszczam także z autorskiej książki Mackiewicza niektóre znane szeroko, duże teksty źródłowe, z części głównej i aneksu. Dotyczy to na przykład komunikatów ekspertów niemieckich czy komunikatu komisji Burdenki. Nie przedrukowano ich także w nowym wydaniu niemieckim książki Mackiewicza Katyn – ungesühntes Verbrechen (1983). Tutaj interesuje nas przede wszystkim słowo Mackiewicza.

Porównanie tekstu autorskiego książki Józefa Mackiewicza o Katyniu z tekstem Zbrodni katyńskiej w świetle dokumentów poświadcza atrybucję autorstwa Józefa Mackiewicza dla tej książki. Spod obróbki redakcyjnej przeziera tekst pierwotny. Późniejszy redaktor, zapewne Zdzisław Stahl, dopisał pewne rzeczy lub dokonał zmian redakcyjnych. Jak wiemy, Mackiewicz nie redagował też materiałów, które napłynęły w końcowej fazie opracowania (np. relacja dr Wodzińskiego). Fakt, że Stahl pobierał honoraria za kolejne wydania książki, nie jest dowodem jego autorstwa (jak przekonywał mnie w swoim czasie pewien publicysta).

Ponieważ Mackiewicz już wcześnie usystematyzował swoją – wtedy dostępną – wiedzę na temat Katynia w dwu książkach – nie wydało się celowe, aby układ drugiej części obecnego zbioru oprzeć na rekonstrukcji tematów. Dlatego szkice i artykuły Mackiewicza przedrukowuję w ścisłym układzie chronologicznym, według dat pierwodruków w czasopismach.

W niektórych przypadkach odmienność faktów czy interpretacji od stanu wiedzy aktualnej – sygnalizuję w przypisie wydawcy, jednak tylko tam, gdzie różnice szczegółów wiedzy dzisiejszej i wiedzy Mackiewicza są znaczące. Sprawdziłem też – na ile to było możliwe – i poprawiłem brzmienie nazwisk.

Prócz drobnych korektur ujednolicających interpunkcję i uwspółcześniających pisownię, istotne poprawki redakcyjne sygnalizuję w przypisach. Zachowano osobliwości językowe autora i jego fonetykę, poza oczywistymi potknięciami, być może maszynopisu czy pierwodruków. W wypadku osobliwości i odmienności językowych nigdy za mało podkreślania, że – nie ma jednego polskiego języka. Świadczy o tym polszczyzna Mackiewicza z akcentami kresów północno-wschodnich. Sięgałem do pierwodruków, a nie rękopisów, gdyż archiwa Mackiewicza – i te ewentualnie znajdujące się w posiadaniu Niny Karsow, i te znajdujące się w Rapperswilu – pozostały niedostępne dla wydawcy. Dlatego – w braku polskich oryginałów – niektóre niewielkie teksty trzeba było przetłumaczyć z pierwodruków obcojęzycznych.

Poprawiono w części pierwszej „maszynopisu nowojorskiego” brzmienie „radzieckie” na „sowieckie” i odpowiednio „Związek Radziecki” na „Sowiecki” . Maszynopis przynosi tu niekonsekwentne odmiany, o których nie wiadomo, czy pochodzą od autora. W zasadzie Mackiewicz używał brzmienia, przyjętego na emigracji: „sowiecki”. Zachowano natomiast brzmienie „radziecki” w cytatach oryginalnych dokumentów.

Nawiasy graniaste [ ] oznaczają zawsze ingerencję i tekst wydawcy. Dotyczy to także tytułów kilku szkiców, nie zatytułowanych przez autora.

Z materiału zdjęciowego Morderców z lasu katyńskiego pozostawiono w samym tekście książki autorskie opisy zdjęć. W wyodrębnionym w obecnej książce osobnym bloku zdjęć zamieszczono wiele ze zdjęć opisanych przez Mackiewicza (czytelnik łatwo je odnajdzie), starano się jednak o dorzucenie zdjęć mniej znanych i takich, których autor nie mógł uwzględnić. Las Katyński z roku 1943 posiada dosyć bogatą dokumentację fotograficzną (jeśli doliczyć także możliwe stop-klatki z filmów), część tych zdjęć znamy jednak jedynie z książek (Amtliches Material..., Hearings...) lub nawet tylko z dokonywanych z nich kserokopii. Prócz zdjęcia autora z lasu katyńskiego z roku 1943, zamieszczonego na okładce, istnieje ich jeszcze kilka w „Gońcu Codziennym” z r. 1943, jako ilustracja wywiadu Mackiewicza, nie nadają się jednak do reprodukcji.

Jest możliwe, że obecna bibliografia tekstów Józefa Mackiewicza o Katyniu nie jest pełna (chodzi o drobne publikacje, zwłaszcza w czasopismach obcojęzycznych, z którymi autor współpracował). Wykonane dotąd próby bibliograficzne twórczości Mackiewicza to tylko rekonesanse. Ale nie wydaje się, aby w sprawie katyńskiej, gdzie autor dokonuje wielu powtórzeń, umknęło coś bardzo istotnego.

Za udostępnienie kserokopii książki autorskiej Mackiewicza składam najserdeczniejsze podziękowanie Instytutowi Józefa Piłsudskiego w Nowym Jorku. Za pomoc w dotarciu do kilku drobnych tekstów dziękuję pani Ninie Kozłowskiej, panu Tomaszowi Mianowiczowi i panu Kazimierzowi Zamorskiemu – z Monachium. Panu Jerzemu Giedroyciowi dziękuję za ofiarowanie całości akt Komisji Amerykańskiego Kongresu, ze znajdującym się tam zeznaniem Mackiewicza.

Jacek Trznadel

 

PUBLIKACJE JÓZEFA MACKIEWICZA
O KATYNIU. ŹRÓDŁA TEKSTÓW


KSIĄŻKI:

Zbrodnia katyńska w świetle dokumentów. Londyn 1948 (i wydania późniejsze). [W podstawowym zrębie książkę tę napisał i opracował Józef Mackiewicz w roku 1945. Po odebraniu książki Mackiewiczowi redakcji jej dokonywał jeszcze Zdzisław Stahl, dodano pewne materiały.]

[Mordercy z Lasu Katyńskiego] Maszynopis formatu A4, w posiadaniu Inst. J. Piłsudskiego w Nowym Jorku, Sygn. A 357 RB. Maszynopis nie posiada tytułu, obecny tytuł książki pochodzi od wydawcy, jest tytułem pierwszego wydania angielskiego. Dysponowałem jedynie kserokopią maszynopisu. Tekst maszynopisu jest jednolity, numeracja ciągła. Na tekście odręczne poprawki autora, atramentem. Zdjęcia, w tekście, mocowane mechaniczną zszywką. Objętość: 270 stron, jednak występują strony dublowane.


Przekłady i publikacje tej ostatniej książki w językach obcych:

Katyn – ungesühntes Verbrechen. [niem.] Thomas Verlag. Zürich 1949.

wznow.: Bergstadt-Verlag, München 1958

* wznow.: Possev-Verlag, Frankfurt/Main, 1983. [według wydania z 1949 r.] [Z posłowiem J. Mackiewicza:] Nachwort von Josef Mackiewicz, Januar 1983. Űbersetzt aus dem Polnischen [dotyczy posłowia] von Prof. Dr Gotthold Rhode (Universität Mainz). Tekst posłowia obszerniejszy od tekstu z wyd . rosyjskiego 1988.]

The Katyn Wood Murders. [tłum. na angielski Lew Sapieha] Hollis and Carter. London 1951.

* wyd. klubowe: The World Affairs Book Club, London [b.r.] [1951]. s.8nlb, 252 (przedmowa: Arthur Bliss Lane) [zdjęcia]

wznow.: British Book Centre. New York, 1952.

Le massacre de la foręt de Katyn. [franc.] „Libre Belgique”. Bruksela 1952. (w odcinkach od 8 lipca)

Il massacro della foresta di Katyn. [włoskie] Edizioni Paoline. Roma 1954.

Las fosas de Katyn. [hiszp.]Ediciones Paulinas, Madrid 1957.

O massacre da foresta de Katyn. [portug.] Curitiba 1976.

* Ęŕňűíü. [rosyjskie] [Z posłowiem J. Mackiewicza, 1983]. ??????????? 1983. ??????? ? ????????? ?????? ??????????. London – Kanada 1988. Wyd. „Çŕđ?”. s. VIII, 345 (zdjęcia)

[W tekście przekładu posłowia opuszczenia wobec przekładu niemieckiego, dokonanego z polskiego. Inna wersja tekstu, czy wynik ocenzurowania – przez kogo?]

Do części wydań książki nie udało się dotrzeć. Sprawdzone z autopsji oznaczono gwiazdką *.



ROZPROSZONE TEKSTY O KATYNIU

[Tytuły w nawiasie graniastym pochodzą od wydawcy.]

Widziałem na własne oczy. Józef Mackiewicz o swoim pobycie w Katyniu. [wywiad red. Lubieżyńskiego z J. Mackiewiczem] „Goniec Codzienny”, Wilno 1943, nr 577 (3 czerwca). [W reportażu zamieszczono kilka zdjęć Mackiewicza z Katynia.]

Dymy nad Katyniem. „Lwów i Wilno”, Londyn 1947, nr 10 (19 stycznia); nr 11 (26 stycznia).

Ostrożnie z wiadomościami o Katyniu. „Lwów i Wilno”, Londyn 1947, nr 23 (11 maja).

Tajemnica międzynarodowej komisji w Katyniu. „Lwów i Wilno”, Londyn 1947, nr 35 (3 sierpnia).

Historia „ciepłych ubrań”. „Lwów i Wilno” Londyn 1947, nr 38 (31 sierpnia).

Sprawozdanie z podróży odbytej do Katynia w maju 1943. [w:] Zbrodnia katyńska w świetle dokumentów, Londyn 1948, „Gryf”, s. 261-268. [Data pod tą relacją: Rzym, 12 czerwca 1945. W dalszych wydaniach tekst ten usunięto.]

Mikołajczyk o Katyniu. „Lwów i Wilno”, Londyn 1948, nr 59 (8 lutego).

Szczegóły nie wyjaśnione. „Lwów i Wilno”, Londyn 1948, nr 62 (7 marca).

Hitler miał zginąć w Katyniu. „Lwów i Wilno”, Londyn1948, nr 78 (4 lipca).

13 marca 1943 roku. „Lwów i Wilno”, Londyn 1948, nr 79 (11 lipca).

Echa Katynia. Do redaktora „Wiadomości”. „Wiadomości”, Londyn 1948, nr 40.

Katyń w „Daily Telegraph”. „Lwów i Wilno”, Londyn 1949, nr 101 (16 stycznia).

Dalsza dyskusja o Katyniu. „Lwów i Wilno”, Londyn1949, nr 102 (23 stycznia).

Jeńców wymordowano w uroczysku. Do Redaktora Wiadomości”. „Wiadomości”, Londyn1949, nr 5.

Tajemnica szwedzkiego dossier, „Wiadomości” Londyn 1949, nr 41.

Niemcy i Katyń. Do redaktora „Wiadomości”. „Wiadomości”, Londyn1951, nr 33.

Klucz do „Parku Kultury i Odpoczynku”. „Wiadomości”, Londyn1951, nr 48.

Katyn – ein Verbrechen der Sowjets. „Der Spiegel” 1952, nr 1 (2 stycznia).

[Zeznanie przed Komisją Kongresu, 1952]. The Katyn Forest Massacre: Hearings before the Select Commitee to conduct an investigation of the facts, evidence, and circumstance of the Katyn Forest massacre”. Part 4. (London, England). Washington 1952, s. 867-881.

Tajemnicza śmierć Iwana Kriwoziercewa, głównego świadka zbrodni katyńskiej. „Wiadomości”, Londyn1952, nr 15/16.

Pierwsza bolszewicka książka o Katyniu, „Wiadomości” Londyn 1952, nr 28.

Czego jeszcze nie wiemy o Katyniu. „Dodatek Tygodniowy” „Ostatnich Wiadomości”. Mannheim 1958, nr16.

Czy nowa „rewelacja” w sprawie Katynia? „Dodatek Tygodniowy” „Ostatnich Wiadomości”, Mannheim 1958, nr40 (13 października).

Dlaczego Chruszczew nie mógł wspomnieć o Katyniu. „Ostatnie Wiadomości”, Mannheim 1962, nr 4 (12 stycznia).

[Okoliczności wyjazdu do Katynia] [list do red.] „Nowy Świat”, Nowy Jork 1970 (11 maja). [dot. wyjazdu do Katynia; przedruk w: Pod pręgierzem. Londyn 1971. Nakładem Zarządu Głównego Koła Żołnierzy Armii Krajowej.]

Książka o Katyniu. „Dziennik Polski”. Londyn 1971, nr 123 (25 maja).

Pomnik katyński. „Wiadomości”, Londyn1972, nr 13/14 (26 marca-2 kwietnia).

Literatura contra faktologia. Katyń. „Kultura” Paryż, 1973, nr 7-8 (lipiec-sierpień).

Trick soll Massaker von Katyn verdrängen. „Münchner Merkur”. München 1974, (20/21 Juli).

Tajemnica archiwum mińskiego NKWD. „Wiadomości”, Londyn 1975, nr 35 (31 sierpnia).

List do Redakcji. [list do redakcji „Kultury”, z przytoczeniem własnego listu, którego nie zamieściła londyńska Rzeczpospolita”] „Kultura”, Paryż 1974, nr 9 (wrzesień), 164-166.

Katyń. (list do redakcji „Wiadomości”). „Wiadomości”, Londyn1977, nr 38/39.

Do Zeszytu nr 45.„Zeszyty Historyczne”, Paryż 1978, nr 46.

[Czy Papież pomodli się za Katyń?](list do redakcji) „Kultura”, Paryż 1979, nr 9 (wrzesień).

[Dwoistość hołdów pamięci] (list do redakcji) „Kultura”, Paryż 1979, nr 12 (grudzień).

Byłem w Katyniu, „Dziennik Polski”, Londyn 1980, nr 94, 95, 96, 98, 100, 101, 102, 104. [przekład fragmentów książki autorskiej Mackiewicza o Katyniu według wydania angielskiego: The Katyn Wood Murders. 1951, rozdział: My discovery in Katyn. Autorzy przekładu nie dotarli do maszynopisu polskiego książki, sądząc że jest zaginiony, ale nie zauważyli też, że przełożone fragmenty posiadają pierwodruk w języku polskim: Dymy Nad Katyniem.]

Dr Wodziński. (list do redakcji); „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza”. Londyn 1980, nr 121 (22 maja).

[To jest też moja książka] [list Józefa Mackiewicza (z 1980 lub niewiele później) cytowany przez Edwarda Duszę w jego artykule: Czas na wyjaśnienie, „Gwiazda Polarna”, New York 1985, (24 sierpnia).


TEKSTY, DO KTÓRYCH NIE UDAŁO SIĘ DOTRZEĆ:

Ńóůĺńňâóĺň ëč çŕăŕäęŕ Ęŕňűíńęîăî ďđĺńňóďëĺíč˙? (Ďî ńëó÷ŕţ äâŕäöŕňîé ăîäîâůčíű ?ĺęîé ńîâĺňńęîé ëćč). „Đóńńęŕ˙ Ěűńëü”1961, nr 1737, 1738.

Nowa próba podważenia prawdy o zbrodni katyńskiej. „Ostatnie Wiadomości”, Mannheim 1965, nr 53.


INDEKS NAZWISK

[nazwiska rosyjskie w transkrypcji]
 
Achminow 422
Ahrens Friedrich 152, 270, 346
Aleksandrowicz Antoni 192
Aleksiejewa Aleksandra M. 176, 282, 363
Anders Władysław 63, 70, 72, 74, 76, 90, 169, 174, 192, 194-197, 199, 263, 343, 352, 373, 446-447, 450, 452
Andriejew Ananij 149
Andriejew Iwan 108, 154-155, 157-158, 270
Andriejew Siemien 148
Anton Konstanty 110-111, 131, 266-267
Antoniuk Grzegorz 332
Antoniuk Stefan 339
Asarch 323
 
Banach R. 104
Baratt Leonid 422
Barnaby H.G. 421
Bartoszewski Hieronim 104
Bazilewskij Boris W. 176, 283, 363
Beck Józef 374
Beck Ludwig 294
Berensztein Fajwisch 129
Berg Hendrik van 270
Beria Ławrentij P. 50-53, 63, 90, 196, 207, 332, 387, 389, 396, 429, 439
Berling Zygmunt 47-48, 50-53, 63, 90
Bermann 205
Bevan Aneurin 406
Bielecka Daria 332
Bielecka Olga Siergiejewna primo voto Miśkiewiczowa 333
Bielecki Leonid 332
Bielecki Władysław 242
Bierieszkow Aleksandr Grigoriewicz 39-40
Bierut Bolesław 389, 392, 395, 408, 425, 428
Bilewski Henryk (Józef?) 188
Billewicz Leon 190, 438
Birkle Aleksander 97, 274
Bissell Clayton L. 207-209, 276
B.K. 193
Blaskowitz gen. 297
Bliss Lane Arthur 370, 374, 465
Blücher Wasilij K. 401
Bock von gen. 295-297
Boeselager Georg von 296, 300
Bogomołow Aleksandr 68-69, 71, 199
Bogucki Kazimierz 399
Bogusławski Czesław lub Walerian 188
Bohaterewicz Bronisław 31, 36, 188, 256, 416, 438
Bohowski Z. 104
Bomsowicz Abraham [prawdop. błędnie, zob. też Borissowicz Abraham] 391-392, 424-425
Borejsza Jerzy 171, 380-381
Borissowicz Abraham [zob. też Bomsowicz Abraham] 129, 289, 320, 323, 424
Borkowska 56
Bornemann 103
Borodinski Paweł 323
Bortnowski Władysław 244
Brandt płk 302-304
Brauchitsch gen. 295-297
Breżniew Leonid 439
Brunecki Józef 339
Brzeziński W. 444
Brzeziński Zbigniew 206
Brzozowski Alojzy 191
Bucharin Nikołaj I. 389
Buhtz Gerard 97, 100, 114, 118, 123, 125-126, 134, 136-137, 142, 204, 247-248, 264, 279, 324, 344
Bukojemski-Nałęcz Leon 48, 51
Burianow 391, 394, 396, 424, 427, 429-430, 432
Burdenko Nikołaj N. 164-166, 175, 179, 205, 362, 462
Burdziński Jerzy Jan 188
Burlet M. de 97, 274
Bychowiec Jerzy 36
Bzyrow, gen. 73, 194-195
 
Canaris Wilhelm 295-296, 373
Carter John F. 207
Chamberlin W.H. 406
Chądzyński Bronisław 416
Chmielowski, ofiara Winnicy 339
Chodas 196
Chomicki Ludwik Antoni 132
Chomiuk Jan 144, 369-370
Chrustalew Roman 148
Chruszczew Nikita S. 395, 399, 401-402, 439, 468
Chrystowski Lucjan 39
Churchill Winston 62, 87, 89, 376, 406
Ciechanowski Jan 341-342
Ciszewski Tadeusz 131
Coburg-Gotha Herzog von, książę 275, 377
Conrad Joseph 460
Conrad dr sędzia 102
Conti dr 101, 280, 345
Costedoat dr 97
Czajkowski Józef 339
Czapski Józef 38-39, 45, 73, 82, 169, 172, 190, 194, 197, 211, 321, 329, 334, 352-353, 438
Czernicki Ksawery 31, 189, 439
Czurkina „Ninka” 152
Czychiryn kpt 22
 
Dadej Kazimierz Władysław 191
Dallin Dawid 324-325
Darlan Jean François 313
Daszkiewicz Witold 57
Dawid 205
Dąbrowski-Słonim Jan 344
Doboszyński Adam 373
Dolata Teofil 78, 269
Doliński Bohdan 339
Domania Jan 189
Dondero George A. 349-351, 355-357, 359-361, 364, 374
Dorda Roman 442
Dowbór-Muśnicka zob. Lewandowska Janina
Downs Yeaton płk 207
Drexel Anthony J. 207
Drucki-Lubecki Konstanty 439
Dusza Edward 446, 448, 469
Dymidowicz 36
Dzierżyński Feliks 408, 426
 
Earle George H.E. 208
Eden Anthony 63, 89
Eiger A. 190
Eisenhower Dwight 376
Elman 323
Engel Abraham 129, 352
Epstein Julius 319-320, 324, 370, 374, 392, 425
Epstein Maurycy 129
 
Fatkow T.E. 176, 363
Feez Fryderyk 428
Fiedotow 195
Finberg Chaim 129, 289-290, 320, 323, 391-392, 424-425
Fitzgibbon Louis 421, 428-429, 431
Flood Daniel J. 347, 349, 353-354, 362-365
Frank Hans 408
Frasike Gunter 428
Frenkiel Izaak 129
Fryga Zygmunt 188
Fuhrman Jan 63
Furtek Władysław Jan 36-37
 
Gałaj Mikołaj 422
Gaulle Charles de 313
Gawlina Józef 439-440
Gąszciecka Katarzyna 159, 161
Gehre kpt. 302-303
Genschow Gustaw 127
Germandt 268-272
Gersdorff von płk 105, 301
Giedroyc Jerzy 464
Giedroyć, sędzia 56
Gierek Edward 408
Glikman Leon 129, 352
Godel Dawid 129, 352
Godlewska Katarzyna 332
Godlewski 332
Godłowski prof. 190
Godunow Kuźma 107
Goebbels Joseph 89, 103, 307-315, 322, 324, 373, 376-377, 383, 385, 391, 424
Goerdeler Karl 295-296
Goetel Fedynand 104, 321-322, 370, 435, 450, 452, 454
Gomułka Władysław 389, 395, 400-401, 404, 408, 428-429
Gorczyński Eustachy 48, 51
Gorelik Jewgienij 339
Göring Hermann 300, 400
Graniczny Józef 35
Grawitz 275
Grodzki E. 104
Grydzewski Mieczysław 305
Grzybowski Wacław 12-13, 88
Guderian Heinz 373
Gumowski Kazimierz 57
Gundurow A.S. 165-166
Guttman Izaak 129, 352
 
Hájek František 97, 274
Halevy Daniel 191
Haller Józef 438
Haller Stanisław 190, 438
Halsberg, rabin 392, 426
Handy Jan 189
Harasz Franciszek 339
Hardenberg Hans von 296
Hart mjr 369
Hering Alfons 448
Heß Rudolf 210-211
Himmler Heinrich 373, 400
Hirsztritt Izrael 129
Hitler Adolf 6-8, 10, 12-13, 16, 34, 47-49, 54, 83, 87-88, 90, 95, 105, 146, 286, 293, 295-303, 305, 308, 313, 373, 388, 400
Hłuszko Adam 339
Hłuszko Józef 339
Hłuszko Wojciech 339
Hodowaniec 332
Hodowańcowa Anna 332
Hofman Leon? 191
Hulewicz 334, 455
Hulls L. 207
 
Isakowskij Michaił 358
Iwanow W.D. gen. 22-23
Iwanow S. inż. 169-171, 174, 353
Iwanuszko Bazyli 188
 
Jabłoński, oficer pol. 189
„Jadzia” pseud. łączniczka 113
J.B. 193
J.B., wachmistrz 41, 160, 427
 
Jaederlund Christer 105
Jagoda Gienrich 389, 401
Jakowlew Sokołow Flor Maksymowicz 294
Jakubowicz Dobiesław 189
Jakubowski Bonifacy 339
Jan Paweł II 211, 440, 469
Jarecki W.S. 442
Jarnuszkiewicz Czesław 190
Jasiński Franciszek 339
Jasiński Stanisław 104, 321
Jawicz J. mjr 22, 24
Jaworowski Gracjan 434-436
Jegorow Aleksandr 153, 156, 362
Jegorow Nikołaj 180-181, 205, 294, 362
Jegorow Władimir Afanasjewicz 294
Jerzy VI 87
Jeżow Nikołaj 389, 401
Jędrzejewicz Wacław 447
Jóźwiak Jan 189
Kajkowski A. 438-439
Kamieniew Siergiej 389
Kantak Kamil ks. 327
Kapel Jan 365
Karp Polina zob. Mołotow Polina
Karsow Nina 462-463
Kawecki Władysław 348
Kennedy John 210
Kirszyn Michaił M. 39
Kisielew Parfen (Parfemon) Gawriłowicz 77, 80, 98, 108, 123-125, 150, 154, 156-157, 175, 239, 248, 270-271, 377
Kisielew Wasyl 270-271
Kisielewa Aksinia 271
Kisielewa Maria 271
K.K. świadek 193
Klappert S. 104
Klau Werner 112-113, 245-246, 262
Kluge von gen. 296, 299-300, 302-303
Kłodnicki Zygmunt 339
Kobyliński Szymon 368
Kodymowski Stanisław Marian 132
Kolbe Maksymilian 412
Kolesnikow S.A. 166
Kołodziejczyk 379-380
Kołodziejski Jan dr 190
Kołodziejski S. 104
Komorowski Tadeusz („Bór”) 329
Kon Feliks 408
Konachowskaja Z.P. 176, 204, 282-283, 363
Konopacki Aleksander kpr. 193
Konopko Wacław 339
Korboński Stefan 403-404
Korowajczyk Leonard 189
Korsak 332
Korsakowa Maria 332
Kossowska Stefania 409-411
Kot Stanisław 64-73, 75-77, 169, 197, 199-200, 342-343, 352
Kotecki oficer pol. 188
Kowalewicz Leszek 189
Kowalewski Aleksander 190
Kowalski Stanisław 339
Kozłowska Nina 464
Kożewnikow 185
Koźliński 145
Krahelski Piotr 132
Krawczyk Franciszek 339
Krawiec Adam 339
Krestinskij Nikołaj Nikołajewicz 389
Kriwoziercew Iwan 107-108, 142-158, 174-175, 205, 270, 317, 355, 358, 362, 366-372, 391, 450, 452, 468
Kriwoziercew Michaił 205
Kriżyckij Siergiej 466
Kruk Wacław 92, 188
Krupp 373
Krzemiński kpt. 18
Krzyżanowski Aleksander („Wilk”) 449
Kubala Ludwik 454-455, 460
Kuczkow B. 395, 427, 429, 433
Kuczow Boris 391, 424, 427
Kuczyńska Irena 192
Kuczyński Stanisław 173, 192, 356
Kudinow Nikołaj Iwanowicz 7
Kukiel Marian 84, 198, 334
Kunert Andrzej K. 52
Kuprianow 323
Kutyba Józef 94
Kwaśnicki Dominik 339
 
Langner Władysław 21-27, 70, 455
Laskowski Janusz 268-269, 271, 273
Lassler 105
Lathe Heinz 419
Lednicki Wacław 316-317
Lehndorf Heinrich von 296
Leitgeber Wacław 189
Lenin Władimir Iljicz 389, 398-399, 401
Lewandowska Janina 105-106
Lewinson Józef 129
Levittoux Henryk 190
Libkind-Lubodziecki Stanisław zob. Lubodziecki-Libkind Stanisław
Lifschütz 205
Liliental Antoni Tadeusz 188
Lippoman Czesław 352
Lipski Józef 373
Litwinow M.M. 9
Lizak Josel (Osip) 391, 424
Lochner 307, 376
Lubicz-Wróblewski Stanisław 322
Lubodziecki-Libkind Stanisław 35
Lubieżyński, red. 467
Lurie Natan 205
 
Łoboda Michał pseud. zob. Kriwoziercew Iwan
Łopianowski Narcyz 52
Łukaszewicz Wacław 339
Łukowski-Orlik Kazimierz, zob. Orlik-Łukowski
 
Machrowicz Thaddeus M. 347-349, 350, 352, 353-359, 361-362, 364-365, 374, 426
Mackiewicz Halina 462
Mackiewicz Stanisław Cat 462
Madden Ray J. 165, 341, 347, 360, 364, 374
Majewski, oficer pol. 188
Maklakiewicz Jan Adam 322
Malicki Antoni 339
Mantel Stanisław 352
Marchlewski Julian 408
Markow Marko A. 95, 99-100, 142, 274, 276, 278-280, 345, 377
Martens Marian 104
Martini Roman 319-324, 326, 392, 395, 425, 428
Masłow 333
Mateusz, bp prawosławny 442
Merynowicz Józef 339
Mianowicz Tomasz 464
Michajłowa O.A. 176, 204, 282, 363
„Michał”, „pułkownik”, pseud. 246, 262
Miciński Tadeusz 461
Mielnikow R.E. 166
Mienszagin Boris G. 176, 283, 363
Mierkułow Wsiewołod N. 50-51, 90, 195-196, 207, 323, 389, 396, 429
Mikołaj, Metropolita 165-166
Mikołajczyk Stanisław 285-289, 327
Miloslavich Edward Lucas 97, 274
Minkiewicz Henryk 36, 188, 190
Miśkiewiczowa zob. Bielecka
Miszka zob.Chomiuk Jan
Mitera Zygmunt 191
Młynarski Bronisław 32-33, 39, 43, 118
Mołotow Polina 8-9, 13
Mołotow Wiaczesław Michajłowicz 8-13, 16-17, 48-49, 62, 66-74, 88, 90, 170, 199, 353, 389
Monckton lord 421, 429
Montfort Henri de 446
Montgomery Bernard Law 376
Mora Sylwester pseud. zob. Zamorski Kazimierz
Morawski Adolf 189-190
Moskowskaja Aleksandra Michajłowna 180-181, 265, 358-362
Moszczeński Leon 188
Moszyński 352
Mussolini Benito 10, 374
 
Nasiedkin gen. 73, 170, 194-196
Naville François 96-97, 274-276, 278-280, 319, 345
Nebe gen SS 297
Nelken Jan Władysław 190
Nieczajew Nikołaj Fiodorowicz 334
Niemczyński Julian 188
Niewiarowski Kazimierz 39
Nikitin 41
Nikołajew Siergiej 156
Nirenberg Aleksander 129
Nixon Richard 210, 419-420
Nowakowski Zygmunt 405-406
Nowicki Franciszek 339
 
Ochab Edward 408
Ochocki Mieczysław 188
Odojewski Włodzimierz 413-418, 455-456, 460
O’Konski Alvin E. 374
Okulicki Leopold 74
Olbricht gen. 295, 299, 302
Orlik-Łukowski Kazimierz 190, 439
Orsós Ferenc 97-99, 274, 277, 436
Orzechowski K. 104
„Oskar”, pseud. 57
Oster Hans 295-296, 299, 302
 
P., red. PAT 262
Paciorkowski Stanisław 189
Palmieri Vincenzo Mario 95, 97, 100-101, 274
Pamiatnych Aleksiej 430
Paniuszkin amb. 165
Pattie Geoffrey 442
Pawlikowski Ludwik 188
Petliński Feliks 339
Piatakow Grigorij 205
Pieńkowski Stefan Kazimierz 188, 190
Piłsudski Józef 190, 465
Piniński 379-380
Piotrowicz-Leliwa Karol Ludwik 190
Plisowski-Odrowąż Konstanty 190, 438
Podhorecki Albin 339
Pokrowskij J.W. prok. 346
Polanko Aleksander 57
Ponka Gustaw 155
Potiemkin W.P. 165-166
Potocki Jan 192
Pragier Adam 417
Pragłowski-Susz Tadeusz 104
Prauza Tadeusz 189
Press Dawid 129
Pritt 307, 310, 313
Prochownik Franciszek 104
Prozłowski Stanisław 339
Przygodziński Bronisław 188
Pucinski Roman 347, 349-350, 359-360, 365
„Pułkownik Sasza”, pseud. 152
 
Raczyński Edward 14, 68, 199
Radecki Michał 339
Radzichowski Feliks 340
Radziszewski kpt. 35
Radziwiłł Stanisław 85, 311
Rajchman Leonid Fiedorowicz 73, 170, 194, 196-197, 395
Rakowski W. T. gen. 22, 24
Ralski Edward 192
Ramsey Guy 366
Ramsin 205
Razuwajew Jakim („Kim”) 149
Rhode Gotthold 212, 465
Rex płk 346
Ribbentrop Joachim von 7-11, 13, 17, 48, 90
Robel Jan Zygmunt 94
Roguszczak, oficer pol. 188
Röhm Ernst 400
Rojkiewicz Ludwik 104
Rokossowskij Konstantin 374
Rolińska Jadwiga 339
Röllenberg 308
Romains Jules 417
„Roman” pseud. zecer 113
Romer Tadeusz 88
Romm Michaił reżyser 334
Romm Michał por. lekarz 334
Roosevelt Franklin Delano 83, 207-209
Rose prof. 190
Rosenzweig Aleksander 129
Rowiński Zbigniew 107
Rozen Samuel 129, 352
Rozwada Janusz 426
R.R. z AK Wilno 246
Rubin Władysław 440-442
Rueger z MCK 85
Rumianek Stanisław 189
Rundstedt Gerd von 376
Rutkowski Adolf 339
Rybak Lew 129, 289-290, 320, 323, 391-392, 424-425
Rybicki Feliks 339
Rzążewski Aleksander 189
Rzepecki Jan 404
 
S. prof. zob. Sengalewicz prof.
Samosienko Wojciech 339
Sanchez 105
Sankowski por. 58
Sapieha Adam Stefan 104
Sapieha Lew 447, 465
Saszniewa M.A. 175
Savory D.L. 406
Sawariew 332
Sawariewa 332
Sawicki Jerzy 287
Saxén A. 97, 274
Schippert radca niem. 105
Schlabnerdorff Fabian von 294-299, 301-304
Schmundt gen. 299
Schnetzer 105
Schulenberg Friedrich Werner 327
Schwarzenberg-Czerny Bolesław 439
Seeds William Sir 8
Sengalewicz prof. 114, 123, 246, 258
Seyfried Edmund 104
Sheehan Timothy P. 374
Siekanow Iwan 290, 391, 424
Siemaszko Zbigniew Sebastian 409, 413
Siemianienko Emilia Osipowna z d. Kozłowska 155
Siemianienko Eugeniusz 155, 158
Sienkiewicz Henryk 417, 460
Siergiejew Timofiej 157
Sikorski Franciszek 190, 438-439
Sikorski Władysław 62-63, 65-67, 70-73, 76, 83, 87-90, 135, 153, 169, 197, 199, 208, 342-343, 352
Silwierstow Grigorij 108
Skarżyński Kazimierz 104, 203, 322, 373
Skierski Leonard 190, 438
Skirmuntt Edward 317
Skiwski Emil 104, 321, 450
Skrepka Afanasij 333, 455
Skriabin Michał 8
Skriabin Wiaczesław zob. Mołotow
Skrzeszewski Apolinary 339
Skupień Sebastian 188
Skuratowicz Piotr 190, 438
Skwarczyński Stanisław 191
Slowentchik Gregor 95-96, 118, 126, 258-260, 324
Słapianka Jolanta 322
Słowacki Juliusz 460
Smirnow Nikołaj Nikołajewicz 166
Smorawiński Mieczysław 31, 36, 78, 188, 190, 256, 416, 439
Sokolnicki Henryk 75-76
Solski Adam 93-94, 126, 188, 290-291, 345
Sołtan Adam 63, 188
Sołżenicyn Aleksandr 454, 458
Soprunienko Piotr Karpowicz 323
Soroczyński Leon 339
Sosnkowski Kazimierz 70
Speleers dr 97, 274
Stahl Zdzisław 305, 447, 450, 452, 462-463, 465
Stahmer dr 270
Stalin Josif Wissarionowicz 7, 10, 53, 58, 62, 69-76, 80, 82, 87, 90, 105, 135, 151, 169-170, 196, 199, 242, 286-287, 296, 332, 342-343, 353, 374-375, 387, 389, 398-402
Standley William H.S. 207
Starzeński August 35
Starzewski Stanisław 55, 205, 330
Stauffenberg Klaus Schenk von 293
Stefanowski Antoni 188, 190
Steinberg Baruch 192
Steward Donald B. 341
Stieff gen. 302-303
Strong George B. 207
Stroński Stanisław 305, 316-317
Stryłow 333
Strzylecki Bolesław 339
Studnicki Władysław 60
Stypułkowski Andrzej 330
Šubik František 97, 274
Suchaczew P. F. 294
Swianiewicz Stanisław 37-38, 189, 334
Szafran Jarosza 439
Szajnocha Karol 454-455, 460
Szaposznikow Boris M. 22, 24-26
Szebesta Adam 104
Szlaski-Prawdzic Janusz 55, 58
Szyfter Paweł 94
Szymański Henry J. 207
 
Świątkowski Henryk 320-321
 
 
Targosz Tomasz 193
Tartakow 395, 421, 429-430, 433
Tatcher Margaret 441
Tichon, Patriarcha 211
Timoszenko Siemien K. 19, 22-27, 455
Tokariew Dimitrij Stiepanowicz 334
Tołstoj Aleksiej 165-166
Tomeczek Józef 422
Tramsen Helge 97
Trepiak Józef 189
Tresckow Hennig von 295-297, 299-303
Trocki Lew 205, 389, 400
Trojanowski Sylwester 188
Trznadel Jacek 78, 94, 165, 175, 192, 212, 269, 272, 345-346, 377, 420, 456, 460
Tuchaczewskij Michaił N. 389, 401
Tucholski Jędrzej 352
Tucholski Tadeusz 189-190
Tyczkowski Franciszek ks. 192
 
Ulrichs Otton 188
Unszlicht Józef 408
Urbańska Aleksandra 45
Urbański Ryszard 45
 
Van Vliet John H. 207, 209, 276, 341
Vincent 345
Voß Ludwig 102-103, 118, 123, 136, 153, 155, 158, 204, 264, 306, 324, 343
 
W. stenograf PAT 262
Wajda Karol 188
Wajs Bronisław 188
Waltenberg 352
Wańkowicz Melchior 454-455
Wasilkow Grigorij 154-155
Waszniewska Maria 339
Welles Sumner 341
Westerski Mieczysław Wacław 188
White W.L. 163, 282
Wierszyłło Tadeusz (w źródłach na ogół: Wirszyłło) 131
Wietosznikow W.M. 169-171, 174, 353
Wilczyński-Olszyna Józef 18
Wir-Konas Alojzy 439
Wirszyłło Tadeusz zob. Wierszyłło Tadeusz
Witzleben von gen. 295
Wodzinowski Jerzy 104, 240
Wodziński Marian 116, 118, 121, 126, 238, 240-242, 253, 256-258, 322, 324, 377, 383-384, 414, 435-436, 444, 447, 463, 469
Wojciechowski Józef Marian ? 188
Wołkowicki Jerzy 31, 190, 334
Wołoszyn Zygmunt Jan 188
Woronecki Antoni 41, 160
Wójcicki Bolesław 373, 376-381, 411
Wroczyński dr 190
Wyszynskij Andriej Januarjewicz 62, 64-68, 75-77, 81-82, 170, 197, 199, 332, 353, 389
 
Z.A. czł. AK z Wilna 246, 262
Zacharow Matwiej 108, 157
Zahorski Witold 441-442
Zalasik Mieczysław 188
Zaleski August 373, 426
Zaleski Bronisław 339
Zalewski mjr 39
Zalewski Tadeusz 339
Zamorski Kazimierz 205, 330, 464
Zarubin Wasilij. M. 395
Zawodny Janusz K. 206, 276, 447
Zbyszewski W.A. 305
Zięcina Józef 189
Zielińska Bronisława (zamiast: Zielnicka) 132
Zieliński Mateusz 190
Zielnicka Bronisława [w Amtliches Material, prawdopodobnie mylne odczytanie z reprodukowanej pocztówki. Wśród ofiar nie było Zielnickiego, jedynie kilku Zielińskich.] zob. Zielińska Bronisława
Zinowiew Georgij 389
Ziółkowski Jan 79
Znajdowski Wacław 186
Zorin Jakub 332
Zorina Maria 332
Zusman Zygmunt 129
Zwierniak Piotr pseud. zob. Starzewski Stanisław
„Zygmunt” pseud. 113
 
Żdanowicz Bronisław 340
Żółtowski Marek Marceli 189
Żukow, gen. NKWD 196
Żukow Gieorgij K. 389
Żygulew Michaił 107

 

SPIS TREŚCI

Tom I.MORDERCY Z LASU KATYŃSKIEGO


CZĘŚĆ I:
OD SPISKU POLITYCZNEGO DO BEZKARNEJ ZBRODNI

Rozdział I: NAJWIĘKSZY SPISEK PRZECIW POKOJOWI ŚWIATA. 6
Rozdział II: ZDRADZIECKI NAPAD ZWIĄZKU SOWIECKIEGO. Poprzez strzępy traktatów do okłamania bezbronnych jeńców. 12
Rozdział III: JAK MARSZAŁKOWIE TIMOSZENKO I SZAPOSZNIKOW OSZUKALI GEN. LANGNERA. 22
Rozdział IV: PIĘTNAŚCIE TYSIĘCY JEŃCÓW ZNIKA BEZ ŚLADU. Trzy obozy i tajemnica ich rozładowanie. Korespondencja i gazety. Uratowani spod Smoleńska. Późniejsze relacje grup „specjalnych”. 29
Rozdział V: NIEPOKÓJ OGARNIA RODZINY W KRAJU. Nagłe urwanie korespondencji. „Miejsce pobytu nieznane” mówi prokurator. 43
Rozdział VI: PIERWSZE POTWIERDZENIE PONURYCH DOMYSŁÓW. „Zrobiliśmy wielki błąd”. Sowieckie plany polityczne. 47
Rozdział VII: CZERWIEC ROKU 1941. Klęska Armii Czerwonej. Władze sowieckie masakrują więźniów. 54
Rozdział VIII: NA ZMYLONYCH ŚLADACH ZBRODNI. Co mówi Stalin, Mołotow, Wyszynski o tajemniczym zniknięciu oficerów polskich? Daremne poszukiwania. Noty dyplomatyczne i konferencje. Sowieckie aide-mémoire zamyka dyskusję. 62
Rozdział IX: STRASZLIWA REWELACJA RADIA NIEMIECKIEGO. „Wszyscy zamordowani strzałem w kark! Pod Smoleńskiem wykopano 10 tysięcy oficerów polskich.” 77
Rozdział X: DLACZEGO MIĘDZYNARODOWY CZERWONY KRZYŻ NIE PODJĄŁ BADAŃ W KATYNIU. Skomplikowana sytuacja polityczna. Sowieckie zerwanie i tajemnicza śmierć gen. Sikorskiego w Gibraltarze. 83
Rozdział XI: GŁOSY ZZA GROBU. 92
Rozdział XII: ORZECZENIE I KULISY MIĘDZYNARODOWEJ KOMISJI EKSPERTÓW. Oberleutnant Slowentchik pisze do żony... Czaszka nr 526. Dr Markow i dr Palmieri. 95
Rozdział XIII: WALKA O TRZECIE PYTANIE. Dalsze chwyty propagandy niemieckiej. Przeoczony szczegół w raporcie Voß‘a. Delegacje z Polski. Trup kobiety. Tajemnica wystrzelonych łusek. Krecia robota agentów sowieckich. 102
Rozdział XIV: MOJE ODKRYCIA W KATYNIU. Gazety znalezione ustalają datę mordu. Nie 10 i 12 tysięcy a... cztery! Tajemnica łusek się wyjaśnia. Żydzi świadczą... 112
Rozdział XV: W OBLICZU NOWEJ ZBRODNI. W Katyniu znaleziono tylko jeńców z Kozielska. Liczba demaskuje mordercę! 134
Rozdział XVI: SPRAWY, O KTÓRYCH SIĘ NIE MÓWI. 140
Rozdział XVII: SPOWIEDŹ IWANA KRIWOZIERCEWA. 145
Rozdział XVIII: GDZIE WYMORDOWANO RESZTĘ JEŃCÓW POLSKICH? 159

CZĘŚĆ II:
KŁAMSTWO KOMUNIKATU SOWIECKIEGO. 163
Nota Rządu Sowieckiego do Stanów Zjednoczonych164
STWIERDZENIE FAŁSZU. 166

CZĘŚĆ III:
ZAŁĄCZNIKI
184

POSŁOWIE (1983) 206
ILUSTRACJE

Tom II: WIDZIAŁEM NA WŁASNE OCZY

(rozproszone szkice o Katyniu)

Widziałem na własne oczy 235
Sprawozdanie z podróży odbytej do Katynia w maju 1943 245
Dymy nad Katyniem 264
Ostrożnie z wiadomościami o Katyniu 265
Tajemnica międzynarodowej komisji w Katyniu 274
Historia „ciepłych ubrań” 281
Mikołajczyk o Katyniu 285
Szczegóły nie wyjaśnione 289
HItler miał zginąć w Katyniu 293
13 marca 1943 roku 299
Echa Katynia 305
Katyń w „Daily Telegraph” 307
Dalsza dyskusja o Katyniu 310
Jeńców wymordowano w uroczysku 316
Tajemnica szwedzkiego dossier 319
Niemcy i Katyń 327
Klucz do Parku Kultury i Odpoczynku 329
Katyń – zbrodnia sowiecka 341
Zeznanie przed Komisją Kongresu USA 347
Tajemnicza śmierć Iwana Kriwoziercewa, głównego świadka zbrodni katyńskiej 366
Pierwsza bolszewicka książka o Katyniu 373
Czego jeszcze nie wiemy o Katyniu? 382
Czy nowa „rewelacja” w sprawie Katynia? 390
Dlaczego Chruszczew nie mógł wspomnieć o Katyniu 398
[Okoliczności wyjazdu do Katynia] 403
Książka o Katyniu 405
Pomnik katyński 408
Literatura kontra faktologia 413
Za pomocą triku zasłonić masakrę katyńską 419
Tajemnica archiwum mińskiego NKWD 421
[Czy komisja PCK niecnie grabiła zwłoki?] 434
List do Redakcji [Czy papież pomodli się za Katyń?] 438
[Dwoistość hołdów pamięci] 441
Byłem w Katyniu 443
Dr Wodziński 444
[To jest też moja książka] 446
Posłowie wydawcy 449
Uwagi edytorskie 462
Publikacje Józefa Mackiewicza o Katyniu. Źródła tekstów 465
Indeks nazwisk 470

Wpływy z rozpowszechniania dzieła
składane na koncie Polskiej Fundacji Katyńskiej
przeznaczone są na budowę
polskich cmentarzy wojskowych
w Katyniu, Charkowie i Miednoje.
 
Nr konta: Polska Fundacja Katyńska
PKO BP XV O/Warszawa
10201156-5988-270-1


[1] Jak wykazały szczegółowe badania niemieckie kaliber amunicji wynosił 7,65. Jest to kaliber pistoletów typu „Walther”, z których, jak dowiedziono już w ostatnim czasie, strzelano w zasadzie do polskich oficerów we wszystkich miejscach kaźni. (przyp. wyd.)

[2] Dziś wiadomo, że transporty przybywały w kwietniu i jeszcze w maju. Nie codziennie. Być może jedną, niewielką grupę rozstrzelano w lesie katyńskim w połowie marca. (przyp. wyd.)

[3] Jak donosił „Nowy Kurier Warszawski”, 1943, nr 126 z 28 maja, napis na szarfie brzmiał: „Pomordowanym przez bolszewików Oficerom Armii Polskiej – Rodacy”. (przyp. wyd.)

[4] Jak pisze Józef Mackiewicz w relacji zamieszczonej w I wydaniu Zbrodni katyńskiej w świetle dokumentów, wywiad miał się kończyć zdaniem: „Nie mogliśmy nic więcej uczynić – na razie.” Zdanie to skreśliła cenzura niemiecka.

[5] Poprawiono błąd zapisu lub „przepisanie się” autora: „Goniec Wileński” na: „Goniec Codzienny”. (przyp. wyd.)

[6] Był to kaliber 7,65 mm, a używano pistoletów typu „Walther”. (przyp. wyd.)

[7] Teza ta nie została potwierdzona. (przyp. wyd.)

[8] Prawdopodobnie tak nie było. Wiadomo tylko o jednym meldunku złożonym wojskowym władzom niemieckim przez jeńca rosyjskiego w roku 1941 o rozstrzeliwaniach jeńców polskich, jednak w toku zwycięskiej niemieckiej ofensywy meldunek poszedł ad acta. Jak wskazały na to zwłaszcza zeznania Iwana Kriwoziercewa, Niemcy przystąpili do badań i ekshumacji w krótkim czasie po wskazaniu przez niego i Kisielewa grobów w lutym 1943 roku. (przyp. wyd.)

[9] Znów „przepisanie się” autora. W oryginale było „Goniec Wileński”. (przyp. wyd.)

[10] Wersja "majora NKWD" nie potwierdziła się prawdopodobnie, gdyż Mackiewicz nigdy już do niej nie powrócił. Nie jest też znana innym opracowaniom. (przyp. wyd.)

[11] Według opublikowanych relacji T. Dolata i jego koledzy odkryli groby oficerów polskich w Katyniu wcześniej: w marcu–kwietniu 1942 r. Zachowały się fotografie z r. 1942, tych krzyży i ludzi, którzy je postawili. Por. J.Trznadel: Powrót rozstrzelanej Armii, jw. s. 194-195. (przyp. wyd.)

[12] Stacja Katyń istniała. Nie odgrywała roli w czasie popełnienie zbrodni. Słowo „Katyń” wprowadzili Niemcy ze względu na „las katyński” i bliskość miejscowości Katyń, gdzie mieścił się sztab niemiecki. (przyp. wyd.)

Jednak podczas przesłuchania pułk. Ahrensa w ramach Procesu Norymberskiego niemiecki prawnik dr Stahmer mówi do niego: „Pańskim pułkiem był 537 pułk łączności (Nachrichtenregiment)”. [w:] Hendrik van Bergh: Die Wahrheit über Katyn. Berg am See 1986, s. 345. (przyp. wyd.)

[13] W świetle dzisiejszych danych te liczby globalne mogą zostać zwiększone jedynie o kilkaset zwłok. Na sowieckich listach wywózkowych z Kozielska do Katynia figuruje 4420 nazwisk. Analiza różnic szacunkowych – por. J.Trznadel: Powrót rozstrzelanej Armii, jw., rozdz. Ostatnia droga. (przyp. wyd.)

[14] Naprawdę około 600 metrów. Por. J.Trznadel: tamże, rozdział: Topografia katyńska, jw. (przyp. wyd.)

[15] Swój sąd o zbrodni sowieckiej i podpis pod orzeczeniem Międzynarodowej Komisji odwołał także prof. Hájek z Pragi, po wkroczeniu tam Sowietów w roku 1945. Prawdopodobnie jednak nie dał się „użyć” do dalszych zeznań, gdyż Rosjanie nie zawieźli go do Norymbergi. (przyp. wyd.)

[16] Pisze o tym Mackiewicz w posłowiu do swej książki z r. 1983, cytując badania prof. Zawodnego. Np. raport płk Van Vlieta, który złożył on po wyzwoleniu jego Oflagu w 1945 r. gen. Bissellowi został natychmiast utajniony i prawdopodobnie zniszczony. (przyp. wyd.)

[17] Prawdopodobnie akt podpisania nastąpił jednak podczas "międzylądowania" komisji w drodze do Berlina, na lotnisku w Białymstoku, co tłumaczyłoby uwagę prof. Markowa o "izolowanym lotnisku". (przyp. wyd.)

[18] W pierwodruku pomyłkowo chyba: „stole konferencyjnym” (przyp. wyd.)

[19] Prof. Markow został zastraszony już wcześniej, gdy w Bułgarii postawiono mu zarzut procesowy uczestniczenia w komisji powołanej przez Niemców i badającej zwłoki odnalezione w Winnicy. Został jednak zwolniony, zapewne po obietnicy zeznawania w Norymberdze w sprawie Katynia. Brak przebadanych dokumentów o kulisach tej sprawy. (przyp. wyd.)

[20] W sprawie "odosobnionego lotniska" por. przypis wyżej. Warto podkreślić, że ten „chwyt” relacji Markowa nie trzymał się, gdyż i w Katyniu, i w Smoleńsku, całkowitą kontrolę nad grupą Komisji mógł w każdej chwili sprawować Wehrmacht czy SS. (przyp. wyd.)

[21] Mienszagin, burmistrz Smoleńska w czasie okupacji niemieckiej, nie mógłby temu zaprzeczyć, nawet gdyby chciał, gdyż został wywieziony jak dziś wiadomo przez NKWD do obozu poza koło polarne. (przyp. wyd.)

[22] Por. wyżej przypis w tej samej sprawie (przyp. wyd.)

[23] Artykuł S. Strońskiego dotyczył Zbrodni katyńskiej w świetle dokumentów, która ukazała się z początkiem roku 1948. Mackiewicz w sposób „naturalny” określa tę książkę, jako „przez siebie opracowaną”, co akceptują „Wiadomości” i Grydzewski i co nie spokało się z żadną polemiką ze strony wydawcy książki, wydawnictwa „Gryf”, oraz redagującego w ostatnim okresie książkę Z. Stahla. Jeszcze jedno potwierdzenie autorstwa Mackiewicza. (przyp. wyd.)

[24] W tekście, chyba pomyłkowo: „ofiar”. (przyp. wyd.)

[25] Niemiecki Czerwony Krzyż wystosował depeszę w sprawie Katynia do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w Genewie już 16 kwietnia, dzień przed złożeniem tam noty polskiej przez S. Radziwiłła. (przyp. wyd.)

[26] Opuszczono ułomne zdanie cytatu, nie tłumaczące się w kontekście: „Musi się naszą propagandę, żeśmy dlatego dostała.” (przyp. wyd.)

[27] Według relacji I. Kriwoziercewa „daczę” wybudowano już po pierwszej wojnie jako dom dla pracowników bezpieczeństwa. (przyp. wyd.)

[28] Cała sprawa dr Martiniego wyglądała trochę inaczej. Przede wszystkim nikt nie mógł powierzyć Martiniemu prowadzenia czegokolwiek w początkach 1947 r., gdyż od 30 marca 1946 Martini już nie żył. Nie ulega wątpliwości, że od wiosny 1945 r. polska komunistyczna prokuratura prowadziła przesłuchania polskich uczestników sprawy katyńskiej w r. 1943 i świadków katyńskich. Zachowały się akta tych przesłuchań, nieraz świadczące o moralnym ugięciu się przesłuchiwanych (np. ks. prałat Jasiński, poświęcający groby katyńskie w r. 1943 zeznał, że Katyń uważa za dzieło hitlerowców). Martini wysyłał także listy gończe za "kolaborantami" w tym za E. Skiwskim i świadkiem katyńskim, pisarzem F. Goetlem. Być może wszystkie te poczynania miały na celu dostarczenie polskich świadków na proces norymberski czy polski proces „pomocniczy”, ale nie badający sprawę katyńskę, lecz tylko potępiający kolaborantów za współpracę z „propagandą Goebbelsa” i potwierdzający opinię Komisji sowieckiej. Tak czy inaczej, nie udało się to, także z powodu nieugiętego stanowiska niektórych oskarżonych lub przesłuchiwanych osób (dotyczy to na pewno Ferdynanda Goetla, Kazimierza Skarżyńskiego, Mariana Wodzińskiego, którzy w tej sytuacji zdecydowali się na ciężki los emigrantów). Sprawa zamordowania Martiniego, pono na tle osobistym przez parę: Stanisław Lubicz-Wróblewski (uciekł z więzienia, został znów ujęty i stracony) i Jolanta Słapianka, przybrana córka kompozytora Maklakiewicza, ówczesnego dyrektora filharmonii krakowskiej – ma w sobie różne tajemnice, a może i jedną podstawową, której nikomu, jak dotąd, nie udało się rozwikłać. Oficjalne akta procesu morderców Martiniego są w posiadaniu Prokuratury Generalnej. Mowa w nich o różnych porachunkach osobistych, na tle erotycznych powikłań, w jednej z kopert jest nawet zawartość popielniczki Martiniego w wieczór zabójstwa. W polskich niedawnych publikacjach o tej sprawie silne jest domniemanie, że Martini został zamordowany przez NKWD, jako człowiek, który przekonał się do wersji zbrodni sowieckiej. Wreszcie, na liście zamordowanych w Katyniu jest dwu oficerów o nazwisku Martini, jeden z nich był bliskim krewnym prokuratora. (przyp. wyd.)

[29] Dziś jednak – w świetle zeznań świadków i dokumentów archiwalnych wydaje się, że w akcji rozstrzeliwania w Katyniu brali udział przede wszystkim funkcjonariusze ze Smoleńska. (przyp. wyd.)

[30] „Nowy Kurier Warszawski” 1943, nr 133 z 5-6 czerwca donosił o przechwyceniu akt ze smoleńskiego NKWD. Już wcześniej „Gazeta Lwowska” 1943, nr 91 z 17 kwietnia pod nagłówkiem „Żydzi prowodyrami zbrodni” pisała, że „rozstrzeliwaniem kierowali” Lew Rybak, Chaim Finberg, Abram Borysowicz, Paweł Borodiński. Jednak „Nowy Kurier Warszawski” 1943, nr 143 z 18 czerwca, w obszernej relacji o funkcjonariuszach NKWD znanych z akt smoleńskiego NKWD, podaje szereg niewątpliwie autentycznych nazwisk, niektóre z nich dotarły do opinii polskiej dopiero czy na nowo w latach dziewięćdziesiątych, jak: Mierkułow, Kuprianow, Asarch, Elman, Soprunienko. Potwierdza to autentyczność odnalezionych przez Niemców akt. (przyp. wyd.)

[31] Z dzisiejszego punktu widzenia pozostaje jeszcze pytanie, czy artykuł w „Dagens Nyheter” powołujący się na Martiniego był grafomanią publicystyczną jakiegoś amatora, czy sterowaną przez KGB dezinformacją, mającą wprowadzić poczucie niepewności co do zasadności wszelkich rzeczy publikowanych na Zachodzie o Katyniu. Późniejszy od artykułu w „Dagens Nyheter” tzw. „raport Tartakowa” ogłoszony w „7 Tage”, był także tego typu dezinformacją, podważającą zaufanie do dokumentów oskarżających Sowiety. Prosiłaby się ankieta w Szwecji, wokół byłych współpracowników „Dagens Nyheter”. (przyp. wyd.)

[32] Być może chodzi tu o oficjalny, podobny do katyńskiego, dokument niemiecki: Amtliches Material zum Massenmord von Winniza. Berlin 1944. (przyp. wyd.)

[33] Jako jedyny, jak dotąd, badacz Katynia zwróciłem uwagę (por. mój Powrót rozstrzelanej Armii), że w obozie w Griazowcu przebywał prawie rok z kolegami por. lekarz Michał Romm, z obozu w Ostaszkowie, wyłączony z rozstrzelania w ostatniej chwili, już na miejscu mordu, podobnie jak w Gniezdowie Stanisław Swianiewicz. Romma wyładowano z kolegami nie w Bołogoje, lecz w Kalininie, gdzie dokonywano rozstrzeliwań. Zdecydował telefon z Moskwy (por. zeznanie Tokariewa), prawdopodobnie dlatego, że był bratankiem znanego sowieckiego reżysera fimowego Michaiła Romma. Dlaczego nie powiedział o swej tajemnicy Czapskiemu lub gen. Wołkowickiemu? Dlaczego go o to nie zapytano? Jeszcze raz powtórzę: niestety wywiad polski miał krótkie ręce. (przyp. wyd.)

[34] Pomyłka datowania autora. Rok 1937 jest szczytowym okresem czystek rządów Jeżowa w NKWD (1936-1938). (przyp. wyd.)

[35] Artykuł niniejszy napisałem jeszcze przed zapoznaniem się z bardzo ciekawym listem p. Bohdana Dolińskiego w nr 293 „Wiadomości”. Mówi on o wrzeniu na Ukrainie i partyzantkach, do których należeli zarówno Polacy jak Ukraińcy, właśnie w latach 1936-1937. Nie jest wyłączone, że była to jedna, a może główna przyczyna masowych aresztów, a później masakry w Winnicy. Tym bardziej, że w grobach odnaleziono zarówno zwłoki Ukraińców jak Polaków.(przypis autora)

Analogię do grobów Winnicy wykazują odkryte dopiero niedawno masowe groby w Kuropatach pod Mińskiem, na Białorusi. Kryją one, nie oszacowaną bliżej ilość wielu dziesiątków tysięcy ofiar, w tym – podobnie jak w Winnicy – bardzo wielu Polaków, stanowiących szczególny obiekt ludobójstwa. Jak wykazały najnowsze badania archiwalne to motywacje ideowe, a nie konsekwencje spisków i partyzantki, były powodem tej rzezi. Por. książkę: Jewgenij Gorelik: Kuropaty. Polski ślad. Warszawa 1996. (przyp. wyd.)

[36] Mackiewicz posłużył się tą wersją dzienniczka Solskiego, gdzie odczytano: „w celkach straże”, a nie „w celkach (straszne)”. Por. analizę pamiętnika Solskiego w: J. Trznadel: Powrót rozstrzelanej Armii, j.w.

[37] Czyli Czechy. (przyp. wyd.)

[38] Pobyt „katyński” Józefa Mackiewicza, dziennikarzy portugalskich i szwedzkiego oraz robotników polskich zaczął się w Smoleńsku 20 maja i trwał do 23 maja. Mackiewicz liczy prawdopodobnie tylko trzy dni samego „lasu katyńskiego”. W Katyniu Mackiewicz spotkał m.in. W. Kaweckiego, także przesłuchiwanego przez komisję Kongresu. (przyp. wyd.)

[39] Teren obozu ostaszkowskiego – inaczej niż w wypadku Kozielska i Starobielska – nie znalazł się w rękach niemieckich. Był tuż przy linii frontu. (przyp. wyd.}

[40] Nie ma takiego nazwiska na liście katyńskiej. (przyp. wyd.)

[41] W zeznaniu: Lippman. Nie ma takiego nazwiska na katyńskiej liście Moszyńskiego. Dopiero ostatnio nazwisko: Lippoman ustaliła lista Tucholskiego. (przyp. wyd.)

[42] W oryginale pomyłkowo połączono wypowiedź członka Komisji i Mackiewicza. (przyp. wyd.)

[43] W swojej książce o Katyniu Mackiewicz mówi o czterech dniach, trzeciego dnia – jak relacjonuje – oglądał jeszcze gabloty pamiątek i dowodów wystawione we wsi Gruszczenka. Błąd mieści się zapewne w nieprecyzyjnej odpowiedzi na pytanie, które mówi o obecności „przy grobach”. Były to cztery dni zawarte między przylotem i odlotem ze Smoleńska. (przyp. wyd.)

[44] Por. dotyczący tej sprawy przypis wydawcy w części pierwszej. (przyp. wyd.)

[45] W oryginale ewidentny błąd: „Bolshevicks”. (przyp. wyd.)

[46] Sprawa Jegorowa z komunikatu Burdenki, na co w czasie przesłuchania Mackiewicz nie zwrócił uwagi, jest ciekawa jeszcze z tego względu, że Rosjanin o tym nazwisku (choć innym imieniu) został rzeczywiście rozstrzelany przez Niemców, za grabież grobów oficerów polskich w Katyniu, o czym opowiada Iwan Kriwoziercew w rozmowie z Józefem Mackiewiczem w jego książce o Katyniu (t. I). Być może właśnie ze względu na zgodność nazwiska wykorzystano ten fakt do nowej mistyfikacji. (przyp. wyd.)

[47] Mienszagin jest postacią autentyczną. Był burmistrzem Smoleńska i po ujawnieniu sprawy mordu katyńskiego został wywieziony do łagru na dalekiej północy, gdzie spędził odosobniony wiele lat. W ten sposób miał zamknięte usta. (przyp. wyd.)

[48] Por. tekst tej noty sowieckiej w I tomie, cz. II, obecnej książki. (przyp. wyd.)

[49] Np. karykatura „człowieka w masce” przed komisją Kongresu Szymona Kobylińskiego, „Szpilki” 1952, nr 11. (przyp. wyd.)

[50] Drugie wydanie książki Wójcickiego ukazało się w 1953 r. (Warszawa, Czytelnik) i zawierało nowy rozdział XI, pt. Mordercy zeznają pod przysięgą, że są niewinni, „ustosunkowujący się” do przesłuchań niemieckich świadków przed Komisją Kongresu Amerykańskiego. (przyp. wyd.)

[51] Autorowi chodzi o broszurę: Prawda o Katyniu, Moskwa, Związek Patriotów Polskich, 1944, s. 32 – przedrukowaną m.in. w Poznaniu przez Wojewódzki Urząd Informacji i Propagandy, 1945. s. 40. (przyp. wyd.)

[52] Mackiewicz podejmuje tu sąd Wójcickiego w innym znaczeniu, niż został on wypowiedziany. Wójcicki mówi bowiem o wiedzy Niemców, tyczącej rzekomo przez nich popełnionego morderstwa. (przyp. wyd.)

[53] Datę tę należy przesunąć na kwiecień 1942 r. Por. Jacek Trznadel: Powrót rozstrzelanej Armii, jw. (przyp. wyd.)

[54] Dla celów narracji lub w wyniku kolizji pamięci – ten błąd powtórzy się w innym artykule – Mackiewicz antycypuje wykrycie grobu nr 8, które nastąpiło dopiero po jego wyjeździe z Katynia; ten fakt był jednak ogłoszony od dawna w relacji dra Wodzińskiego. (przyp. wyd.)

[55] A jednak, jak dziś wiemy, był to wyrok połączonych najwyższych organów władz Związku Sowieckiego, rządu i partii, ze Stalinem na czele, wydany po pracy „specjalnych trójek” i na wniosek Berii, 5 marca 1940 roku. Sam dokument ujawniono dopiero w roku 1992. Wyłączywszy zbrodnie popełnione w czasie działań wojennych, dziesiątki milionów ludzi w ZSSR zostały zgładzone na zasadzie jednostkowych, najczęściej zaocznych wyroków. Na tym polega zasadnicza różnica między holocaustem nazistowskim i sowieckim. (przyp. wyd)

[56] Tekst dokumentu w identycznym brzmieniu przytoczył autor także później jako składnik zamieszczonego dalej szerszego artykułu Tajemnica archiwum mińskiego NKWD, obok oryginału rosyjskiego. Aby uniknąć powtórzeń pozostawiono tam tylko tekst rosyjski. (przyp. wyd.)

[57] Por.na ten temat wywody autora dalej, w art. Tajemnica archiwum mińskiego NKWD, oraz przypisy wydawcy do tego artykułu. (przyp. wyd.)

[58] W odpowiedzi na ten list Stefan Korboński w liście do redakcji „Nowego Świata” z 18 maja 1970, piętnując Mackiewicza jako kolaboracjonistę, uważa, że Mackiewicz:

„przyznaje się już do następujących faktów:

1. że został zaproszony przez Niemców na wyjazd do Katynia, by obejrzeć miejsce zbrodni. Jednakże p. Mackiewicz nie wyjaśnia, dlaczego Niemcy jego właśnie, a nie kogo innego z elity wileńskiej, zaprosili do odegrania tej roli. Wyręczę go i odpowiem: dlatego że z nimi współpracował w „Gońcu Codziennym” i uważali go za swojego człowieka.

2. że udzielił wywiadu „Gońcowi Codziennemu na temat tego, co widział w Katyniu. Dotychczas p. Mackiewicz wypierał się jakichkolwiek kontaktów z tym pismem.”

Jednak wiadomość o zaproszeniu i wywiadzie zawarta była już w sprawozdaniu Mackiewicza z podróży do Katynia, złożonym w 1945 roku władzom II Korpusu, a następnie ogłoszonym w I wydaniu Zbrodni katyńskiej w świetle dokumentów. Jak widać, Korboński oczerniał, podając nieprawdziwe fakty. (przyp. wyd)

[59] W tym miejscu tekstu zamieszczono fotografię pierwszej kłamliwej tablicy na cmentarzu katyńskim, urządzanym przez NKWD. Do tekstu przeniesiono tylko treść napisu. (przyp. wyd.}

[60] Las katyński znalazł się znów w rękach sowieckich dopiero 26 września 1943 r. (przyp. wyd.)

[61] Fotografia tej tablicy ukazała się w pismach sowieckich i była reprodukowana w PRL, w książce Bolesława Wójcickiego Prawda o Katyniu, Warszawa 1952. (przypis autora)

[62] Pisarza zawodzi pamięć, w stosunku do tego, co sam kiedyś ściśle relacjonował. Nie mógł widzieć grobu nr 8, ten bowiem odkryto dopiero 1 czerwca, gdy pisarza już w Katyniu nie było. Grób „podbiegnięty” wodą to był grób nr 5, jeszcze do końca nie opróżniony pod koniec maja, w czasie pobytu Mackiewicza w Katyniu. Nie poprawili tej pomyłki redaktorzy „Kultury”. (przyp. wyd.)

[63] Jednak w wileńskim „Gońcu Codziennym” 1943, nr 597 z 29 czerwca, w art. mjr Rudolfa Balcera czytamy: „Na wielkich krzyżach były numery spoczywających pod nimi zidentyfikowanych polskich oficerów”. Chodziło zapewne o numery zbiorcze na krzyżach zbiorowych mogił. (przyp. wyd.)

[64] I tutaj Mackiewicz popełnia nieścisłości. Ekshumowane z siedmiu grobów masowych zwłoki złożono w sześciu nowych mogiłach, pomiędzy pierwszą a drugą były dwa indywidualne groby generałów. Grobom nadano charakter uporządkowany. Był to drugi cmentarz katyński, tak zwany „Cmentarz PCK”. (przyp. wyd.)

[65] Esej ukazał się z oznaczeniem (1) – jako pierwszy odcinek. Drugim odcinkiem był prawdopodobnie przedrukowany dalej „raport Tartakowa”. (przyp. wyd.)

[66] W dalszym ciągu autor przytacza w tekście artykułu duże fragmenty z tekstu, publikowanego w 1958 roku. (przyp. wyd.)

[67] Inne przytoczenia tego nazwiska, w innych kontekstach, przez autora: Borissowicz. (przyp. wyd.)

[68] Por. wyżej przypis wydawcy do „sprawy Martiniego”.

[69] Np. kilkaset stron opowieści Janusza Rozwady (pod pseud. Janusz Widzialny-Niepokonany): Człowiek z pola śmierci mówi: Katyń 1939-1960. Clamart 1960. W książce tej autor opowiada, jak rozchylając strzechę chatki, w której kiedyś mieszkał w Katyniu Dzierżyński oglądał sceny egzekucji oficerów polskich... Książka miała 3 wydania! (przyp. wyd.)

[70] Na temat „raportu Tartakowa” wypowiadał się Aleksiej Pamiatnych: Jeszcze raz o raporcie Tartakowa.”Wojskowy Przegląd Historyczny” 1990, nr 3/4, s. 439-440. Pamiatnych znalazł w raporcie o wiele więcej nieścisłości i błędów zapisu, nie pojawiających się w oficjalnych dokumentach urzędowych, m.in. aż 10 błędów ortograficzno-gramatycznych. Nie wykluczył, że ten dokument – raczej falsyfikat – został przetłumaczony na rosyjski z języka niemieckiego.

Dzisiaj, gdy znamy tajne dokumenty NKWD i wiele list sprawców, nie ulega już wątpliwości, że „raport Tartakowa” był apokryfem. (przyp. wyd.)

[71] W poprzednich relacjach Mackiewicz nie stwierdzał obecności w „jego” grupie dziennikarza hiszpańskiego. (przyp. wyd.)

[72] Jednak w „Nowym Kurierze Warszawskim” 1943, nr 115 z 15-16 maja, znajdujemy notatkę: „Franciszek Orsós [członek Komisji Międzynarodowej] oświadczył, że lotnicy sowieccy strzelali z broni pokładowej w czasie prac komisji. Odpędzeni przez myśliwce niemieckie i artylerię przeciwlotniczą”.

Z kolei „Nowy Kurier Warszawski” 1943, nr 127 z 30 maja, donosił, że w czasie uroczystości uczczenia grobów oficerów polskich przez polskich robotników [chodzi właśnie o moment opisany przez Mackiewicza z autopsji]: „W tej chwili kompania policji polskiej, pełniąca służbę na terenie cmentarzyska koziegórskiego, sprezentowała broń”. (przyp. wyd.)

[73] 27 kwietnia 1980 roku w Londynie, w kościele św. Andrzeja Boboli, kardynał Rubin odprawił mszę św. za Polaków zamordowanych w Katyniu i innych miejscach. W swoim kazaniu wspomniał on o 40 rocznicy, wskazując pośrednio sprawców, powstrzymał się jednak od wymienienia ich konkretnie. Por.: Kard. Rubin: Czcimy ofiary Katynia. [w:] „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza”, Londyn 1980, nr 21 z 24 maja. (przyp. wyd.)

[74] Być może ten sąd Mackiewicza ma charakter metaforyczny, trzeba jednak pamiętać o książce Henri de Montfort’a: Massacre de Katyn. Crime russe ou crime allemand? Paris 1966. Posiada ona niewątpliwie wysoki poziom i całościowy charakter. (przyp. wyd.)

[75] Londyński „Dziennik Polski” zamieścił przekład jednego rozdziału z autorskiej książki Mackiewicza o Katyniu w wersji angielskiej (por. wyżej). Tekst nie jest identyczny ze sprawozdaniem Mackiewicza z podróży do Katynia, zamieszczonym w I wyd. Zbrodni katyńskiej w świetle dokumentów. (przyp. wyd.)

[76] Wspominał o tym po kilkudziesięciu latach Zdzisław Stahl, że w 1945 r.: „[...] rozpoczęto zbierać źródłową dokumentację Katynia. [...] ośrodek rządowy przygotowywał memoriał poufny dla sprzymierzonych rządów, a ośrodek gen Andersa – książkową publikację dla opinii publicznej. Uzupełniały się tu wzajem dwie koncepcje: rządowa, że przedwczesne jest iść jawnie przeciw panującemu wówczas prądowi opinii światowej, oraz ofensywna – że trzeba tę opinię zacząć urabiać i nie pozwolić, aby czas przysypał sprawę Katynia pyłem fałszów i zapomnienia.” (O pamięć i sprawiedliwość. „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza”, Londyn 1980 nr 19, z 10 maja.)

[77] Na ten sam temat polemizowałem z Włodzimierzem Odojewskim w eseju: J. Trznadel: Jedynie prawda jest ciekawa. "Gazeta Polska" 1995, nr 8.